Do kin trafia właśnie komedia „Skołowani”. Jedną z ról gra w niej Gabriela Muskała. Ceniona aktorka opowiada nam o tym, jak z powodzeniem odnajduje się w dramatycznym i komediowym repertuarze.
„Skołowani” to pierwsza w Polsce komedia o osobach niepełnosprawnych. Można się śmiać z osób na wózkach inwalidzkich?
- Śmiać się - w sensie nieżyczliwym - nie powinniśmy z nikogo. I też nikt tego w „Skołowanych” nie robi. Choć zabawni są tam wszyscy - po równo.
„Skołowani” przełamują pewne tabu. Nie miała pani obawy, że ten film może być źle zrozumiany?
- Wręcz przeciwnie. Ludziom niepełnosprawnym należy się szacunek, respektowanie przez rząd i społeczeństwo ich potrzeb oraz praw. Jednak poza tym, bardzo słusznie, chcą być traktowani na równi z innymi. Nie obnoszą się ze swoimi ograniczeniami fizycznymi. Taka jest też główna bohaterka tego filmu, grana przez Agnieszkę Grochowską: mądra, piękna, traktująca świat i siebie samą z dużym dystansem. Dlatego też staje się obiektem miłości ze strony pełnosprawnego mężczyzny.
Myśli pani, że w prawdziwym życiu taka miłość jest możliwa?
- Wszyscy wiemy, że jest. Zakochani patrzą na siebie sercem i koncentrują się na tylko na tym, co wspólne, co dla nich wyjątkowe i niepowtarzalne. Prawdziwa miłość uskrzydla, unieważnia trudności i dodaje życiu piękna. Nie zna granic, a tym bardziej ograniczeń.
Pani bohaterka jest najbardziej szalona w całej galerii „Skołowanych”: raz silna i stanowcza, a kiedy indziej – nie potrafi się pozbierać. Jak się gra taką dwubiegunową osobę?
- W prawdziwym życiu chyba bym z taką sobą nie wytrzymała, ale zagrać tę postać - to była czysta przyjemność! Maria jest asystentką głównego bohatera Maksa i często musi ratować go z różnych opresji. Bywa silna i stanowcza, ale też nagle potrafi całkowicie się rozsypać. Wtedy sama potrzebuje pomocy. Jest czuła i empatyczna, jednocześnie potrafi w wyrafinowany sposób pokazać komuś, że zalazł jej za skórę. Każdego dnia jest niespodzianką, dla otoczenia i dla siebie samej. Janek Macierewicz - reżyser, powiedział, że Maria codziennie wstaje z łóżka jako inna kobieta. To niezwykle barwna postać - powiedziałabym „uczta do grania”.
„Skołowani” mają swój francuski pierwowzór. Sugerowała się nim pani?
- Nie, my zupełnie inaczej prowadziliśmy tę postać. W wersji francuskiej Maria była śmiertelnie zakochana w Maksie - my postawiliśmy na przyjaźń. Jako oddana asystentka jest oczywiście w niego wpatrzona. Ale jedyne czego od niego oczekuje, to uwaga i docenienie. Bardzo fajnie pokazana jest ta ich zabawna, a jednocześnie wzruszająca relacja.
Maria to drugoplanowa rola. Ale dzięki pani kreacji, kradnie innym aktorom całe show.
- (śmiech) Ja nie dzielę ról na pierwszo- i drugoplanowe, tylko na ciekawe i takie, nad którymi nie warto się pochylać. Bywa, że decyduję się zagrać w epizodzie, na który składają się dwie czy trzy scenki, ale tak napisane, że skrzydła rosną. Taki drobiazg-perła potrafi sprawić większą przyjemność, niż niejedna duża rola, która jest snujem bez wyrazu. Tutaj było tak samo. Zresztą w „Skołowanych” wszystkie postaci drugoplanowe są mocne i wyraziste. I świetnie wspierają główny wątek.
Maria to najbardziej komediowa rola w pani dorobku?
- Tym filmowym na pewno. Wcześniej grałam już w komediach, ale najczęściej były to komediodramaty, lub jak kto woli, tragikomedie - choćby „Moje córki krowy” i „7 uczuć”. Moją pierwszą filmową rolą tego typu była ta w „Być jak Kazimierz Deyna”. W teatrze miałam ich dużo więcej. Ale "Skołowani” też nie są czystej wody komedią. Jestem przekonana, że na tym filmie widz będzie płakał nie tylko ze śmiechu.
Podobno komedię trzeba grać na poważnie. Tak było i w tym przypadku?
- Komedię trzeba grać nawet poważniej niż poważnie. Kiedy widz wyczuje, że sami aktorzy traktują swoje postaci z przymrużeniem oka, raczej nie utożsami się z nimi. Tym samym straci zainteresowanie historią. Najbardziej śmieszy nas to, co bliskie i prawdziwe. Braniem w nawias umniejszamy tej prawdzie, zabieramy wiarygodność postaciom i wydarzeniom. Oczywiście, to nie znaczy, że na planie było smutno - świetnie się bawiliśmy. Ale jak ruszały kamery, wchodziliśmy w najbardziej nawet zwariowane sytuacje z największą powagą.
Jak się pani czuła w tych kolorowych strojach, które nosi Maria?
- Jak Maria. (śmiech) Od pierwszej przymiarki. Mam też perukę. W efekcie jestem kompletnie inną kobietą niż prywatnie i kompletnie inną, niż wszystkie kobiety, jakie do tej pory grałam. Te krzykliwe ubrania bardzo oddają stan ducha mojej bohaterki, są niczym innym jak wołaniem Marii: „Zobaczcie mnie! Jestem tutaj! Doceńcie mnie!”.
Maksa gra Michał Czernecki. Zna się pani z nim z teatru. Takie wcześniejsze doświadczenia pomagają potem stworzyć na planie wyjątkową relację?
- Jak najbardziej, zwłaszcza, jeśli są to dobre doświadczenia. Choć z Michałem tak naprawdę pierwszy raz spotkaliśmy się właśnie na zdjęciach próbnych do „Skołowanych”, prawie cztery lata temu. Od razu złapaliśmy aktorskie flow - to zaowocowało zaproszeniem nas do tego projektu. A dwa miesiące później zaczęliśmy przygotowania do spektaklu „Same plusy” w Teatrze Garnizon Sztuki, który gramy do dziś. Nasi bohaterowie w tym przedstawieniu też pracują w korporacji. On jest moim szefem, a ja jego podwładną. Tylko, że tam, inaczej niż tu, nasi bohaterowie zakochują się w sobie. W „Skołowanych” spotkaliśmy się w podobnych okolicznościach, ale w zupełnie innej relacji.
Jan Macierewicz pracuje w branży prawie 30 lat, ale to „Skołowani” są jego pełnoprawnym debiutem. Jakim reżyserem okazał się dla pani?
- Przede wszystkim był bardzo dobrze przygotowany do tego projektu. I oddał mu nie tylko swój talent i doświadczenie, ale również serce. Tę pasję czuło się już od zdjęć próbnych. Dlatego praca z nim była czystą przyjemnością. To reżyser, który kocha aktorów. Wprowadzał przyjacielską atmosferę na planie, jednocześnie prowadząc nas pewną ręką. Dokładnie wiedział, jak chce nakręcić poszczególne sceny. Kiedy coś nam nie szło, był pomocny i kreatywny. Zresztą zebrał też wokół siebie ekipę fantastycznych realizatorów.
„Skołowani” to komedia, „W lesie dziś nie zaśnie nikt” - horror, a „Krime Story. Love Story” – kryminał. Lubi pani kino gatunkowe?
- Dobrze czuję się zarówno w dramacie, jak w komedii. Lubię czystą formę, ale też improwizacje. Wszystko zależy od jakości projektu. Lubię płodozmian. I chyba sama go sobie w ostatnich latach wywołałam. Po trudnym psychicznie i fizycznie czasie, kiedy grałam bardzo wymagające emocjonalnie role w „Fudze”, „7 uczuciach” i po próbach do spektaklu „Jak być kochaną” w Teatrze Narodowym, mówiłam często, że teraz, w ramach odpoczynku, marzy mi się zagranie w jakimś gatunkowym filmie: gonitwa po ulicach z pistoletem czy po lasach z jakimś potworem. I na zasadzie „mówisz-masz” przyszły do mnie takie propozycje. Zaczęłam wierzyć w to, że kiedy wypowiadamy głośno nasze pragnienia, one się spełniają. (śmiech)
Kino gatunkowe narzuca z góry pewną konwencję. To nie jest ograniczające dla aktorów?
- Różne gatunki i konwencje to też różne wyzwania. Ale zawsze przyświeca mi jedna zasada: trzeba być w tym wszystkim wiarygodną. Kiedy opowiadamy historię o potworze z wielkimi pryszczami, który zabija ludzi i właśnie nas goni, to nie możemy mrugać do widza, że my tylko ten strach udajemy, a takie potwory przecież nie istnieją. Musimy wiarygodnie pokazać, że dla nas to wszystko dzieje się naprawdę. Tylko wtedy wciągniemy widza w historię i pozwolimy mu zapomnieć o świecie. Tak działa magia kina i w tej magii jest też sens naszego zawodu.
No ale na pewno role w „Fudze” czy w „7 uczuć” były dla pani większym wyzwaniem niż te w „Skołowanych” czy w „Krime Story. Love Story”.
- Trudno te role i wyzwania jakie za nimi szły, porównywać. Widzom często się wydaje, że granie w komedii właściwie nic nas nie kosztuje. Pamiętam moją pierwszą rolę teatralną na profesjonalnej scenie. Tytułowa Ania w musicalu „Ania z Zielonego Wzgórza”. Dużo śpiewaliśmy i tańczyliśmy. Nie schodziłam ze sceny przez trzy godziny, a czasami graliśmy dwa spektakle pod rząd. Mimo, że miałam 23 lata, po tych 6 godzinach generowania z siebie festiwalu emocji, ton śpiewu i kilometrów układów tanecznych, schodziłam do garderoby niemal na czworakach. Póżniej jeszcze w foyer podpisywałam dzieciom swoje zdjęcia. Pewnego dnia podeszła do mnie jedna z nauczycielek z refleksją: „Wy to macie fajny zawód: potańczycie, pośpiewacie, powygłupiacie się i do kasy”. Wtedy uśmiechnęłam się tylko, ale tak naprawdę miałam ochotę zaprosić tę panią na scenę.
Praca przy „Fudze” zabrała pani trzynaście lat. Tu chyba nie ma porównania.
- „Fuga” to wyjątkowy przypadek. Nie tylko zagrałam, ale napisałam też do tego filmu scenariusz. Na potrzeby roli Alicji musiałam obudzić w sobie mrok, uwiarygodnić to, że moja bohaterka zapomniała całe swoje życie, że nie poznaje męża i syna. To trochę inny kaliber aktorskich wymagań, niż w przypadku zwariowanej Marii. Ale tym bardziej po takiej mrocznej Alicji, kolorowa Maria działa jak ożywcza bryza, która pozwala złapać oddech.
Kino artystyczne jest dla pani okazją do spotkań z wyjątkowymi reżyserami: Koterskim, Smoczyńską czy Dębską. To cenne doświadczenia?
- Każdy reżyser to inna osobowość, inny sposób pracy, inne patrzenie na świat - fajnie jest spotykać tak różne filmowe indywidualności. Przed chwilą pracowałam z Sylwestrem Jakimowem, teraz z Bartkiem Konopką - bardzo mnie cieszą te spotkania. Uruchamiają nas aktorów, za każdym razem w inny sposób. Jedni reżyserzy są ekstrawertyczni, drudzy – introwertyczni. Są tacy, którzy dają konkretne zadania, ale też tacy, którzy oczekują, abyśmy to my proponowali. Tacy, którzy inspirują i tacy, którzy są tajemnicą. Reżyserskie osobowości potrafią aktorów uskrzydlić. Bywają oczywiście również mniej interesujące spotkania. Wtedy dobrze jest to rozpoznać już na początku, by móc bez szkody dla nikogo wycofać się z projektu.
Zdarzało się to pani?
- Oczywiście. Ale to nie znaczy, że te projekty, czy reżyserzy są nieciekawi. Po prostu nie iskrzy. Projekt mnie nie uruchamia, albo reżyser nie ma pomysłu na mnie w danej roli. Wtedy sama nie mam serca, aby próbować w takiej postaci się odnaleźć.
Ważne jest dla pani jacy aktorzy wystąpią obok pani?
- Bardzo ważne. Najpierw czytam scenariusz, a potem pytam kto reżyseruje i kto będzie grał. To najważniejsze informacje przed podjęciem decyzji, czy wezmę udział w projekcie.
Takim ważnym reżyserem w pani życiu był na pewno pani były partner życiowy - Greg Zgliński.
- Tak. Greg jest niezwykle czułym reżyserem dla aktorów. Uważnym i spokojnym. Wprowadza na planie skupiony tryb pracy. Zawsze interesuje się czy aktorzy po próbach, a przed zdjęciami, potrzebują jeszcze rozmowy. Bardzo lubiłam z Gregiem pracować i bardzo bym chciała kiedyś jeszcze zrobić z nim jakiś film. Mamy na swym koncie głośny „Wymyk”, ale też „Całą zimę bez ognia” i serial „Londyńczycy”. To wszystko bardzo ważne dla mnie projekty.
Jak pani pracuje z tymi silnymi indywidualnościami reżyserskimi: podporządkowuje się ich wizji czy proponuje własne interpretacje?
- Najlepsza efekt to połączenie tych dwóch rzeczy. Dobrze jest wiedzieć już po pierwszym spotkaniu z reżyserem, że jest przygotowany do projektu, usłyszeć, dlaczego chce zrobić ten film, jak chce go zrealizować i jak poprowadzić aktorów. Wtedy czuję się bezpieczna. Ale lubię na próbach czy już na planie dostawać też przestrzeń i uwagę dla moich własnych propozycji, które są wynikiem inspiracji płynącej od reżysera. Wtedy słyszę: „Super, zróbmy tak!” lub „Gabrysiu – nie, to za dużo. Wróćmy do pierwotnej wersji”. I wiem, że nie jestem traktowana przez reżysera jak kukiełka, tylko uczestniczę we wspólnym, twórczym procesie.
Ostatnio sama pani wyreżyserowała pełnometrażowy film. Co to będzie?
- Dyplom aktorski studentów łódzkiej Filmówki. Prace nad tym projektem trwały trzy lata. Zaczęliśmy od improwizacji. Trwało to parę miesięcy. Potem w czasie pandemii pisałam scenariusz. Kiedy Szkoła Filmowa zdecydowała się sfinansować jego realizację, zaczęliśmy zdjęcia.
Jest pani aktorką, pisze scenariusze, a teraz zajęła się reżyserią. To ukoronowanie pani drogi artystycznej?
- Raczej ciekawość dotknięcia kolejnej formy wypowiedzi artystycznej. Od kilku lat prowadziłam wraz z moją siostrą Moniką Muskałą w Filmówce zajęcia z improwizacji. Efektem były sztuki, które wspólnie pisałyśmy i które ja w ramach trzeciorocznego egzaminu studentów reżyserowałam. Jeden z egzaminów obejrzała dyrektorka Teatru Ludowego - Małgorzata Bogajewska. Zaprosiła nas do Krakowa. Tak powstało przedstawienie „Tożsamość Wila” - opowieść o Nowej Hucie, wyimprowizowana przez krakowskich aktorów. To był mój teatralny debiut reżyserski. Ale kiedy dostałam od ówczesnego rektora PWSFTviT Mariusza Grzegorzka propozycję napisania i wyreżyserowania dyplomu filmowego, pomyślałam, że to szansa, której być może nikt mi już nie da i że jestem przygotowana, by to wyzwanie przyjąć. Wiedziałam, że to skok na głęboką wodę, ale nie wahałam się nawet przez chwilę.
I jaki tego efekt?
- Jesteśmy na ostatniej prostej do zamknięcia prac nad filmem. Zdjęcia zaczęły się rok temu w styczniu, a skończyliśmy latem ub.r.
Co to będzie za opowieść?
- O młodych ludziach, studentach szkoły filmowej, którzy dojrzewają do artystycznej niezależności. O zderzeniu ich młodzieńczych marzeń z rzeczywistością, o pasji, rywalizacji, zagrożeniach, jakie niesie ten zawód. A pod warstwą fabularną, w której mamy i wątki miłosne i kryminalne, jest to też opowieść o niezwykle skomplikowanej, trudnej i fascynującej sztuce, jaką jest aktorstwo.
Jak się pani spodobała reżyseria?
- Chyba się polubiłyśmy (śmiech). Choć przez te trzy lata zatęskniłam już za graniem. Żeby napisać scenariusz, a potem wyreżyserować pełnometrażowy film fabularny, musiałam zrezygnować z wielu aktorskich propozycji, które w tym czasie do mnie przychodziły. Teraz z radością wróciłam na dwa plany filmowe. Złapałam bakcyla reżyserii, ale aktorstwo mi się nie znudziło. Jakoś będę musiała łączyć jedno z drugim. (śmiech)
W zeszłym roku obchodziła pani trzydziestolecie rozpoczęcia kariery. Jak aktorstwo panią zmieniło?
- Jeśli coś mnie zmieniło to - tak jak każdego z nas - życie. Dojrzałam. Nabrałam pewnego dystansu, choć ciągle unikam rozsiadania się w zawodowej rutynie.
Jaki ma pani sposób na to, aby jej uniknąć?
- To kwestia pielęgnowania w sobie tego wiecznie zdziwionego światem dziecka. Wtedy możemy z radością odkrywać wszystko, co już znamy na nowo, nie przestając być dojrzałymi ludźmi. Czasami słyszę od studentów: „Pani jest taką wspaniałą aktorką, a ja jeszcze nic nie potrafię”. Wtedy im mówię: „Wy kiedyś też będziecie potrafili wiele. Za to ja nigdy już nie będę miała tego, co wy macie teraz - tej autentycznej iskry młodości. Cieszcie się nią jak najdłużej, bo to skarb”.
Ta działalność pedagogiczna jest dla pani ważna?
- Początkowo wydawało mi się, że bycie pedagogiem nie jest dla mnie. Ale bardzo te spotkania z młodymi ludźmi polubiłam. Ja też się od nich uczę, inspirują mnie. Nie wychodzę do nich z pozycji nieomylnego mentora, kogoś, kto naucza, mówiąc co jest jedyną i słuszną drogą. Dzielę się ze studentami swoim doświadczeniem, by czerpali z niego według własnych potrzeb. Bo to, co jest najpiękniejsze w młodych ludziach, to ich indywidualność i oryginalność, z którymi przychodzą do szkoły. One są ich największą aktorską wartością. A najważniejszą pracą, jaką my, wykładowcy, powinniśmy wykonać, to by te skarby w nich pielęgnować, ucząc ich przy tym warsztatu.
Na tym polega chyba też pani sukces – to, że zachowała pani tę swoją wyjątkową indywidualność.
- Miło mi to słyszeć. Tak, staram się o nią dbać, każdego dnia.