Galeria im. Sleńdzińskich. Krzysztof Gierałtowski - Wigry nasze Wigry (zdjęcia)
Krzysztof Gierałtowski, jeden z najsławniejszych polskich fotografów portrecistów, swój ród wywodzi z Gierałtów, z okolic Wysokiego Mazowieckiego. Ale Wigry przyciągają go od kolebki. Jego przodkowie znaleźli się w tamtej okolicy na początku XX wieku.
W 1903 roku dziadek Kazimierz wywędrował z Gierałtów do Bakałarzewa i był tam organistą do I wojny światowej – rozpoczyna opowieść Gierałtowski. A gawędziarzem jest niezgorszym. Anegdotami sypie jak z rękawa.
- Legenda rodzinna mówi, że kiedy Niemcy zbombardowali Bakałarzewo zaprzągł do sań trójkę koni, załadował żonę i pięcioro dzieci i jak zaciął konie to stanął w… Moskwie – dzieli się opowieścią. - Był tam organistą w polskim kościele do 1918 roku, a potem wrócił do Bakałarzewa i wysadził się na minie w dniu zakończenia wojny. Poszedł popatrzeć, jak rolnik orał jego pole trącił o coś laską i poleciał do Bozi.
Z Bakałarzewa zaledwie 16-letni ojciec Gierałtowskiego wyruszył jako ochotnik do bitwy nadniemeńskiej. Co robił w wojsku, przez lata było rodzinną tajemnicą. I Krzysztof Gierałtowski zaczyna wesoło śpiewać:
Na tej maszynce gram jak artysta
kuleczki sypią się jak groch
a na minutę – wysyłam trzysta
Ram pam pam pam pam
(w oryginale: To wam potwierdzi nawet... Moch!)
Doktor Google podpowiada, że to fragment „Piosenki OKM”. - Teraz wiem, dlaczego ojciec lubił śpiewać tę piosenkę. Twierdzi, że w rodzinie nie mówiło się, że 16-latek strzelał do bolszewików w batalionie karabinów maszynowych 41 Suwalskiego Pułku Piechoty. Może dlatego, że do II wojny światowej był w tym pułku lekarzem? Dzięki temu rodzinę stać było na wakacje w Gawrych Rudzie. W okolice Wigier fotograf wracał wielokrotnie. Ostatecznie strzała Amora trafiła go w latach 70. XX wieku.
- Z mikołajewską, dawniej cieszkińską skarpą jestem związany od tamtego czasu, kiedy dobiłem do niej żaglóweczką Mak i zobaczyłem pięciokilometrową wysrebrzoną drogę do Cimochowizny – wspomina fotograf na łamach katalogu wystawy. Kupił tam 1000 metrową działkę, posadził pierwsze drzewka owocowe. Dziś zostały po nich dzika czereśnia i mirabelki.
- Nie miałem pieniędzy, ale któregoś razu wracając z Niemiec przywiozłem silnik, sprzedałem go i kupiliśmy… pół pensjonatu, który w 1938 roku w Świętym Wojciechu wybudował major Wojska Polskiego – opowiada Gierałtowski. - Major poszedł na wojnę i zaginął, pensjonat stał trochę rozszabrowany, majorowa sprzedała go po wojnie dwóm rolnikom, którzy podzielili go na pół. Każdy z połówki zbudował sobie dom. I jeden z tych domów, właśność Śliżewskiego, który był zbudowany w Gatnem – kupiłem. Przewieźliśmy go 16 kilometrów, przebudowali w środku i stoi.
Krzysztof Gierałtowski podkreśla, że ma oryginalne drzwi i okna. - Mają już po 80. lat - przypomina. - Wtedy istniała w Polsce ogromna kultura budownictwa drewnianego. Nie ścinano drzew jak leci, tylko wybierano, odbywało się to wyłącznie zimą. Na okna sezonowano. Ostatnio malowałem okna, zanim je oszlifowałem, wydawało mi się, że dosłownie są jak z żelaza.
Kiedy miał już działkę, pomyślał, że trzeba zrobić wystawę o jeziorze Wigry i ludziach, którzy wokół niego mieszkają. W latach 1978 - 79 współpracował z wziętą już wtedy reporterką Krystyną Jagiełło. Objeżdżali jezioro przez okrągły rok. Stąd na zdjęciach wystawy „Wigry nasze Wigry” widać i lato, i zimę, i pozostałe pory roku. Ale przede wszystkim zamieszkujących tę przepiękną okolice ludzi. Ich historie spisywała właśnie Jagiełło, a Gierałtowski pstrykał. Dziś widzi swego rodzaju naiwność tych fotografii, choć dla mnie są znakomitym materiałem reporterskim. Fotograf, jakby zawstydzony, pisze o nich: „wpisują się w modny dziś trend archeologii fotografii, widzę ich naiwność, która ostro kontrastuj z moim opartym na wieloletnim doświadczeniu tworzenia portretów, ale stanowi to być może o ich wartości”. To czysta kokieteria, bo zdjęcia przepięknie uzupełniają zawarte w książce „Cztery pory roku” Jagiełły sylwetki sfotografowanych ludzi i krajobrazów. Szczególnie, że w pierwszym roku stanu wojennego książeczka została wydana bardzo biednie, bez zdjęć Gierałtowskiego. Trafiły do archiwum fotografa. Ale los potrafi odmienić się w najmniej oczekiwanym momencie.
- Dwa lata temu rozmawiałem z ówczesnym dyrektorem Wigierskiego Parku Narodowego – wspomina Gierałtowski. - Mówił, że mają kłopot, bo będą musieli inscenizować połów pod lodem do okolicznościowej wystawy. A ja powiedziałem, że mam takie zdjęcia. Były uśpione przez czterdzieści lat. I stąd narodziła się ta wystawa. Najpierw była pokazywana w trzech miejscach na Suwalszczyźnie, w ratuszu w Zamościu, teraz jest w Białymstoku, a są już duże szanse, że będzie pokazywana w Wiedniu w Instytucie Polskim, w dodatku z referatem o parku narodowym. I pokazuje z dumą na trzy panoramiczne zdjęcia z połowów podlodowych, takich profesjonalnych z sieciami. Na czwartej fotografii jest Stanisław Olkowski z Bryzgla. W kufajce i uszance z dumą dźwiga przed sobą ogromnego szczupaka.
Na kolejnym zdjęciu zatrzymał w kadrze Wiktora Winikajtysa. - Mówiono o nim, że jest ostatnim eremitą – opowiada Gierałtowski. - To był zakrystianin w klasztorze kamedułów, który za swoje posłannictwo uważał opowiadanie o nim, oprowadzanie, pokazywanie mumii w podziemiach, mówienie o historii klasztoru. Na moim zdjęciu siedzi na zrujnowanych wtedy jeszcze schodach od strony prezbiterium, tam było takie wejście przez wieżę. Teraz te schody są odbudowane.
Kolejne zdjęcie niewtajemniczonym niewiele powie, poza nazwiskiem sfotografowanej osoby i miejscem pracy. Ale „Porannemu” Gierałtowski opowiada: Zygmunt Romotowski, leśnik z Krzywego: umarł na wiosnę. To był kolega mojego ojca. Jego ojciec był organistą i mój dziadek był organistą. Ojciec Ramotowskiego był organistą w Suwałkach, a mój dziadek był organistą w Bakałarzewie. Kiedy mój ojciec chodził do szkół, mieszkał na stancji u Romotowskich.
Na kolejnym zdjęciu widnieje Antoni Daniłowicz „Bieły” – kawaler Krzyża Srebrnego Orderu Wojennego Virtuti Militari, rolnik z Tartaku. - Widzi pan – mówi do mnie Gierałtowski. - Na zdjęciu leży legitymacja tego Virtuti Militari. On między innymi opowiadał, jak był delegowany ze swojego pułku do wręczania buławy Piłsudskiemu na Placu Zamkowym. W Tartaku był zwykłym rolnikiem. Podczas II wojny światowej Niemcy wywieźli go na roboty. Przy drodze Suwałki – Sejny, właśnie w Tartaku, jest taki pomnik upamiętniający jego brata i kilku innych partyzantów zabitych przez Niemców.
To bardzo dynamiczna fotografia. Krzysztof Gierałtowski po prostu wykorzystał sytuację, kiedy Jagiełło, która zbierając materiały do swojej książki rozmawiała z weteranem i tak powstała fotografia.
- Położył na stole legitymacje swoich odznaczeń i orderów i opowiadał – wspomina Gierałtowski. Dodaje, że nie wszystkie wspomnienia pod koniec lat 70. XX wieku mogły ukazać się w druku. Reporterzy usłyszeli opowieść o wspólnej służbie Daniłowicza z hrabią Zamoyskim. Opowiadał jak zaprosił go na swój ślub, a później delegował go na Wołyń, żeby był nadzorcą lasów.
Na kolejnym zdjęciu można zobaczyć postać, która nieomal wzbija się do lotu. - To był starowier, Bazyli Kasjanow z Rosochatego Rogu, który pokazuje że te wszystkie ziemie należały do jego ojca – wyjaśnia Gierałtowski. I dodaje, że podczas wojny starowierów wywożono do Rosji, a tu przenoszono nadwołżańskich Niemców. Kasjanow podobno znalazł się w pewnym momencie życia aż w Samarkandzie. Jagiełło nie napisała o tym w książce. - Oficjalnie opowiadał, że go wywieźli na Litwę – wspomina Gierałtowski czas powstawania zdjęcia. - Nam opowiedział, że udało mu się przeżyć tylko dlatego, że był szewcem. To był niezwykły człowiek. Czytał Szekspira, miał wielką bibliotekę. Po wojnie udało mu się z Samarkandy wrócić do Polski. Naturalnie ziemię rozparcelowali, ale część dostał. Zanim pobudowaliśmy się tu, byliśmy jego gośćmi.
Obok wisi na zdjęciu Marek Kulbacki, syn rybaka, hodowca lisów. - On zaprzyjaźnił się nad Wigrami z Indianinem z Ameryki Południowej, który go zaprosił za Ocean – Gierałtowski snuje kolejną anegdotę. - Kulbacki wyszykował się, kupił nowy garnitur, bilet do Wenezueli, ale nie dojechał. Doleciał na Kubę spóźniony, a samolot do Wenezueli odleciał. Następny był za tydzień, a on miał wizę jednodniową, wobec czego kubańczycy ciupasem wsadzili go do samolotu i wysłali do Warszawy. W Polsce nikt nie chciał w to uwierzyć, wszyscy mówili, że siedział w ciupie.
Następny jest Aleksander Buczyński, rolnik z Czerwonego Krzyża. - Opowiadał mi historię, jak po wojnie jeździli drabiniastym wozem po swoich polach i ojciec widłami zbierał zwłoki zabitych żołnierzy rosyjskich, których armia zostawiła niepochowanych – mrozi krew Gierałtowski. -Podobno nazbierali cały wóz i pochowali pod takim kamieniem, na rozstajnych drogach w Czerwonym Krzyżu, na którym było napisane „tu leżą prochy powstańców z 1863 roku”. Po wojnie tam dopisano i żołnierzy radzieckich. Później miejscowi tych „żołnierzy radzieckich” wydłutowywali, a teraz w ogóle nie wiem, czy jeszcze jest tam jakikolwiek kamień.
Jest też stuletnia Helusia Żukowska z Leszczewka. - Jak pan widzi – upozowała się pięknie. Z książki Jagiełły można się dowiedzieć, że wnuczka chciała babci założyć do zdjęcia perukę. A fotografowi opadły ręce.
- A to jest Staś Tym z ówczesnych lat – pokazuje mi dobrze znaną od lat twarz satyryka i aktora..Gierałtowski, twórca portretów sławnych Polaków, wyraźnie jest z tego zdjęcia dumny. I dodaje, że ostatnio przygotował wystawę portretów pisarzy z innym zdjęciem Tyma, która podróżuje po świecie, była w polskim instytucie w Darmstadt a 26 listopada będzie otwarta w Bibliotece Wróblewskich w Wilnie. - Starałem się zrobić katalog tej wystawy, po trzech tygodniach rozmów z Instytutem Książki zadzwonił pewien dżentelmen i zapytał czy Stanisław Tym to na pewno jest pisarzem? - sypie anegdotą. - Odpowiedziałem, że nawet – komediopisarzem. Gdybym zrezygnował z jego zdjęcia, pewnie dostałbym pieniądze na katalog.
- A to jest pan profesor Falk – Gierałtowski wskazuje na kolejne zdjęcie. Jest na nim Knut Olof Falk z żoną. - To był Szwed, który przed wojną bada nazwy i wywodził z nazw miejscowości elementy językoznawcze – fotograf tłumaczy pracę naukowca. - Nawet w pewnym momencie odwiedziłem go w Szwecji. Napisał szereg publikacji, również w języku polskim.
Wanda Jasiewicz była właścicielką pensjonatu w Gawrych Rudzie. - To chyba był pierwszy taki pensjonat w okolicy, ona go założyła, ale nie wiem czy dziś istnieje – wspomina Gierałtowski. I z lekko diabolicznym uśmiechem wskazuje na dorodne makówki na kolejnej fotografii. – Dziś już nie wolno ich mieć – dodaje. W następnej sali można zobaczyć uwiecznione rybactwo podlodowe. - Teraz, w Wigierskim parku Narodowym, tak łowić już nie można – dodaje fotograf. Ale to dzięki tym zdjęciom mamy dziś wystawę „Wigry nasze Wigry” i znakomity katalog.
Kiedy dziękuję za spotkanie, komplementując świetną pamięć fotografika, tłumaczy: mam dopiero 82. lata, demencja jeszcze mnie nie dopadła.
Krzysztof Gierałtowski poprosił Galerię Sleńdzińskich o zaproszenie na wernisaż mieszkańców o nazwisku Gierałtowski. Dla każdego miał przygotowany w prezencie piękny katalog wystawy wydany przez Wigierski Park Narodowy. Jeden z nich dostał Radosław Gierałtowski. Do Galerii przy Wiktorii przyszedł razem z żoną. - Prawdopodobnie mamy wspólne korzenie – zastanawia się pan Radosław. - I zainteresowanie fotografią. Na wystawę przyszli też Wojciech i Dorota Gierałtowscy z synem Jakubem. - Pan Krzysztof twierdzi, że wywodzimy się z tych samych stron – śmieje się Wojciech Gierałtowski.
- Gierałtowscy pochodzą spod Wysokiego Mazowieckiego – tłumaczy fotograf. - Tam są Nowe i Stare Gierałty i dlatego w Białymstoku Gierałtowskich jest sporo!