Godna pamięć o Smoleńsku
Na ścianie sosnowieckiej bazyliki czytamy, że pasażerowie rządowego samolotu „polegli” w drodze do Katynia. Polegli, czyli zostali zabici w walce? Twórcy tablicy, którą odsłonięto w Sosnowcu przed tygodniem, próbują zrównać katastrofę smoleńską ze zbrodnią katyńską. Czy tak wypada? Nieadekwatność używanych pojęć, w związku z tą niewątpliwie ogromną tragedią, jest coraz bardziej powszechna.
Choć minęło sześć lat od śmierci 96 pasażerów rządowego T-154, żałoba narodowa wciąż jest podsycana. Zwyczajowo trwa rok. Opłakujemy bliskich, którzy odeszli, w końcu godzimy się z nieszczęściem i wracamy do życia. Doświadczenie żałoby jest stanem dość subiektywnym i nie ma odpowiedzi na pytanie, w którym momencie powinna się skończyć. Nie ma podpowiedzi, co na pewno złagodzi ból. Kolejny pomnik, nowa tablica, marsz w miesięcznicę, egzorcyzmy pod Pałacem Prezydenckim? Zawsze może pojawić się zarzut, że to nie jest dość godne miejsce upamiętnienia tej śmierci, że za mało wrażliwości i pokuty, za mało łez.
Gdy wydarzyła się ta katastrofa, ludzie płakali po wszystkich. Byli przerażeni hekatombą tego, co się stało. Zgromadzeni przed Pałacem Prezydenckim w Warszawie, składali kwiaty i wieńce, palili znicze. Harcerze postawili drewniany krzyż. Legitymacja partyjna ofiary nie miała znaczenia, by pochylić nad nią głowę. Dziś nie ma równowagi w tym celebrowaniu śmierci. Między Polakami powstała przepaść. Śmierć jednych ofiar celebruje się ponad miarę, o innych - zapomina. Zamiast żalu, jest coraz więcej złości, nienawiści, chęci odwetu.
Upieranie się, że pomnik smoleński musi stanąć w historycznej przestrzeni Krakowskiego Przedmieścia jest nakręcaniem tego konfliktu. Nie każdy chce wchodzić do Pałacu Prezydenckiego przez Smoleńsk. Różne jest spojrzenie na katastrofę smoleńską tych, dla których przyczyną wypadku były błędy pilotów, wieży, wieloletnie zaniedbania i tych, którzy wierzą w zamach, choć najbardziej absurdalny. Ci pierwsi chcą już wstać z kolan i żyć dalej, drudzy wciąż pozostają w tej pozycji, ale to ich prawo. Nikt nikomu nie będzie mówił, jak ma przeżywać żałobę. Nieszczęście polega na tym, że ci drudzy usiłują własną rozpacz narzucić innym. To rodzi opór, antagonizuje. Jeszcze nie tak dawno naśmiewanie się ze śmierci prezydenta było nie do pomyślenia. Dziś w internecie krążą rysunki jego pomnika stojącego na moherowych beretach. Zaczyna trywializować się tę śmierć.
Ocieka krwią i męczeństwem tak zwana poezja smoleńska, choć odnosi się przecież do katastrofy lotniczej. „O wy zbrodniarze smoleńscy, którzy uknuliście zamach na prezydenta/Nie myślcie sobie, że jesteście zwycięzcy” - zaczyna poetka w ogólnopolskim radiu. Grafomania najprzedniejszej urody. Jest jej pełno. Z powagi śmierci czyni się niepowagę.
Początkiem podziału Polaków na zwalczające się obozy był brak umiaru polityków w pohamowaniu własnych ambicji, po obu stronach sceny politycznej. Antagonizowanie było im na rękę, bo mobilizowało zwolenników. Nastroje współczucia i smutku były przeliczalne na głosy wyborcze. Co konkretnie załamało tę pierwotną wspólnotę wskrzeszoną zaraz po tragedii? Niewątpliwie decyzja o pochówku na Wawelu prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Wśród królów i wodzów. Czy na pewno tego godzien, pytali przeciwnicy i protestowali. Z balonu narodowej wzniosłości uciekło powietrze i zamieniło się w kłótnię. Dziś opowieści o „męczeńskiej” śmierci prezydenta mają też uzasadniać miejsce tego spoczynku. Nie mógł przecież zginąć w zwykłej katastrofie samolotowej, z powodu błędu człowieka, jednego czy drugiego. Śmierć tak prozaiczna nie pozwoliłaby zbudować silnego mitu smoleńskiego.
Nie należy wierzyć w tezy głoszone przez polityków o zamachu, ani też nie można zakładać, że oni w nie wierzą. Gdyby byli pewni teorii o wybuchających parówkach już jesienią ubiegłego roku powołaliby międzynarodową komisję, o którą głośno dopominali się od innych przez ostatnie lata. Dlaczego tego nie robią? Bo obawiają się kompromitacji? Opowieści o zamachu, nawet bez dowodów, lepiej mobilizują elektorat.
„Chcemy prawdy!” - słyszymy co miesiąc pod Pałacem Prezydenckim w Warszawie, ale całej prawdy na temat przyczyn i okoliczności katastrofy smoleńskiej nie poznamy pewnie nigdy. Wynika to z samej natury tej katastrofy - nikt nam nie opowie, jak tam naprawdę było, bo nikt nie żyje. Jeśli nawet czarne skrzynki nie zarejestrowały głosu generała Błasika w kokpicie, to nie mamy żadnej pewności, że piloci nie lądowali pod presją. Zawsze coś będzie niedopowiedziane, zawsze znajdzie się powód, by wykrzyczeć, że spór o Smoleńsk można zakończyć tylko „w prawdzie”.
Gdyby śledztwo smoleńskie toczyło się szybciej, a opinia społeczna w rozsądny sposób była informowana o jego postępie, pewnie podsycanie smoleńskiej żałoby byłoby trudniejsze. Jak jednak twierdzi dr hab. Mariusz Wojewoda, etyk z Uniwersytetu Śląskiego, zakończenie śledztwa nie zażegnałoby sporu, bo chcemy decyzji prokuratury takiej, jakiej oczekujemy. Jeśli będzie inna, to jej nie zaakceptujemy.
- To nie jest konflikt o charakterze racjonalnym tylko emocjonalnym, dlatego jego rozważanie jest trudne - wyjaśnia dr hab. Mariusz Wojewoda. - Miejmy tylko nadzieję, że ludzie odnajdą w sobie więcej racjonalności. Z czasem ta sprawa nie będzie aż tak bolesna. Wszystkie wydarzenia mają swoje apogeum, a potem się uspokajają. Jedynie czas jest tutaj pomocny, a nie decyzje sądu czy prokuratury. Jeśli ktoś będzie po swojemu wciąż grał na emocjach ludzkich, tym będzie bardziej antagonizował.
Widzę w tej sprawie rodzaj przechyłu i mam nadzieję, że teraz wahadło wróci do czegoś zrównoważonego.
Im szybciej opamiętają się politycy, ale też duchowni, tym lepiej dla nas wszystkich. Nie rozdrapujmy ran, bo one bolą dostatecznie. Nie można karmić się nienawiścią w nieskończoność. Na szczęście mit smoleński w wyraźny sposób wygasa. Już nikt nie bije się o krzyż na Krakowskim Przedmieściu i przestajemy wierzyć w wybuchające parówki. Niech zmarli spoczywają wreszcie w spokoju. I w powadze.