Góry zabrały mi męża, ale wciąż je kocham. Inaczej
Pięć lat temu, podczas zejścia z Mont Blanc, pod lawiną kamieni zginął krakowianin Wojciech Kozub, jeden z najzdolniejszych wspinaczy młodego pokolenia. Zostawił zaledwie 20-letnią żonę i miesięczną córeczkę. Dziś Paulina Kozub-Chwastek opowiada nam o swojej wielkiej miłości, górach i o tym, jak poukładała sobie życie.
Wspinasz się jeszcze?
Już nie.
Przestałaś po śmierci Wojtka?
Akurat bezpośrednio po śmierci Wojtka miałam rok, kiedy wspinałam się bardzo dużo, każdą wolną chwilę spędzałam w skałach. Był we mnie wewnętrzny bunt, żeby pokazać sobie, całemu światu: nie przestanę. Przekonywałam każdego, że góry nie są niebezpieczne. Że Wojtek miał po prostu bardzo dużego pecha; że równie dobrze każdy z nas mógłby zginąć w drodze z pracy do domu, wpadając pod tramwaj. Ale potem góry zabrały mi kilkoro innych znajomych. Zwolniłam. Wciąż kocham góry, wciąż marzę o trekkingach w Himalajach, w Karakorum. Ale już bez wielkich wyczynów.
Wojtek miał pecha - zginął nie dlatego, że popełnił błąd, tylko od uderzenia kamienia.
Tak. Wojtek był bardzo doświadczonym wspinaczem, który uczestniczył w wielu wyprawach górskich na całym świecie. I to w wyprawach eksploracyjnych; zdobywał takie szczyty, na których jeszcze nikt wcześniej nie stanął. Wejście na Mont Blanc - na którym był wiele razy, w tym dwa razy ze mną - było dla niego jak niedzielny spacer. Niestety, proste trasy są często tak oblegane przez ludzi, że właśnie dlatego stają się niebezpieczne, bo niedoświadczeni turyści mogą - być może tak stało się w przypadku Wojtka - zrzucić z góry kamień. Spadający kamień zabił mojego męża jak pocisk z karabinu maszynowego.
Chcesz wrócić na szczyt Mont Blanc? Rozprawić się z tą górą?
Miałam takie myśli. W zeszłym roku byłam w Chamonix, a więc w miejscowości pod Mont Blanc. Patrzyłam na tę górę. To było dla mnie ważne przeżycie. Ale raczej nie mam potrzeby, żeby wracać na szczyt Mont Blanc. Chyba rozprawiłam się ze śmiercią Wojtka w inny sposób.
Organizując memoriał jego imienia - bieg na Babią Górę?
Tak. Babia Góra była dla mnie i Wojtka miejscem magicznym. Był czas, kiedy byliśmy tam dosłownie co tydzień. Wyjeżdżaliśmy z Krakowa lub z Bochni, skąd pochodzę, późnym popołudniem i dojeżdżaliśmy do Zawoi, jak już było ciemno. Wbiegaliśmy na Babią i z powrotem na dół w dwie godziny, po czym wracaliśmy, żeby się wyspać i na następny dzień iść do pracy, na uczelnię. Każdy, kto bywa na Babiej, czuje chyba magię tego miejsca - jest tak blisko, a z drugiej strony jest w nim coś potężnego, monumentalnego. Pamiętam, jak parkowaliśmy pod Babią Górą i patrzyliśmy na nią z dołu - była wielka, trochę przerażająca. Aż trudno było uwierzyć, że po godzinie będziemy na jej szczycie. Tydzień temu zorganizowaliśmy bieg na Babią, ku pamięci Wojtka, już po raz piąty. To zawsze dla mnie i dla mojego obecnego męża, Tomka, trzy miesiące organizacji.
Twój mąż musi być silnym i mądrym człowiekiem, jeśli ci w tym pomaga.
Tomek jest wyjątkowy. Był znajomym Wojtka; zdarzało się, że razem się wspinali, lubili się. Mam szczęście, bo Tomek potrafi udźwignąć mój bagaż. Również dlatego, że wie: to jest mój sposób, żeby uporać się ze śmiercią pierwszego męża. Memoriał jest też okazją, by porozmawiać z Natalką o tacie - kiedy Wojtek zginął, nasza córka miała zaledwie miesiąc. Myślę, że dzięki temu zrozumienie tej sytuacji przychodzi jej dość naturalnie. Natalka mówi do Tomka „tato”, bo on zajmuje się nią jak ojciec, kocha ją jak ojciec - po prostu nim jest. Ale zależy mi też, żeby wiedziała, kim był jej „pierwszy” tata.
Pierwszy memoriał Wojtka został zorganizowany już w rok po jego śmierci.
To nie był mój pomysł, a naszych przyjaciół - Krzysztofa i Gabrieli Gajdzińskich, którzy teraz już zajmują się organizacją górskich biegów w sposób profesjonalny. Chcieli mi pomóc - idea była taka, że to będzie bieg charytatywny, a zebrane pieniądze zostaną przekazane mnie i Natalce. To charytatywne rozwiązanie nie spodobało mi się, ale sam pomysł biegu imienia Wojtka - jak najbardziej.
Dlaczego nie chciałaś dać sobie pomóc? Po śmierci Wojtka - a miałaś wtedy 20 lat - zostałaś przecież sama z miesięczną córeczką.
Uważałam, że moja sytuacja nie była aż tak trudna - miałam rodzinę, przyjaciół, wiedziałam, że mogę iść do pracy. Po śmierci Wojtka dostałam pieniądze z Fundacji Kukuczki, za które jestem ogromnie wdzięczna - pomogły nam prze-trwać pierwsze miesiące. Nie czułam potrzeby, żeby wyciągać dłoń po dalszą pomoc. Nie chciałam litości, wolałam sama zapracować na siebie i Natalkę. Studiowałam filologię indyjską, kilka razy byłam na wyprawach w Indiach, gdzie spotykałam się z prawdziwą biedą. Uważałam więc, że nie mam prawa prosić o pieniądze.
Kiedy Wojtek wyjeżdżał w góry, bałaś się o niego? Przeczuwałaś, że możesz zostać sama?
Nie. Przede wszystkim - byłam niezwykle zafascynowana tym, co on robi. I bardzo młoda. Kiedy się poznaliśmy w skałkach w Krakowie, miałam 17 lat. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Wojtek pokazywał mi góry, zabierał w dalekie podróże. Pierwszy raz leciałam z nim samolotem, a gdy byłam w klasie maturalnej, zabrał mnie na miesiąc do Nepalu. W 2010 roku polecieliśmy w góry Kaukazu, a później - do Rosji, na bieg na Elbrus. Wojtek zajął w nim 11. miejsce. Okazało się tam, na miejscu, że jestem w ciąży. Dużo razem przeżyliśmy, jak na niedługi czas, który był nam dany - ledwie trzy lata. Ale nie bałam się, gdy jeździł w góry. Jasne, tęskniłam, trochę się martwiłam. Ale to nie było martwienie się przez duże „m”. Miałam takie naiwne, młodzieńcze poczucie, że nas to nie dotyczy, nic złego się nie przytrafi.
Poczucie nieśmiertelności?
To chyba dość typowe u ludzi, którzy nie mieli w życiu granicznych doświadczeń. Już po ślubie z Wojtkiem czytałam książkę Olgi Morawskiej - jej mąż, Piotrek, zginął w górach. Pamiętam, że miałam wrażenie, jakbym czytała bajkę. W ogóle nie wyobrażałam sobie, że podobna historia może spotkać mnie.
Czy po tych doświadczeniach pozbyłaś się tego poczucia nieśmiertelności, przeświadczenia: nic złego się nie wydarzy?
Pewnie, że tak. Mam za sobą trudne doświadczenia: śmierć męża i śmierć dziecka. W zeszłym roku urodziłam Zosię, córeczkę moją i Tomka, która była z nami tylko trzy godziny. Po czymś takim trudno pozostać takim samym. Na pewno bardziej boję się życia. Często dzwonię do Tomka i pytam: Ile ci jeszcze zejdzie? Kiedy będziesz? Gdzie jesteś? Dobrze, że mój mąż jest wyrozumiały - zawsze odbiera ode mnie telefony lub oddzwania, nie robi ze mnie wariatki. Wie, skąd ten strach się bierze.
A Natalka? Masz taką pokusę, żeby chronić ją przed całym światem, wiecznie pilnować?
Mam. Ale wiem też, że nadopiekuńczość nie pomoże, że w rodzicielstwie nie chodzi o to, żeby dziecko zamknąć w złotej klatce.
Natalka przypomina tatę?
Bardzo. Ma wielkie, niebieskie oczy - zupełnie jak Wojtek. Roznosi ją energia. Wojtek też taki był: nie mógł usiedzieć w miejscu, lubił się zmęczyć. Pracował jako instruktor wspinania i przewodnik tatrzański, a po pracy szedł na dwie godziny pobiegać w Tatrach - bo wciąż było mu za mało. Natalia ma to po nim: dużo pływa, jeździ na rowerze nawet po kilkanaście kilometrów - a ma dopiero pięć lat! Wczoraj byliśmy z Tomkiem na kawie i mieliśmy taką refleksję, że siedzimy dwie godziny i rozmawiamy, a ona bez minuty przerwy przez cały ten czas biega po placu zabaw.
Czy to, że zostałaś po śmierci Wojtka sama z miesięczną córeczką, przerażało cię, blokowało?
Natalka mi pomogła. Nie wiem, co by się stało, gdybym została wtedy bez niej. Była jedynym sensem mojego życia. Pamiętam przerażenie w oczach mojej mamy, jak zobaczyła, w jakim stanie jestem po śmierci Wojtka. Powiedziała: Musisz żyć, masz dziecko, musisz żyć dla tego dziecka! Mama bała się, że i mnie może coś się stać - bo umarła osoba, którą kochałam najbardziej na świecie. A jak zabraknie najukochańszej osoby, to i tobie nie chce się żyć.
Potrafisz opowiadać o tym lipcowym dniu, w którym zginął Wojtek?
Nie potrafię tego opisać słowami. To był najstraszniejszy dzień w moim życiu i jedyny, na wspomnienie którego do dzisiaj mam fizyczne dolegliwości: duszę się, jest mi słabo.
Kto ci o tym powiedział?
Mama. Nikt z ludzi, którzy byli tam z Wojtkiem, nie był w stanie zadzwonić do mnie i powiedzieć mi, co się stało. Po prostu brakowało im odwagi. Więc skontaktowali się z moimi rodzicami.
Do dzisiaj nie potrafię o tym spokojnie mówić. Ale myślę, że w jeszcze dramatyczniejszej sytuacji są ci, którzy nie mogą pożegnać się z ciałem swoich bliskich - bo ono wpadło do szczeliny, nie zostało odnalezione. Moment, kiedy widzisz ciało swojej ukochanej osoby, możesz go dotknąć - jest szokujący i trudny. Ale myślę, że finalnie to przyśpiesza proces najpierw uwierzenia w to, co się stało, a później - pogodzenia się z tym.
Ty od razu wierzyłaś?
Też nie do końca. W pierwsze tygodnie obiecywałam sobie, że nigdy nie tknę rzeczy Wojtka, że zostaną dokładnie w tym miejscu, w którym są. Że jego szczoteczka do zębów już na zawsze będzie leżała na mojej umywalce. Zapierałam się, że nigdy nie schowam jego adidasów, które stoją obok moich butów w przedpokoju. Teraz wydaje mi się, że wynikało to ze złudzenia, że on wróci i będzie potrzebował tej szczoteczki, tych butów. W myślach układałam sobie, co mu powiem, gdy wróci - ile przez ten czas przeszłam i jak bardzo było mi źle, kiedy myślałam, że nie żyje.
A potem?
Potem dotarło do mnie, że on już nie wróci, a ja będę musiała żyć sama, pewnie jeszcze przez kilkadziesiąt lat. Że się nie doczekam, aż Wojtek stanie w drzwiach i oświadczy, że jednak żyje. I to był moment, w którym pojawiło się we mnie dużo wściekłości. Miałam ochotę pozbyć się wszystkich rzeczy, które mi o nim przypominają. Chowałam wszystko, co do niego należało. Rozwaliłam wielkie, oprawione zdjęcie z naszego ślubu. Nie byłam w stanie na nie patrzeć. Potrzeba było miesięcy, żeby przyszła refleksja: „Jakoś żyjemy - ja i Natalka. Podróżujemy, chodzę na studia, do pracy. Życie bez Wojtka jest inne, gorsze, smutniejsze - ale ono jest, toczy się, jakoś to wszystko działa. I może trzeba się starać, żeby działało jak najlepiej”. I wtedy też, jak zaczęłam się z tym wszystkim godzić, poczułam, że nie chcę wcale o Wojtku zapominać. I że nie chcę, żeby inni o nim zapomnieli.
Zapominali?
Czasem się tego bałam. Pamiętam, jak frustrujące było dla mnie, że nikt ze mną nie chciał rozmawiać o Wojtku. Znajomi bali się o niego zapytać. Mówili o pogodzie, pytali o Natalkę. Jasne, córeczka była dla mnie niezwykle ważnym tematem, ale najważniejszym była śmierć męża. Czułam się trochę jak w schizofrenicznym świecie: myślę tylko o jednym i mam również potrzebę, by o tym porozmawiać, ale ludzie pytają mnie o wszystko, tylko nie o to. Myślę, że memoriał Wojtka pomógł również w tym - stał się okazją, by po prostu o nim porozmawiać. I sygnałem, że jego śmierć nie jest tematem tabu, że nie tylko potrafię, ale i chcę o niej mówić. Że chcę pamiętać.
Gdybyś mogła cofnąć czas o osiem lat - nie spotkać Wojtka, nie zakochać się w nim, nie przeżyć z nim tych wszystkich chwil, ale też nie cierpieć po jego śmierci - co byś wybrała?
Cieszę się, że jestem w tym miejscu, w którym jestem. Z Tomkiem, Natalką, z kolejnym sercem bijącym pod moim. I trudno mi sobie wyobrazić, że jestem szczęśliwsza i bardziej spełniona niż teraz. Ale też wiem, ile mnie moja droga w to miejsce kosztowała. Ile musiałam cierpieć, by móc dzisiaj powiedzieć: jestem szczęśliwa. To były przeżycia, których nikomu nie życzę. Wiedząc to, co teraz, nie wybrałabym drugi raz tej drogi. Ale też niczego nie żałuję.