Gra o Tron w burgundzkim wymiarze
Średniowieczne Księstwo Burgundii wpływało mocno na dzieje Europy, żeby następnie zniknąć w mrokach historii. O jego losach i władcach, którzy bogactwem i potęgą nie ustępowali francuskim monarchom, mówi Bart van Loo, autor książki „Burgundczycy. Książęta równi królom”
Dzieje Burgundii przypominają serial „Gra o tron”. Wojny, zbrodnie, rodzinne wendetty, intrygi. Brakuje tylko smoków.
Można rzec, że to „Gra o tron”, ale w burgundzkim wymiarze. Wiele zdarzeń z historii średniowiecznej Burgundii posiada epicki wymiar. Są wystawne uczty, zaskakujące sojusze, zabójstwa, dzieci z nieprawego łoża, krwawe bitwy, walka o władzę. To wszystko z pewnością nadaje się na scenariusz niejednego popularnego serialu czy filmu. Przystępując do pracy nad „Burgundczykami”, wybrałem ścieżkę między pisaniem w sposób akademicki a barwnym stylem Aleksandra Dumas czy George’a R.R. Martina, autora książek, których ekranizacją jest „Gra o tron”. Nie chciałem nudzić czytelników suchym, historycznym wykładem, ani też odlatywać w fabułę. Trzymałem się faktów i korzystałem z jak najszerszej kwerendy źródłowej, aby wiernie i interesująco pokazać klimat dawnej epoki i jej bohaterów. Co ciekawe, odkryłem przy okazji, że R.R. Martin „ukradł” sobie prawdopodobnie kawałek burgundzkiej historii. Chodzi o bitwę pod Roosebecke z 1382 roku, którą stoczyły wojska księcia Filipa II Śmiałego ze zbuntowanymi mieszkańcami Gandawy we Flandrii. W trakcie walk oddziały gandawskie zostały otoczone przez Burgundczyków, którzy stopniowo zaciskali pierścień, aż przeciwnikom zaczęło brakować powietrza. Podobna scena jest w piątym sezonie „Gry o tron”, tylko tam w końcu nadchodzi odsiecz. Podczas prawdziwej bitwy nic takiego nie nastąpiło i flandryjscy buntownicy zostali pokonani.
R.R. Martin pisze książki fantasy. W „Burgundczykach” nie ma żadnych zmyśleń, wyłącznie fakty?
W stu procentach. Nie ma żadnej fikcji, smoków ani czarów. Burgundzka „Gra o tron” rzeczywiście się wydarzyła. Moja książka opiera się wyłącznie na autentycznych źródłach historycznych. To rodzaj eposu naukowego. Chwytam się różnych detali, wokół których następnie buduję narrację. Stosuję flashbacki, zwroty akcji, bez jakichkolwiek zmyśleń.
Co takiego sprawiło, że autor piszący o dawnej francuskiej literaturze erotycznej i kuchni zainteresował się dziejami zapomnianego Księstwa Burgundii?
Zrobiłem to po pierwsze dlatego, że nie powstała wcześniej taka książka. Napisano mnóstwo o Napoleonie, a o Burgundii nic, choć przez sto lat jej władcy wpływali na losy Europy. Mieszkam we Flandrii i jako Flamand zawsze interesowałem się francuską kulturą, do której mam tak blisko. Z biegiem lat chciałem jednak coraz bardziej poznać korzenie własnej tożsamości. Zadawałem sobie pytanie, kim jestem, skąd pochodzę. W szkole, gdy uczono mnie o początkach Niderlandów, czyli tego, co dziś nazywamy krajami Beneluksu (Belgię, Holandię i Luksemburg), wskazywano zwykle na wydarzenia z XVI wieku. Wtedy nastąpił podział tych ziem na południowe i północne Niderlandy. Co było wcześniej, niewiele wiedziałem. Tymczasem jeśli oglądamy mapy z XIV i XV-wieczną Europy, to widzimy granicę pomiędzy królestwem Francji a Świętym Cesarstwem Rzymskim Narodu Niemieckiego, na której zaczyna coś powstawać - zupełnie nowa państwowość. O tym właśnie jest moja książka. O nowej jakości, która wtedy rozwijała się jako wielkie Księstwo Burgundii na styku dwóch potęg średniowiecznej Europy. Dopiero w jego dziejach odnajdujemy pełną odpowiedź na pytanie, skąd wzięli się Belgowie, Holendrzy czy Luksemburczycy. Nikt wcześniej nie opowiadał szerzej tej historii. Praktycznie nie istniała w naszej świadomości.
W prologu książki czytam, że to władcy Burgundii „wynaleźli” Niderlandy, a nawet, że byli prekursorami Unii Europejskiej. Nie ma w tym przesady?
Burgundia jest dla mnie średniowieczną metaforą Unii Europejskiej. Aby to zrozumieć, wystarczy przyjrzeć się Filipowi III Dobremu, kluczowemu władcy z dynastii burgundzkiej, który rządził przez blisko połowę XV wieku. Pozbierał i poukładał on wszystkie puzzle pod swoim panowaniem: różne hrabstwa, księstwa, biskupstwa i inne ziemie - nie tylko Niderlandy, ale także znaczną część dzisiejszej Francji, do której formalnie należały niektóre rejony Burgundii. W Brukseli mieścił się dwór Filipa. Tam myślał, jak sprawnie zarządzać terenami, których mieszkańcy mówili różnymi językami i kierowali się odrębnymi prawami, gdzie w zasadzie każdy pomniejszy pan feudalny był sędzią i bił różne monety. Zostawić to wszystko bez zmian, czy starać się ujednolicić? Burgundzki władca wybrał drugą opcję. Wprowadził szereg reform, które miały mu nie tylko ułatwić zarządzanie, ale też w pewien sposób zunifikować podległe ziemie. Wszyscy urzędnicy i sędziowie w Burgundii musieli odtąd kończyć uniwersytet w Lowanium, założony w 1425 roku, ujednolicono kwestie fiskalne tworząc izby obrachunkowe, wprowadzono też wspólny pieniądz, czyli coś w rodzaju dzisiejszego euro, którym można było tak samo płacić w Amsterdamie, Brukseli czy leżących w dzisiejszej Francji - Dijon i Lille.
Chluby władcom Burgundii nie przynosi z pewnością zlecenie zabójstwa Ludwika Orleańskiego, brata króla Francji Karola VI Szalonego, czy wydanie Joanny d’Arc w ręce Anglików, co skończyło się jej śmiercią na stosie. W brutalnym mordzie tego pierwszego nie przeszkodziło nawet bliskie pokrewieństwo, które z ofiarą i monarchą francuskim łączyło zleceniodawcę - księcia burgundzkiego Jana II bez Trwogi.
Tak wyglądała wtedy real polityka. Burgundczycy nie różnili się pod tym względem od innych władców w Europie. Sam Jan bez Trwogi został zamordowany 12 lat później podczas spotkania z delfinem Karolem na moście w Montereau, dostając cios toporem w tył głowy. Sprawa Joanny d’Arc nie jest prosta do wyjaśnienia. Wszystkie zaangażowane w nią strony ponoszą część odpowiedzialności za to, co się stało. Francja i Anglia toczyły wtedy wojnę stuletnią, w trakcie której książę Burgundii raz po raz zmieniał sojuszników. Robił to we własnym interesie i miast północnych prowincji, dla których kluczowy był handel angielską wełną. Kiedy Jan bez Trwogi zginął z rąk francuskiego siepacza, to jego syn - Filip III Dobry sprzymierzył się z Anglikami i oddziały burgundzkie wydały im za pieniądze pojmaną Joannę d’Arc. Francuzi nie zrobili nic, by ją uwolnić. Stała się niewygodna, bo propaganda głosiła, że jest czarownicą, która korzysta ze wsparcia nieczystych sił. Zginęła jako ofiara ówczesnej polityki i realnych interesów gospodarczych.
Lata 1369-1467 nazywa pan stuleciem Burgundii. Jej władcy byli co prawda formalnie poddanymi królów francuskich i cesarzy niemieckich, ale potęgą i bogactwem nie ustępowali koronowanym głowom. Jak to możliwe?
W tamtym czasie Francja przeżywała głęboki kryzys związany z wojną stuletnią, którą toczyła z Anglią. Książęta burgundzcy odgrywali istotną rolę w monarchii francuskiej. „Kraje nizinne” - Niderlandy, jak nazywano północne posiadłości, były najwyżej rozwiniętym rejonem w całej Europie. Żaden inny nie był tak zamożny i zurbanizowany. W licznych miastach kwitnął handel i produkcja. Taką np. Gandawę można śmiało porównywać do dzisiejszego Manhattanu. Flandria i Brabancja były z kolei średniowiecznym odpowiednikiem Doliny Krzemowej. Burgundzki dwór czerpał z tego olbrzymie dochody. Bogactwem nie ustępował królewskim dworom, a przepychem i wyrafinowanym ceremoniałem nierzadko je przewyższał. Słynął z wielkich turniejów rycerskich i wystawnych uczt, na których gromadziła się ówczesna europejska elita. W olbrzymich ilościach podawano najbardziej wykwintne potrawy i wina. Szczytem prestiżu była przynależność do Zakonu Złotego Runa, który powołał do życia książę Filip III Dobry. Dwór Burgundczyków pełnił rolę artystycznej mekki. Tworzyli tam najwybitniejsi malarze, rzeźbiarze i architekci, w tym Jan van Eyck, Claus Sluter, Hans Memling czy Hugo van der Goes. Książęta burgundzcy stali się symbolem ścisłego związku władzy z twórcami sztuki. Artyści szli zawsze tam, gdzie jest władza i pieniądze, a w średniowieczu mieli do wyboru dwie ścieżki: bogate mieszczaństwo lub dwór książęcy. Przedstawiciele dynastii burgundzkiej wyróżniali się niezwykłym zmysłem estetycznym. Pragnęli piękna w swoim bezpośrednim otoczeniu. Przeciwnie do innych ówczesnych władców, rozumieli też znaczenie sztuki jako narzędzia propagandy. Wielkie uczty na ich dworze musiały mieć specjalną oprawę stworzoną przez artystów. Wystrój sal, obrazy, rzeźby nie mogły być przypadkowe. Burgundczycy w tym ceremoniale prezentowali się jako równi królom. Poprzez sztukę, a nie politykę, doprowadzili też po raz pierwszy do wspólnej kreacji Niderlandów. Stało się to za panowania Filipa II Śmiałego, z którego inicjatywy rozpoczęto budowę klasztoru w Dijon. Aby ozdobić wnętrza, ściągnął on najwybitniejszych twórców ze swoich północnych, „nizinnych” prowincji. W ten sposób artyści posługujący się różnymi językami i technikami, pochodzący z różnych miast i ośrodków w Niderlandach, zebrali się, aby stworzyć pierwszy wspólny projekt.
Burgundia okazała się jednak potęgą na glinianych nogach. Rozpadła się pod koniec XV wieku, aby już nigdy nie odzyskać dawnego znaczenia.
Książę Karol Zuchwały pragnął stworzyć wielkie królestwo Burgundii. Potrzebna mu była do tego nie tylko korona, co przede wszystkim połączenie południowych i północnych posiadłości, które rozdzielał pas francuskich ziem, w tym Lotaryngia. Aby je zdobyć, toczył kolejne wojny. Zginął pechowo pod Nancy w 1477 roku, po 10 latach swoich rządów. Nie zostawił męskiego potomka. Władcy Francji i Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego nie zmarnowali okazji, by przywrócić swoje rządy na utraconych terenach i dokonali faktycznie rozbioru księstwa. Południowa część Burgundii ze stolicą w Dijon wróciła pod władzę francuskiego króla, a bogate Niderlandy przypadły Habsburgom po tym jak córka Karola Zuchwałego - Maria Burgundzka poślubiła przyszłego cesarza - Maksymiliana Habsburga.
Gdyby Karol Zuchwały wygrał pod Nancy, losy Burgundii potoczyłyby się inaczej?
Z pewnością. Historia nie jest nauką o tym, co by było gdyby, ale jestem przekonany, że wówczas to nie Francja górowałaby w Europie, tylko Burgundia, a język niderlandzki stałby się co najmniej tak popularny jak francuski. Konieczność współistnienia w jednym państwie różnych narodowości i sił pomogłaby też wyrobić wśród mieszkańców większą tolerancję, co miałoby znaczenie podczas reformacji, która nastąpiła kilkadziesiąt lat później.
Ostatnim władcą burgundzkim nazywa pan cesarza Karola V Habsburga. Dlaczego?
Karol V był oczywiście monarchą na wskroś habsburskim, ale z drugiej strony serce miał burgundzkie. Urodził się w Gandawie, tam się wychował na dworze swojej ciotki Małgorzaty (córki Maksymiliana i Marii, księżnej Burgundii), której był bratankiem. Do tego stopnia przesiąknął burgundzką kulturą, że marzył, aby po śmierci spocząć w Dijon, stolicy właściwej Burgundii, co ostatecznie jednak się nie stało. Można wyobrazić sobie, jak wielką frustrację przeżywał, kiedy został władcą niemal połowy Europy, a ten skrawek ukochanej ziemi znajdował się w rękach francuskich. Nie przypadkiem postrzegał Francję jako największego wroga. Bez Burgundii nie da się opowiedzieć dziejów imperium habsburskiego. Jej dziedzictwo jest absolutnie kluczowe, by zrozumieć znaczenie domu Habsburgów w XV i XVI wieku.
Współcześnie Polacy znają głównie znakomite wina burgundzkie i musztardę Dijon, a nie średniowiecznych władców Burgundii.
Tak jest na całym świecie. Burgundzka odmiana wina to, oczywiście, pinot noir. Jego uprawa jest znana od starożytności, ale to właśnie książę Filip II Śmiały w 1395 roku wprowadził specjalne prawo, które uznało ten szczep za wiodący na jego ziemiach. To wino trafiło za nim następnie z południa Europy do Brukseli, a stamtąd było dalej sprzedawane. Tak powstała znakomita marka i popularność. Musztarda Dijon jest również zasługą tego władcy. Filip II Śmiały doprowadził do zreformowania jej produkcji, zastępując niektóre składniki octem. W ten sposób sprawił, że smak miejscowej musztardy stał się bardziej ostry i wyrazisty. Dziś więc każdy Polak, Amerykanin czy Chińczyk, mówiąc o burgundzkich winach i musztardzie, wspominają także księcia Burgundii.