Grażyna Wolszczak lubi siebie i ludzi, dzięki czemu ma mniej zmarszczek
Jej mąż zmarł przedwcześnie na udar mózgu. Musiała wtedy stawić czoła życiu, bo mieli małego synka. Dopiero z czasem otwarła się na nową miłość.
„65-letnia Grażyna Wolszczak w bikini w Sopocie. Co za ciało!” - emocjonował się Pudelek na początku maja. I faktycznie: choć czas mija nieubłaganie, popularna aktorka nadal może się pochwalić nienaganną figurą i kondycją. Sporo ją to jednak kosztuje. Uprawia sport, stosuje częste diety, sięga po zdobycze kosmetologii, a nawet chirurgii estetycznej. Ale przede wszystkim jest szczęśliwa: wychowała dorosłego syna i od ponad dwóch dekad ma tego samego ukochanego.
- Głęboko wierzę w to, że ogromne znaczenie dla wyglądu zewnętrznego ma nasz stosunek do siebie i otaczającego nas świata. Jeżeli lubię siebie i ludzi, jeśli jestem zadowolona ze swojego życia, automatycznie zmarszczek też mam mniej. Bo zmarszczki to, najkrócej mówiąc, zmartwienia – mówi w Plejadzie.
Pasem w tyłek
To tata wymyślił jej imię. Kiedy jechał pewnego razu pociągiem, trafił w przedziale na wyjątkowo rezolutną dziewczynkę. Tak mu się spodobała, że kiedy żona zaszła w ciążę, od razu zadecydował, że kiedy przyjdzie na świat, to będzie miała na imię jak ona. I tak w Gdańsku pojawiła się Grażynka, która kiedy była mała, zawsze deklarowała, że wolałaby być chłopcem. Dlatego też chętniej ganiała z chłopakami po podwórku niż bawiła się lalkami w domu.
- Miałam surową mamę, dostawałam regularnie pasem w tyłek. Nie mówię, że mi się nie należało. Pamiętam taką scenę, mama mi zabrania wyjść, jest zimowy wieczór, a ja mówię, że wychodzę. Schowała mi buty, więc ja wyszłam, ale w kapciach. Na pewno nie byłam grzeczną dziewczynką. Od taty dostawałam tylko, jak zgubiłam klucze, bo trzeba było zmieniać zamki. On miał ciężką rękę – śmieje się w „Fakcie”.
Mama dziewczynki była higienistką szkolną i rygorystycznie dbała o zdrowie i bezpieczeństwo córki. Kiedy inne dzieci zajadały się oranżadą w proszku, Grażynce nie wolno było zlizywać tego peerelowskiego przysmaku z brudnych rąk. Mało tego: dziewczynka nie jeździła na żadne szkolne wycieczki, a żeby wyjść wieczorem z domu, musiała oszukiwać, że idzie się uczyć do koleżanki. Tata, który pracował jako inżynier budowlany, był zdecydowanie bardziej wyrozumiały.
Kiedy przyszła aktorka została nastolatką, nabawiła się typowych dla tego wieku kompleksów. Martwił ją nos z garbem u nasady, wstydziła się też swych szerokich ramion. Do tego stopnia, że napisała w pamiętniku: „Nie cierpię swej gęby”. Podbudowała własną samoocenę dopiero pod koniec liceum, kiedy kolega zaprosił ją na sesję fotograficzną. Dzięki niej dostrzegła, że ma w sobie coś z modelki.
Od teatru do telenoweli
Grażynka z niecierpliwością czekała na wyrwanie się z domu. Po maturze zdecydowała się zdawać na psychologię. Nie dostała się jednak. Wtedy koleżanka namówiła ją na szkołę aktorską. Najpierw wyjechała na rok do Poznania, aby uczyć się pantomimy. Potem zdała egzaminy do warszawskiej szkoły teatralnej. Wtedy odetchnęła pełną piersią. Szczególnie zafascynowało ją poznawania różnych technik aktorskich, które były kluczem do samopoznania.
- Po szkole teatralnej trafiłam do Teatru Nowego w Poznaniu, który wtedy słynął ze znakomitego zespołu aktorskiego i wszechstronnego repertuaru. To tam Ówczesna dyrektor Izabella Cywińska dała szansę na debiut młodemu reżyserowi Januszowi Wiśniewskiemu z jego oryginalną wizją teatru. To był strzał w dziesiątkę, spektakl bardzo szybko został doceniony, zwłaszcza na europejskich festiwalach teatralnych – opowiada w serwisie Strefa Lifestyle.
Kiedy Wiśniewski przeniósł się do Warszawy, Grażyna poszła w jego ślady. Dzięki temu otwarły się przed nią nowe możliwości. Zwróciła na siebie uwagę w filmie „Gry uliczne”, popularność przyniosła jej jednak dopiero rola Yennefer w „Wiedźminie”. Sukcesem okazał się także występ w ekranizacji powieści Katarzyny Grocholi – „Ja wam pokażę!”. Potem jednak kino jakby o niej zapomniało. Nadrabia za to występami w chętnie oglądanych telenowelach - „Na Wspólnej” i „Pierwsza miłość”.
- Aktor musi wierzyć, że to co robi ma sens. Ale nigdy nie może być do końca pewien, czy rola, którą zbudował i proponuje widzowi, zostanie przez tego widza zaakceptowana, czy widz w nią uwierzy. Nic nie jest obiektywne, nie ma tego jak zmierzyć, zważyć, czy zweryfikować. O gustach nikt nie dyskutuje, jednym się ten wykonawca podoba, innym nie i nic na to nie można poradzić. Dlatego w ten zawód są wpisane frustracja i zwątpienie – tłumaczy w „Twoim Stylu”.
Przyjemniej być razem
Kiedy młoda aktorka trafiła po studiach do Poznania, poznała tam kolegę po fachu, osławionego rolą Ariela w „Szaleństwie Majki Skowron” – Marka Sikorę. Trzy lata później para wzięła ślub i wyjechała razem do Warszawy. Tam na świat przyszedł ich syn Filip. Chłopiec akurat trafił do podstawówki, kiedy jego tata niespodziewanie dostał udaru i zmarł w wieku zaledwie 36 lat. Grażyna bardzo to przeżyła, ale musiała stawić czoła losowi ze względu na syna.
- To było szokujące doświadczenie, niespodziewane, ale trzeba było to dźwignąć. Mnie może było łatwiej, dlatego że było dziecko. Widziałam, że dla niego muszę stworzyć jak najbardziej normalne warunki rozwoju – podkreśla w TVN.
Minęło ponad pięć lat, kiedy Grażyna zrozumiała, że nie może być sama. Będąc z wizytą u znajomego fotografa, trafiła u niego na zdjęcia scenarzysty Cezarego Harasimowicza. Przypomniała sobie, że poznała go osobiście tuż po studiach w Poznaniu. Ponieważ wpadł jej w oko, postanowiła odnowić kontakt. Od słowa do słowa – i para zaczęła się spotykać. Dziś są już razem ponad 20 lat. Choć nie wzięli ślubu, świetnie się rozumieją i dopełniają.
- Nasza recepta na udany związek? Dać sobie wolność, mieć swoje życie, zajęcia, swoich przyjaciół, ale też mieć wspólne pasje i rzeczy, które lubimy robić razem. Lubić się trzeba, a jeszcze lepiej – przyjaźnić. Być lojalnym wobec siebie. I nie być zazdrosnym, bo to bardzo niszczące uczucie. My jesteśmy dwojgiem niezależnych ludzi, którzy mogą istnieć osobno, ale przyjemniej jest nam istnieć razem – podkreśla w serwisie Populada.