Grzegorz Tabasz: Krótki tekst o umieraniu
Czekałem z opowiadaniem o zegarze biologicznym do ostatniej osy. Żywej osy, którą widziałem 9 listopada. Robotnica zabrzęczała tuż za uchylonym oknem dachowym. Oj, pożyła bardzo długo. Potem była już tylko zima. Nie wszędzie tak jest. Tam, gdzie zimy łagodne i bezmroźne, szerszenie, osy i pająki ponoć nie giną z nadejściem jesieni. Zapytać nie ma kogo, ale kilka tygodni temu nadarzyła się okazja do poważnego eksperymentu. W połowie niezwykle ciepłego października złapałem okazałego pająka krzyżaka. Wielka, pełnowymiarowa samica w kwiecie wieku. Żywotna, drapieżna, ruchliwa. Regularnie stawiała sieci pod nocną lampą na werandzie, gdzie światło przyciągało roje owadów.
Włożyłem ją do dużego terrarium z warstwą czyściuteńkiego piasku na dnie. Kilka patyczków służyło za rusztowanie dla pajęczyny, która z braku miejsca nie była tak okazała jak na swobodzie. Co do menu, nie miałem większych problemów. Każdego dnia na południowej ścianie domu chwytałem jedną czy dwie wygrzane słońcem muchy. Gdy pogoda nie dopisała, sięgałem po kupione w zoologicznym sklepie młodziutkie świerszczyki.
Kłopot miałem jeno z ilością. Ile ofiar wrzucić do terrarium, by obiektu doświadczeń nie przekarmić i do zguby z przejedzenia nie doprowadzić? W zasięgu ręki leży pełno instrukcji hodowli pająków ptaszników, zaś tak małymi zwierzakami nikt nie zawraca sobie głowy. Karmiłem więc pajęczycę umiarkowanie, bacząc czujnie, czy apetyt dopisuje. Dopisywał.
Drapieżny instynkt nakazywał każdy ruchomy obiekt dopaść i jeśli tylko był jadalny, zabić. W czwartym tygodniu listopada coś zaczęło się psuć. Krzyżak przestał remontować sieć, zaprzestał łowów. Zaszył się narożniku terrarium i wyzionął ducha. Nieubłagany zegar biologiczny zrobił swoje. Jak widać, nasze krzyżaki doczekać wiosny nie mogą. Zewłok wrzuciłem do karmnika ku wielkiej radości sikorek.
Na wszelki wypadek wyjaśnię, jakim sposobem rozpoznałem w pająku samicę. Otóż samce w rodzie pająków stanowią towar ściśle sezonowy. Giną po godach zjadane przez samice tuż po zapłodnieniu. To sprawka instynktu, który każe im zabijać każdy ruchomy obiekt w zasięgu łap, nawet jeśli był to kochanek i ojciec potomstwa.
***
Następnej jesieni eksperymentowałem w nieco innej skali z Teklą. Dlaczego Tekla? To od bohaterki kreskówki o Pszczółce Mai oglądanej z dzieciakami przed wielu laty. Tekla brzmiało tak ładnie i pasowało do drapieżnego instynktu pajęczycy.
Od połowy września była moim najmilszym domowym zwierzakiem. Mieszkała na karniszu. Rozpięła tam pajęczynę na pół okna. Nikt jej nie tknął palcem. Wszystko dla Tekli. W wielką sieć wpadały natrętne muchy. Takie, co to bladym świtem złośliwie łażą po twarzy. I komary brzęczące pół nocy nad uchem. Tekla wymierzała im sprawiedliwość. Za nieprzespane ranki. Za swędzące bąble po ukąszeniach. Pracowała darmo i ochoczo. Całą dobę na posterunku. Ekologicznie. Do tego zapewniała elementarne poczucie sprawiedliwości za doznane krzywdy. Prześladowcy ginęli powoli od czułego pocałunku pająka przyodziani w śmiertelną szatkę z lepkiej przędzy. Sądziłem, że przestrzeń i swoboda zapewnią jej komfortowe i długie życie
Nic z tego. Tekla, tak jak jej poprzedniczka, pod koniec listopada zeszła z tego świata. Nieubłagany zegar biologiczny zadziałał z bezlitosną precyzją.
***
Były też pasikoniki. Wchodziły nieproszone przez otwarte okno tuż przed zachodem słońca. Jesienią domowe ciepełko wabi owady niczym magnes. Zielony pasikonik, którego miałem przyjemność kiedyś gościć, jest jednym z największych owadów Europy. Gdyby do ciała długości palca dorosłego mężczyzny doliczyć parę czułek i sterczące na końcu odwłoka pokładełko (tylko w przypadku samic), to miałby dobre dziesięć centymetrów. Nawet sięgnąłem po linijkę, ale owad zachował czujność i śmiałym susem skoczył na ścianę. Budził respekt, tym większy, iż potrafi zrobić nieprzyjemny użytek z mocnych szczęk. Jeśli nawet nie uszczypnie, to opluje natręta brązową cieczą. Było mi go żal. Relikt upalnego lata, który dożywał ostatnich dni dzięki ciepłej pogodzie. W środku lata pasikoniki dawały głośne koncerty od wieczora do północy, a teraz niewiele zostało z dawnej werwy. Po zielonej barwie zostało już tylko wspomnienie. Wyblakłe, poszarzałe ćwierkają cichutko od czasu do czasu, choć w mieszkaniu miały ciepło. Pozwoliłem mu zostać na półce z książkami. Taki azyl dla emeryta. Nawet wyłożyłem spodeczek z namoczonym papierowym ręcznikiem, gdyby zapragnął napitku. I kawałeczek liścia sałaty na przekąskę. Nie skorzystał.
Przypomniałem sobie opis hodowli pasikoników i dokarmianie wielkich owadów kawałkami surowego mięsa z kurczaka. Teoretycznie roślinożerny stwór w miarę powiększania rozmiarów ciała przechodził na mięsną dietę. Jeśli tylko trafił na wolniejszą od siebie gąsienicę, pożerał ją bez pardonu. Mięsem też pogardził. Jego wybór. Pozwoliłem mu zostać, rachując skwapliwie dni życia. Jego koledzy na zewnątrz milkli jeden po drugim.
Na nic zadało się im włażenie na wysokie pnie drzew, by uciec przed zimnym powietrzem zalegającym tuż przy ziemi. W drugiej połowie października pasikoniki na zewnątrz definitywnie zamilkły. Mój gość podążył w ich ślady kilka dni później. Wydawało się, że potężny i mocarny owad powinien pożyć w cieplarnianych warunkach znacznie dłużej. Cóż, i w tym przypadku zegar biologiczny nie dał się oszukać.
***
Na pocieszenie zostały mi owady bardzo później jesieni. Specyficznego czasu na pograniczu zimy zwanej przez meteorologów trafnie przedzimiem. Przedzimie to czas przedzimka. Przypadkowa gra słów łączy porę roku z pewnym owadem. Najdziwaczniejszy owad w kraju ze względu na czas życia i paskudny wygląd płci zwanej piękną. Ów owad jest ćmą i zwie się piędzik przedzimek.
Szarobure motyle wielkości dwuzłotówki często przysiadują na ścianach budynków przywabione nawet najsłabszym światłem sączącym się zza okna. Jak to ćmy. Rzecz w tym, iż latają w końcówce listopada niekiedy, a niekiedy nawet w grudniu. W najbardziej ponure i wilgotne noce. Nawet przymrozki nie są im straszne. Motylek marnej urody i nędznej postury, lecz odporny na chłody, co zresztą oddaje nazwa gatunku. Co ciekawsze, latają wyłącznie samce. Samice pozbawione skrzydeł można znaleźć nisko przy ziemi pod liściastymi krzewami. Wyjątkowo brzydkie stworzenie ciężko zaliczyć w poczet motyli. Bezskrzydłe, opasłe, pokryte gęstymi włoskami szarej barwy.
Dźwigają wielki odwłok pełen jaj. Wabią zapachem panów w celach matrymonialnych. Po krótkich godach złożą jaja na gałązkach. I zginą. To nie koniec historii. Ze złożonych jaj wiosną wylęgną się gąsienice. Skonsumują pączki i młode listki drzew owocowych. Na koniec kilka słów o nietypowej strategii rozrodczej motyla. Dlaczego latają tuż przed nadejściem zimy? O tej porze roku ilość wrogów naturalnych przedzimka jest minimalna. Żadnych nietoperzy, pająków czy innych ptaków owadożernych.
Jeno sikorki, ale te wieczorami śpią. Za cenę odporności na chłody zgrabnie omija niebezpieczeństwa, jakie w ciepłej porze roku czyhają na wszystkie owady. Kapitalna strategia życiowa, której pilnuje bezlitosny zegar biologiczny. Po skończonych godach pierwsze zginą samce. Wykonały swoją robotę i są już niepotrzebne. Potem odejdą samice. Tuż po złożeniu jaj.
Jeden z przedzimków siedzi pod okapem dachu na tarasie. Żywy i zdrowy. Za nic ma nocne przymrozki i śnieg. Dmuchnąłem mu w skrzydła. Odleciał w mrok nocy. Jego zegar biologiczny jeszcze tyka…