Halina Mlynkova: Wiem czego chcę i nie dam sobie w kaszę dmuchać

Czytaj dalej
Fot. Ł. Korus
Paweł Gzyl

Halina Mlynkova: Wiem czego chcę i nie dam sobie w kaszę dmuchać

Paweł Gzyl

Pokochaliśmy ją jako wokalistkę Brathanków. Od ponad dekady z powodzeniem pracuje jednak już na swoje nazwisko. Właśnie premierę miała jej nowa piosenka – „Czy to już?”. Z tej okazji Halina Mlynkova zdradza nam czy miałaby ochotę zasiąść w fotelu trenerki „The Voice Of Poland”.

- Kiedy oglądałem teledysk do pani nowej piosenki „Czy to już?”, przypomniało mi się stwierdzenie, które padło w jednym z ostatnich pani wywiadów: „Dojrzałość mi służy”. Na czym to polega?
- Na spokoju, poczuciu, że mogę robić co chcę. I to jest chyba najfajniejsze. Mam wrażenie, że jestem w bardzo dobrym życiowo wieku. Pod każdym względem: dojrzałości jako kobiety, dużej świadomości siebie, szacunku wobec mnie i dojrzałości artystycznej. Wiem czego chcę i nie dam sobie w kaszę dmuchać.

- Ten nowy singiel „Czy to już?” to efekt tej dojrzałości?
- Myślę, że trochę też. Pokazuję w nim swój spokój, że nie na wszystkie pytania trzeba sobie odpowiadać, tylko czasem wystarczy zadać samo pytanie i więcej człowiek ma w nim odpowiedzi niż w ostatecznym stwierdzeniu. Na przestrzeni mojego całego życia zadawano mi różne pytania i ponieważ miałam zawsze wrażenie, że muszę na nie wszystkie odpowiadać, to strasznie mędrkowałam. (śmiech) Teraz już tego nie robię.

- „Czy to już” to kolejna pani piosenka o miłości. Czym różni się od pozostałych?
- Każda moja piosenka jest zupełnie inna. Patrząc na literaturę, poezję czy teksty piosenek, miłość od zawsze w nich dominuje jako temat. Dlatego od pewnego czasu sama z dużym spokojem śpiewam również przede wszystkim o miłości. Nie jest to temat, przed którym trzeba uciekać, bo dotyczy nas wszystkich. Na każdej płaszczyźnie: miłości romantycznej, ale też choćby miłości do dziecka. To są piękne emocje i dlaczego się nimi nie dzielić?

- „Czy to już?” to klasyczna popowa ballada bez typowych dla pani elementów folku. Takie będą też nagrania na nowej płycie, którą ten singiel zapowiada?
- Specjalnie taka będzie ta płyta. Taka muzyka mi dziś gra w duszy. Połowę albumu stanowić będą premierowe piosenki – i są to popowe utwory. A drugą połowę wypełnią dawne przeboje Brathanków w orkiestrowych aranżacjach ze wspaniałymi partiami folkowych skrzypiec. Będę je powoli pokazywać przed premierą płyty, która odbędzie się jesienią.

- Skąd pomysł na te orkiestrowe wersje?
- Ja kocham muzykę orkiestrową i zawsze chciałam pokazać te piosenki w takich wersjach. Teraz siedzę w studiu i właśnie odsłuchiwaliśmy w „W kinie w Lublinie”. Kiedy zabrzmiały pierwsze dźwięki, od razu przypomniało mi się moje wyjście na scenę w Opolu, gdzie wykonywałam tę piosenkę z orkiestrą. (śmiech) Te orkiestrowe aranżacje to mój ukłon w stronę fanów, którzy są ze mną przez wiele lat. Chciałam im podarować coś wyjątkowego. Porwać się na orkiestrę, to wielkie wyzwanie – i idealny moment na to, żeby uczcić w ten sposób 25-lecie mojej kariery. Będę miała piękną pamiątkę. I moi słuchacze też.

- Pani obecny partner Marcin Kindla jest producentem muzycznym. To on odpowiada za brzmienie tej płyty?
- Tak. Marcin wszystko nadzoruje, bo ma nieprzeciętnie wrażliwe ucho na dźwięki. Potrafi w tysiącu śladach wychwycić, że czegoś brakuje. Tak zdarzyło się właśnie dzisiaj. Słuchaliśmy wspólnie jednego z nagrań i wszystko brzmiało dla mnie super. Tymczasem on od razu zwrócił uwagę, że nie ma basu, który gdzieś nam się zgubił po drodze. (śmiech) Takie ma ucho.

- Służy pani praca z tak bliską pani sercu osobą?
- Bardzo.

- Ta jesienna płyta ma uczcić 25-lecie pani kariery. Jakie emocje wywołało w pani to muzyczne podsumowanie?
- Ja cały czas wykonuję te piosenki, nie musiałam więc wracać do jakiejś zamkniętej dla mnie raz na zawsze przeszłości. Ludzie by mi nie wybaczyli, gdybym na koncertach nie śpiewała tych utworów. Ale kiedy znowu stanęłam przed mikrofonem i zaśpiewałam „Czerwone korale” czy „W kinie w Lublinie”, obudziły się we mnie emocje ze studia i wspomnienia pierwszych nagrań, których dokonywałam jako nieświadoma wszystkiego dwudziestolatka. Wtedy dotarło do mnie, jak wiele przeżyłam i jaką drogę przeszłam przed te 25 lat.

- Jak to się stało, że ówczesna studentka etnografii na Uniwersytecie Jagiellońskim, trafiła w 1999 roku do zespołu założonego przez wytrawnych muzyków?
- Zostałam polecona. Że jest taka dziewczyna, która dobrze śpiewa. Co ciekawe w tym samym czasie zgłosiły się do mnie cztery zespoły. To był chyba zbieg okoliczności, że przyszła taka fala. Albo efekt egzaminacyjnego koncertu wokalnego krakowskiej szkoły jazzowej, który odbył się w Klubie Pod Jaszczurami. Bo to właśnie po nim wszystko się otworzyło. Tak naprawdę to myślę, iż była to robota Janusza Grzywacza, który już wcześniej zapraszał mnie na swoje koncerty. Mogę więc powiedzieć, że to on jest ojcem chrzestnym mojej kariery.

- Pani tata był nauczycielem, poetą i animatorem polskiej kultury ludowej na Zaolziu. To od niego przejęła pani zamiłowanie do folkloru?
- Zdecydowanie tak. Na Zaolziu żyje jakieś 40 tys. Polaków. I oni zawsze dbali o swoją kulturę. Tam jest bardzo mocny nacisk na folklor: niemal każde dziecko śpiewa, gra lub tańczy w jakimś zespole ludowym. W ten sposób pielęgnowana jest tam polska tradycja, którą jest coraz trudniej utrzymać, bo minęło już sto lat od zmiany granic.

- Pani tata pielęgnował tę tradycję?
- Nasz dom tętnił kulturą ludową, którą mój tata bardzo kochał. Kochał też gwarę i zaczął nawet pisać słownik, który dokończyli koledzy po jego śmierci. Przez pierwszy okres mego życia miałam do czynienia wyłącznie z muzyką ludową i muzyką, której słuchali moi rodzice. Muzykę, jaka mnie interesowała naprawdę, poznałam dopiero w piątej czy w szóstej klasie podstawówki, kiedy dostałam pierwszy radiomagnetofon z dwoma kasetami. Wtedy dopiero poczułam muzyczną wolność. Słuchałam różnych stacji i nagrywałam piosenki na stare kasety. Do tego czasu słuchałam właściwie tylko płyt winylowych, które leżały w domu. To byli głównie czescy i niemieccy artyści, a z polskich pamiętam Irenę Santor, którą wałkowałam w kółko. Znajdowałam na tych winylach mnóstwo pięknych nagrań z orkiestrą i już w dzieciństwie zakochałam się w takich brzmieniach. Zostało mi to do dzisiaj.

- Brathanki odniosły oszałamiający sukces. Jak pani sobie poradziła z tą wielką popularnością?
- Kiedy dziś analizuję swoje postępowanie, to widzę w nim przede wszystkim pogubienie. Nie znałam tego świata, ojciec bardzo mnie przed nim chronił i przez swą przedwczesną śmierć nawet nie zdążył się dowiedzieć, że wkroczyłam weń, mimo jego sprzeciwów. Pamiętam też przemęczenie, związane z dużą ilością koncertów, sesji zdjęciowych i wywiadów. Kiedyś przechodziłam raz przez krakowski Rynek Główny i w kiosku naprzeciwko Sukiennic zobaczyłam kolorowe tygodniki. Na okładce każdego z nich była moja twarz. „Ale jaja” – pomyślałam i poszłam dalej. (śmiech)

- To właśnie przemęczenie sprawiło, że mimo wielkiego sukcesu, postanowiła się pani rozstać z Brathankami?
- Ależ skąd. To była decyzja zespołu. Ja wtedy zaszłam w ciążę i w bardzo nieetyczny sposób zostałam przez kolegów usunięta. Mieliśmy już nagraną całą trzecią płytę – „Galoop”. Razem tworzyliśmy te piosenki. Po tym, jak mnie wyrzucono z zespołu, nowe wokalistki w stu procentach jeden do jednego odtworzyły moje partie. Co ciekawe – mam nagrania z tej płyty z moim głosem w swoim archiwum.

- Decyzja zespołu była dla pani szokiem?
- Pamiętam, że w poniedziałek mieliśmy kręcić wideoklip do piosenki promującej „Galoop”, a w piątek zadzwoniła do mnie koleżanka, która to wszystko przygotowywała i poinformowała, że koledzy kończą ze mną współpracę. Dowiedziałam się więc tego od swojej stylistki. Zespół nie pofatygował się nawet, by mnie osobiście o tym poinformować. Ja wcześniej nie powiedziałam im o mojej ciąży – wiadomość tę przekazała im nasza menedżerka. Miałam w planie powiedzieć o tym, kiedy będzie już widać. Chciałam jak najdłużej grać koncerty, nie mogłam tylko latać samolotem. Powiedziałam więc menedżerce jaka jest sytuacja, ona przekazała wiadomość kolegom, im się to nie spodobało – i usunęli mnie ze składu.

- Potem zrobiła pani sobie długą przerwę. Musiała pani odpocząć od show-biznesu?
- Absolutnie. Przez jakiś czas w ogóle nie chciałam słyszeć muzyki. Cokolwiek bym nie nagrywała, to kiedy dowiadywałam się, że mam mieć sesję, to tydzień przed nią, zawsze się rozchorowywałam. Łapałam katar i w każdym z powstałych wtedy utworów słychać, że śpiewam przez nos. (śmiech) Stres, który istniał w mojej głowie, był silniejszy od mojego ciała.

- Solowy rozdział w swej karierze otworzyła pani w 2011 roku za sprawą płyty „Etnoteka”. Trudno było zadebiutować na nowo?
- Tak. Trudno przecież przebić „Czerwone korale”. Właściwie dopiero dzisiaj przestałam się kopać z tym koniem. (śmiech) Robię swoje i tworzę swoją muzykę, która jest odmienna od tego, co nagrywałam z Brathankami. Ale to etno ciągle mi w duszy gra i ludowe instrumenty gdzieś się pojawiają w moich piosenkach. Kocham jednak popową muzykę. Dlatego robię sobie przyjemność tą nową płytą, zamieszczając na niej tego rodzaju nagrania. Tym bardziej, że nie śpiewam w typowo ludowy sposób.

- „Etnoteka” jednak już samym tytułem odwoływała się do muzyki ludowej. Nie myślała pani, żeby wtedy już na starcie całkowicie odciąć się od folku?
- Zanim powstała „Etnoteka”, nagrałam kilka płyt, które nigdy nie zostały wydane. Tworzyłam nowe piosenki, ale współpracowałam z takimi producentami, którym grała w duszy zupełnie inna muzyka niż mnie. Dlatego rozchodziły się nam wizje i nie byłam zadowolona z rezultatów. W końcu trafiłam na odpowiednich ludzi i tak narodziła się „Etnoteka”. Rzeczywiście zrobiła się nam mocno folkowa płyta, ale ja byłam wtedy z tego zadowolona, bardzo mi się to podobało. Każdy z nas jednak zmienia się na przestrzeni życia – i tak było też ze mną. Popełniłam wiele artystycznych błędów, ale wynikało to z mojej prywatnej sytuacji. Długo to trwało, ale teraz wreszcie znalazłam się na takim etapie życia i kariery, że jestem w stu procentach zadowolona z tego, co prezentuję. Od czasu pandemii i piosenki „Zanim stracisz”.

- Największym bestsellerem stała się jednak w Polsce trzecia pani płyta – „Życia mi mało”. Z czego to wynikało?
- Może dlatego, że była tam piosenka, która wygrała Opole – „Ostatni raz”. Ludzie bardzo ją lubią. To jest utwór, który oczarował polską publiczność. Myślę, że to wynika z tego. Moim ulubionym utworem jest jednak „Zanim stracisz” i wszystkie późniejsze nagrania. Najchętniej po nie sięgam i zawsze pojawiają się one podczas moich koncertów.

- Te solowe sukcesy sprawiły, że stała się pani w Polsce celebrytką: uczestniczyła pani w programach typu talent-show i prowadziła różne koncerty. Co sprawiło, że zainteresowała się pani telewizją?
- Dałam się namówić. Po prostu. Nigdy się w tym nie czułam dobrze. Dziś świadomie odrzucam wszystkie tego typu propozycje, które dostaję od wszystkich programów telewizyjnych, jakie są w Polsce. Inni wokaliści i aktorzy realizują się w tym, ja jednak tego się wystrzegam. Wolę skupić się na śpiewaniu niż prowadzić jakieś koncerty. Super była tylko „Bitwa na głosy”, bo był to muzyczny program i mam z niego wspaniałe wspomnienia. A zgodziłam się w nim wziąć udział dzięki przypadkowi. Wyjechałam na urlop na Sri Lankę i w tym samym hotelu, gdzie mieszkałam, spotkałam producentkę „Bitwy na głosy”. Wcześniej odmawiałam jej konsekwentnie, ale spędziłyśmy tam wspaniały czas i dałam się w końcu przekonać, bo się bardzo z nią zakolegowałam. Ostatecznie okazało się, że była to świetna przygoda, która nie zrobiła mi żadnej krzywdy. Pracowałam z fajnym szesnastoosobowym zespołem i do dzisiaj mam z nim kontakt. Kilka osób z jego składu nawet sobie nieźle radzi w show-biznesie.

- A nie chciałaby pani być trenerką wokalną w „The Voice Of Poland” czy „The Voice Kids”?
- Czasami udzielam lekcji wokalnych. Są to najczęściej jakieś akcje charytatywne, w ramach których dzieciaki mogą przychodzić do mnie pośpiewać. Bardzo to lubię – i wielokrotnie namawiano mnie, aby uczyć. Ja sama miałam wielu różnych nauczycieli, zdobyłam więc sporą wiedzę na ten temat. Potrafiłabym to robić.

- W zeszłym roku wygrała pani Nagrodę Publiczności w Opolu za wspólną piosenkę z Tulią – „Przerwana”. To trzeci raz, kiedy triumfowała pani na tym festiwalu. To pani największe solowe sukcesy?
- Czy ja wiem? Ja nie mierzę swego sukcesu w statuetkach. Bo to nie tak działa, przynajmniej u mnie. Nagrody oczywiście cieszą, szczególnie te od publiczności, ale dla mnie największym sukcesem jest to, że ciągle wypełniam sale koncertowe. To jest też dla mnie największy strach: czy ludzie przyjdą? Kiedy potem wychodzę na scenę i widzę pełną salę, to podczas pierwszej piosenki po prostu szlocham i mam problem jak ją zaśpiewać. (śmiech)

- Ostatnio zmieniła pani koncepcję swych koncertów.
- To prawda. Rzadziej pojawiam się na plenerach, a częściej występuję w klimatycznych salach, jak teatr czy filharmonia. Kiedy już dam się namówić na jakiś plener, to sięgam po największe i najbardziej skoczne przeboje, bo inaczej nie czuję się tam dobrze. Mam bowiem teraz w repertuarze więcej piosenek spokojnych. Uwielbiam moją płytę „Filmove” i bardzo ciepło wspominam promującą ją trasę koncertową.

- Co sprawiło, że po powrocie z Czech do Polski przemodelowała pani swoją karierę?
- Dziś robię to, co chcę. A wcześniej tak nie było. Godziłam się na pewne rzeczy, które nie były zgodne ze mną. W końcu musiałam wybrać czy chcę zadowalać siebie czy innych. I wybrałam to pierwsze jako priorytet. A skoro się mówi „a”, to trzeba też powiedzieć „b”, więc po powrocie do Polski postanowiłam spełniać przede wszystkim swoje muzyczne marzenia.

- Powiedziała pani wtedy w jednym z wywiadów: „Marzę o tym, by moje życie prywatne było stabilne. Chcę stabilizacji, przewidywalności i spokoju”. Udało się?
- Tak. To straszne, że człowiek musi marzyć o takich najprostszych rzeczach. Ale udało się – i jest fantastycznie. Dla mnie szczęście to spokój i stabilizacja, ale to nie znaczy, że człowiek musi być w związku. Moje życie tak się potoczyło, bo widocznie tak miało być. Szukanie mężczyzny i tworzenie związku nie było jednak jakimś moim priorytetem. Wróciłam do Polski i chciałam mieć święty spokój. Los miał jednak dla mnie inny scenariusz. (śmiech)

- No właśnie: została pani znowu mamą. Nie żałuje pani, że zdecydowała się na macierzyństwo w dojrzałym wieku?
- To był prawdziwy psikus. Właściwie to Leoś zdecydował, a nie ja. (śmiech) Dlatego to jego będzie pan musiał zapytać, czy nie żałuje, że się zdecydował na taką mamę. Dla mnie była to duża niespodzianka i duże zaskoczenie. Ale dziś mogę powiedzieć, że to druga najwspanialsza rzecz, jaka mi się przytrafiła w życiu – czyli mój drugi syn.

- Powiedziała pani: „Leoś będzie tak rozpieszczony, że szkoda mówić”. Nadal kontynuuje pani tę linię wychowawczą?
- (śmiech) Oj, zdarzyło mi się ostatnio powiedzieć mu coś niższym i grubym głosem.

- Leoś ma już trzy lata. Wyrywa się na scenę?
- Tak. I jak on się pięknie kłania! Nikt go tego nie uczył – on to po prostu ma. Jest bardzo muzykalny i bardzo szybko łapie i zapamiętuje całe melodie. Zaskakuje nas tym. Na pewno tak, jak przy pierwszym synu, nie będę go pchała na siłę do muzyki, jeśli nie będzie go interesowała. Jest jednak naturalnie muzykalny i myślę, że sam będzie podążać w tym kierunku.

- Pani starszy syn Piotr uczył się też gry na instrumentach i nawet jako dziecko zaśpiewał z panią jedną piosenkę – ale ostatecznie zajął się filmem i wideo. To dla pani obcy świat?
- Tak. Internet to dla mnie zło. Jako mama, która widzi ciągle czerwone oczy syna, nie mogę mieć innego zdania. Walczę więc z tym. Ale rozumiem, że świat dzisiejszej młodzieży jest zupełnie inny od świata naszego dzieciństwa, bo my wychowaliśmy się w kompletnie innych warunkach. A zawsze to, co nowe, jest dla nas obce i wrogie. A że nie przynosi to zdrowia, to tym bardziej.

- Jest pani gotowa na następne 25 lat kariery?
- Jak najbardziej. Myślę, że jeszcze przede mną fantastyczne wyzwania. Fajna droga rozwoju, ciekawe pomysły i plany. Cieszę się bardzo na te następne 25 lat i chciałabym tylko, żeby płynęły bardzo wolno.

- A jakie ma pani zawodowe marzenia do spełnienia?
- Jeszcze kilka płyt. I plan na swoją muzyczną emeryturę: pisanie tekstów piosenek dla innych. Już powoli to się dzieje – artyści sięgają po moje teksty. Sprawia mi to bardzo dużą przyjemność. Oczywiście rodzi też strach, szczególnie kiedy piszę dla kogoś, bo mam wtedy ogromne poczucie odpowiedzialności. Zawsze ten moment, kiedy mogę spokojnie usiąść i coś napisać, to dla mnie bardzo przyjemny czas, bo mogę go spędzić tylko sama z sobą.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.