Helena Englert to córka Jana Englerta i Beaty Ścibakównej. Choć dopiero kończy szkołę aktorską, oglądamy ją już w dwóch głównych rolach – w serialu „#bringbackalice” i w filmie „Pokusa”. Nam opowiada dlaczego znane nazwisko to dla niej błogosławieństwo i przekleństwo.
- Od początku roku jesteś w centrum medialnej zawieruchy. Jak sobie z tym radzisz?
- Dobrze wiedzieć, że to się nie dzieje tylko w mojej głowie. (śmiech) Staram się nie stracić zdrowego rozsądku i słuchać swojej intuicji. Wiąże się z tym oczywiście pewna presja, którą chyba jednak sama sobie nakładam. Łapię się na tym, że rozglądam się za tym, czy ktoś się za mną nie rozgląda. Bo tak naprawdę kogo obchodzi jakaś dwudziestoparoletnia gówniara? Staram się więc znaleźć równowagę między tą medialną zawieruchą a tym, że muszę robić zakupy w Żabce. To dziwne uczucie, ale sytuacja, w której jestem, stanowi spełnienie mych marzeń. Czuję się więc źle, kiedy na nią narzekam, bo wiem, że nie powinnam.
- Popularność szybko uderza do głowy. Masz w sobie przyzwolenie na przysłowiową „sodówkę”?
- Mam. To jest nieuniknione. Trudno jest ocenić, czy to już się wydarzyło czy jeszcze nie. W moim przypadku mogło się to już zacząć. Uważam, że wszystko trzeba robić z głową i nie krzywdzić nikogo. Do momentu, kiedy ta „sodówka” jest nieszkodliwa, to wszystko OK. Ale jak zacznie się zamieniać w mechanizm bycia aroganckim czy opryskliwym, będzie dla mnie problematyczna. Dlatego bardzo się będę bronić, aby to się nie wydarzyło.
- Jaki masz na to sposób?
- Na szczęście otaczają mnie ludzie, którzy mają absolutnie gdzieś to, gdzie pracuję i w związku z tym bardzo skutecznie ściągają mnie na ziemię. To bardzo ważne, aby mieć takie grono bliskich osób, które zauważy, kiedy wspomniana „sodówka” za bardzo zacznie mi uderzać do głowy i nie pozwoli mi za daleko odfrunąć.
- Pewnie ta zawierucha medialna wokół ciebie byłaby mniejsza, gdyby nie twoje nazwisko. Powiedziałaś niedawno, że to dla ciebie „błogosławieństwo i przekleństwo”.
- Głupio mi na to narzekać, bo tak naprawdę to wielki przywilej. Zagrałam tylko dwie główne role w życiu, a „Vogue” pisze o mnie „Mocne wejście młodej gwiazdy polskiego kina”. Rozumiem więc frustrację niektórych kolegów czy koleżanek po fachu. Moim zdaniem nie zasłużyłam sobie na takie miano. Ale z drugiej strony presja, jaką odczuwam, byłaby mniejsza, gdyby nie to nazwisko.
- To znaczy?
- Wczoraj po raz pierwszy od piętnastego roku życia przeczytałam komentarze na mój temat na Pudelku. I wystarczy mi tego na kolejne osiem lat. Dowiedziałam się o sobie wielu ciekawych rzeczy, z których większość nie jest prawdą. Trudno jest się jednak przed tym bronić. Nawet jeśli wie się, że nie trzeba tego czytać i nie zwracać na to uwagi. Ja myślałam, że kiedy zrobię coś, czemu oddam całe moje serce i wypłaczę hektolitry łez, to ludzie to zauważą i powiedzą: „OK – to niby Englertówna, ale robi fajne rzeczy”. A tu okazuje się, że to tak nie działa. Sama się sobie dziwię, ale byłam naiwna i wierzyłam w ludzi. Tymczasem co premiera, dostaję sygnał, że natura człowieka nie jest życzliwa. I ze względu na moje nazwisko nigdy nie dobiję się do tych, którzy mają już wyrobioną opinię na mój temat. Może w tej sytuacji lepiej przestać próbować, nie przejmować się żadną krytyką i po prostu robić swoje? Dlatego teraz przemeblowuję swoją głowę i zmieniam stosunek do opinii publicznej. Jeśli czuję w kościach, że coś jest dla mnie dobre, to nie widzę sensu, aby to blokować, zastanawiając się, kto i co o tym pomyśli.
- Masz takie poczucie, że przez znane nazwisko, musisz się bardziej starać niż twoje koleżanki i koledzy z branży?
- Aż tak bym nie powiedziała. To zupełnie inny rodzaj presji. Nie potrafię jej jednak na razie nazwać.
- Oglądamy cię aktualnie w głównej roli serialu stacji HBO - „#bringbackalice”. Jak do niego trafiłaś?
- Castingi trwały dłużej niż zwykle. Zazwyczaj przychodzi się trzy razy i kiedy się przejdzie dwa pierwsze etapy, na tym trzecim dostaje się odpowiedź tak lub nie. Tymczasem przy tym serialu byłam kilkanaście razy na castingu i znam dziewczyny, które przychodziły częściej niż ja, a finalnie nie zagrały. Obsada była kompletowana bardzo skrupulatnie. Początkowo brano mnie pod uwagę do roli Pauli, podobnie jak Milę Jankowską. Dopiero podczas ostatniego dnia castingu pani producent wpadła na pomysł, aby dać mnie na Alicję.
- Serial opowiada o współczesnych nastolatkach. Ty masz obecnie 23 lata. Czujesz jeszcze bliskie powinowactwo z dzisiejszymi nastolatkami?
- Trochę tak. Mieszkam w centrum Warszawy, dlatego często widzę w modnych miejscach obecnych licealistów. I dostrzegam, że ubierają i zachowują się inaczej niż ja w ich wieku. Ale nie jakoś diametralnie. Obawiałam się jednak, czy trafimy estetycznie do nich z naszym serialem. Bo oni idą w stronę brudu i błota w stylu końca lat 90., gdy my tymczasem opowiadamy o neonowych latach początku minionej dekady, kiedy wszystko było śliczne i rodem z Instagrama. Najbardziej śmieszy mnie, kiedy dzisiejsze nastolatki zaczynają do mnie mówić per „pani”. Kiedy mijam ich przechodząc obok jednego z liceów, widzę że patrzą na mnie jak na dorosłą kobietę wracającą z pracy. Tymczasem ja mam ochotę ich spytać, czy mogłabym z nimi spalić szluga. (śmiech)
- Mówiliśmy przed chwilą o twoim uprzywilejowaniu. Podobnie uprzywilejowana jest twoja bohaterka z serialu. Dużo bliskiego sobie znalazła w Alicji?
- Trochę. Ale raczej w tej Alicji, która wyłania się w trzecim odcinku. Ona jest w podobnym miejscu energetycznie jak ja. Trudno tak mówić o sobie, ale jestem człowiekiem, który idzie po swoje i nie boi się niczego. I jaka by nie była cena, jestem za gotowa ją zapłacić. Wiem, że w naszym kraju nie jest to dobrze widziane – ale taka jest prawda. Z tą różnicą, że ja nie krzywdzę ludzi. A przynajmniej staram się tego nigdy specjalnie nie robić. Jeżeli już to się wydarzy, to biorę odpowiedzialność za swoje błędy i tak działam, by niczego nie żałować. Tymczasem Alicja przekracza granice, która są dla mnie nieprzekraczalne. Mimo to lubię ją i za nią tęsknię. A nie zawsze się gra postaci, które się lubi.
- Alicja cierpi na częściową amnezję. Trudno grać osobę w takim stanie zawieszenia?
- Tak. Ten serial to przykład typowego kina gatunkowego. Dlatego musiałam znaleźć złoty środek między prawdą psychologiczną o mojej postaci a wymogami gatunku. Bardzo się skupiłam na tej amnezji Alicji: ponieważ zdawałam maturę z psychologii, napisałam do mojego profesora i poprosiłam o materiały źródłowe na temat PTSD. Potem od tego zaczęłam przygotowania do roli. Najpierw zbudowałam smutną Alicję, którą oglądamy w dwóch pierwszych odcinkach – a później się od tego odbiłam. Jej trauma była dla mnie punktem wyjścia.
- Nie brakuje w serialu mocno emocjonalnych scen. Trudno było ci sobie z nimi poradzić?
- Najprzyjemniej kręciło mi się środkowe odcinki. Tam było najwięcej dramy. Mogłam więc sobie pozwolić na zabawę moją postacią. Najtrudniejsze były z kolei dwa pierwsze odcinki – bo leżą one najdalej pod względem energetycznym ode mnie. Zagranie na takim poziomie było dla mnie katorgą. Ale dzięki temu nauczyłam się jak się to robi. Absolutnym piekłem był jednak dopiero odcinek finałowy – choćby dlatego, że dzieje się w nocy i mieliśmy maraton nocnych zdjęć. To było bardzo trudne wytrzymałościowo. Niestety ja mam tak, że kiedy się bardzo stresuję, to siada mi odporność. I cały szósty odcinek grałam z gorączką. Całe szczęście Sebastian Dela podtrzymywał mnie przy życiu. Zresztą cała ekipa bardzo sobie wzajemnie pomagała. Emocjonalnie to była jednak krew, pot i łzy. Stąd tak mi zależy, żeby widzowie to docenili.
- Wspomniałaś o ekipie: to prawie sami młodzi ludzie w twoim wieku. To miało wpływ na atmosferę na planie?
- Tak. Inaczej pracuje się z doświadczonymi aktorami, a inaczej z dzieciakami. Wchodząc na plan, nie wiedziałam co to znaczy grać w konkretnym gatunku. Mamy tutaj bowiem zupełnie inny świat niż ten, który istnieje za oknem. To nie jest typowa polska szarzyzna. Wszystkie wnętrza są umeblowane od A do Z przez scenografa. Kostiumy wzięto z najwyższej półki. Czyli im dziwniej i bardziej kolorowo, tym lepiej. Dlatego trzeba było używać innych środków, budując te postaci. Musieliśmy się tego nauczyć nie tylko my, jako młoda obsada, ale również musieliśmy wypracować to z reżyserem i z każdym pionem produkcji. Tam każdy rekwizyt był ważny i musiał być gatunkowy. Bardzo mnie interesowało, jak wszyscy pracują na to, aby stworzyć tę cukierkową rzeczywistość. W efekcie powstała swego rodzaju bajka – i bardzo mi się to podoba.
- Powiedziałaś o tym serialu: „To projekt, w którym powolutku zaczęłam stawać się aktorką”.
- To był pierwszy profesjonalny plan, na który weszłam po powrocie ze Stanów. Wcześniej miałam przez studia i pandemię dwuletnią przerwę. Musiałam więc szybko przypomnieć sobie, jakie są jego zasady i wdrożyć się w tę rutynę. Te sto dni pracy nad serialem było dla mnie wielką nauką i okresem autentycznego dorastania. Jasne – ja wiem, że nadal wiele nie umiem. Ale po tym serialu niczego się już nie boję. Choćby tego, że na castingu dostanę scenę, której nie będę potrafiła zagrać. Bo wiem, że choć na początku nie będę znała drogi, to z czasem ją znajdę. Mam bowiem wystarczająco dużo narzędzi, by sobie z tym poradzić. Kiedyś szłam na casting i modliłam się: „Boże, żebym tylko dostała coś, co leży w mojej strefie komfortu, bo inaczej wyda się, że czegoś nie potrafię”. Teraz podchodzę do tego z mniejszą obawą.
- A masz oglądając serial takie uczucie, że coś byś dzisiaj zmieniła w swej grze?
- Oczywiście. Jest kilka takich scen, o których myślę: „Co ty grasz?”. Ale ja to lubię. Podobnie zresztą mam oglądając swoje koleżanki i kolegów. Bo wiem, że kiedy ktoś fałszuje, to znaczy, że podjął próbę i ryzyko. Wiadomo – kiedy ktoś cały czas fałszuje, to jest zła rola. Ale kiedy widzę, że mam momenty, które są świetne, to wybaczam te fatalne. Wolę tak, niżby to miało być cały czas nijakie i miałkie. Myślę, że nie zabrzmi to arogancko, ale uważam, że ta rola jest tak różna, że nawet jeśli są tam fałszywe nuty, to są też takie, z których mogę być naprawdę dumna. I nikt mi tego nie zabierze.
- Po „#bringbackalice” nakręciłaś kinowy film – „Pokusę”. Ta kolejność miała znaczenie dla twojej gry?
- Ja bym w ogóle nie wzięła tego filmu, gdyby wcześniej nie było tego serialu. Nie miałabym bowiem środków, aby go zrobić. Początkowo przeczytałam „Pokusę” jako komedię. „Fajnie. Tak jeszcze nie grałam” – pomyślałam. Ostatecznie wyszło jak wyszło, ale próba została podjęta. Był to więc kolejny element mojej aktorskiej edukacji.
- Tym razem powiedziałaś o swej bohaterce: „Mogłam stworzyć od zera nowego człowieka”.
- Wiem, że to okropnie zabrzmi, ale musiałam przy „Pokusie” odkryć swoją kobiecość. Tego ode mnie wymagało to zadanie. Chodziłam więc całe dnie w szpilkach i wszyscy się na mnie gapili, myśląc: „Co ta typiara robi o czternastej w obcasach?”. Ale na tym polega ten zawód – że można być każdym. Tutaj mogłam się na chwilę rozsiąść w takiej hiperkobiecości i znaleźć nieznośną lekkość bytu.
- Polubiłaś Inez jak Alicję i też tęsknisz za nią?
- Nie. Z Alicją bym się zaprzyjaźniła i na pewno byśmy się dogadały. Z wielu powodów. A z Inez bym się nie dogadała. Bo ona podejmuje decyzje, które są dla mnie niezrozumiałe. Grając ją, musiałam znaleźć w sobie powody, dla których ona to robi. Ja jestem ze szkoły, która uznaje, że aktor nie musi bronić za wszelką cenę swojej postaci. Bo fajnie jest grać ludzi, których się nie lubi. Którzy są źli i naiwni. I podejmują decyzje, których prywatnie by się nie podjęło. Bo inaczej cały czas gra się siebie. Trzeba próbować budować swych bohaterów od zera. Ja tak miałam z Inez. To po prostu oznaczało, że trochę trudniej mi się nad tą rolą pracowało. Ale im większe wyzwanie, tym większa satysfakcja, jeśli się uda.
- Media skupiły się po premierze „Pokusy” na erotycznych scenach z twoim udziałem. Tymczasem ty powiedziałaś: „Wystąpiłam przed kamerą bez ubrania i czułam się z tym OK”.
- Ja nie jestem ambasadorką pruderii. Zresztą jak chyba większość ludzi z show-biznesu. Uznałam więc, że te sceny to kolejna granica, którą mogę sobie pozwolić przekroczyć i kolejny krok, który mogę wykonać, nie robiąc sobie krzywdy. W „#bringbackalice” też są rozbierane sceny, ale zostały tak zmontowane, że wyglądają na delikatniejsze. A to nie znaczy, że ja nie stałam goła na planie dwa razy dłużej i przed dwa razy większą ekipą. Granie tych scen było bardzo podobne, tylko inaczej je filmowano. A na to jak jest to pokazane, ja jako aktorka nie mam wpływu. Tak czy siak jednak to ja się rozbieram. Dlatego kręcąc „Pokusę” miałam już to za sobą. A kiedy stoi się na nago na jachcie na środku Bałtyku, obok ciebie stoi nago kolejnych osiem osób z obsady, a na drugiej łódce jest cała ekipa – to w pewnym momencie nawet przestajesz się już zasłaniać. „To co, kręcimy?” - i jedziesz. To był taki moment, po którym sceny dwójkowe z „Pokusy” nie stanowiły już dla mnie problemu. To taka praca. Nikogo tym nie skrzywdziłam – a dla mnie to było OK. I tyle.
- Coraz częściej aktorki i aktorzy mówią, że sceny erotyczne to dla nich tylko choreografia. Rzeczywiście tak jest?
- Oczywiście. Jeżeli zaczynałoby mnie to emocjonalnie kosztować, to mam prawo przerwać zdjęcia. Bo w ten sposób robiłabym sobie krzywdę. Od tego są dzisiaj koordynatorzy scen intymnych na planie. Taka osoba pilnuje granic w chwilach, kiedy aktorce jest trudno je samej wyznaczyć. Adrenalina na planie zawsze podskakuje i czasami zgadzasz się na więcej: „Tak, róbmy to!”. A potem wracasz do domu i myślisz: „Czy to było OK? To nie było wcześniej uzgodnione. Ja nie wiem czy ta improwizacja była spoko”. I taki koordynator jest od tego, by pilnować, abyś ty sam nie zrobił sobie krzywdy.
- „Pokusę” kręciła kobieta - Marysia Sadowska. To miało w tym kontekście znaczenie?
- Dla mnie nie. Reżyser to twój zwierzchnik, który wydaje ci polecenia. Oczywiście słucham go i przyjmuję wszystkie uwagi, które dostaję. Ale zostawiam trochę dla siebie i nie dzielę się tym z nim. Na tym polega higiena tej pracy. Reżyser to nie osoba, której ja bezgranicznie ufam. To działa w dwie strony. Reżyser ma swój pomysł i ja mam swój pomysł. I chodzi o to, aby pójść na kompromis.
- Po raz pierwszy pojawiłaś się w filmie, mając zaledwie dwa lata. To był pomysł twoich rodziców?
- Nie mam pojęcia. To urosło do rangi anegdoty, ale nie wiem jak to się stało.
- A kiedy świadomie weszłaś po raz pierwszy na filmowy plan?
- To był plan „Układu zamkniętego” nieżyjącego już Ryszarda Bugajskiego. I pamiętam, że bardzo mi się nie podobało. Plan to nie jest miejsce dla dziecka: było dużo ludzi, panował hałas, biegali antyterroryści. Ze wszystkich stron słyszałam: „Nie stawaj na kablu!”, „Tu nie przechodź!” albo „Tu nie siadaj!”. Musiałam czekać i czekać i czekać. Było mnóstwo bodźców, czułam się więc niefajnie. Musiałam z czasem nauczyć się lubić tę pracę.
- Kiedy to się stało?
- Jak miałam piętnaście lat. Zorientowałam się wtedy, że próbowałam już wszystkiego, tylko tego jeszcze nie. Bardzo się przed tym broniłam i nie chciałam w to iść. Ale w końcu poszłam do agencji aktorskiej i wzięłam udział w castingu do „Barw szczęścia”. Wygrałam go – i podpisałam umowę na rok. Po pierwszym dniu zdjęciowym chciałam się zabić. Uznałam, że to w ogóle nie dla mnie i nigdy nie będę pracowała w tym zawodzie. Miałam takie same wrażenia jak po „Układzie zamkniętym”. Poszłam więc do mamy i się jej wypłakałam. „Dlaczego podpisałam tę umowę przed wejściem na plan?” – szlochałam. Przeraziłam się dodatkowo, że skoro i ten zawód nie jest dla mnie, to co ja w ogóle będę robić w życiu? To był dziwny dramat piętnastolatki.
- Co sprawiło, że zmieniłaś nastawienie?
- Poszłam do pracy następnego dnia. I potem następnego. I następnego. W końcu coraz mniej mi się podobało w szkole, a coraz bardziej na planie. Z biegiem czasu niecierpliwie czekałam na te dni, kiedy będę mogła być w pracy. Zaczęłam się kolegować ze wszystkimi, narodziły się więc moje pierwsze zawodowe przyjaźnie. Spodobało mi się też to, że na planie byłam traktowana jak dorosła, a nie jak dziecko w szkole. I nikt mi nie zwracał uwagi za szeptanie z koleżankami. Tak przeszłam od nienawiści do miłości. Ciekawe było też to, że mogłam korygować swoje błędy: oglądałam kolejne odcinki i kiedy widziałam, że coś mi idzie fatalnie, potrafiłam to zmienić. Widziałam w ten sposób progres w mojej pracy. Nie potrzebowałam do tego instruktora, tylko umiałam sama siebie korygować. To było super. To nie znaczy, że nie umiem przyjmować krytyki od innych. Nie uznaję się za nieomylną. Widziałam jednak swój rozwój i to było dla mnie bardzo satysfakcjonujące.
- Po maturze wyjechałaś studiować aktorstwo do USA. To był dobry pomysł?
- Fantastyczny. Gdybym wtedy tam nie pojechała, to teraz byłabym tutaj bardzo nieszczęśliwa.
- Dlaczego?
- Bo nie wiedziałabym co straciłam. Musiałam tam pojechać, żeby zakochać się w Warszawie. Kiedy tam byłam, po dwóch miesiącach ustawiłam sobie jako tapetę na laptopie kolumnę Zygmunta. (śmiech) Nagle zrozumiałam z jakiej kultury pochodzę. Że ona jest czasem trudna, ale w żadnej innej nie chcę się poruszać. Męczyłam się w tych Stanach, nie umiałam się zasymilować.
- A same studia?
- Też mi nie odpowiadały. Tam opiera się to na kanapkach z komplementów, a ja potrzebuję konkretu i ostrzejszej dydaktyki.
- Mogłaś grać dalej i bez szkoły. Dlaczego zdecydowałaś się zdawać do warszawskiej akademii teatralnej?
- Chciałam dostać warsztat. To są narzędzia, których nie da się zdobyć bez szkoły. W warszawskiej akademii pracuje się bardzo ciężko – przez siedem dni w tygodniu niemal od rana do nocy. Tam nie ma świąt i weekendów. I przetrwają tylko najsilniejsi. To jest okrutne, ale uczy etyki pracy: wytrwałości, hierarchii, ale też tych wszystkich technicznych rzeczy – dykcji, ruchu, znajomości gatunków, różnicy w graniu klasyki i teatru współczesnego. Najpierw dostajesz Szekspira i Fredrę, a potem na trzecim roku współczesny dramat amerykański. I dobrze – bo żeby malować abstrakcyjnie, trzeba najpierw nauczyć się robić to klasycznie. To bardzo potrzebne. I co ważne szkoła daje możliwość pracy na etacie w teatrze po jej skończeniu. Może to na razie nie moja droga, ale uważam, że akademia była mi potrzebna.
- A jak przyjęli młodą Englertównę rówieśnicy?
- To w szkole poznałam takich samych ludzi jak ja, którzy chcą tak samo ciężko pracować. Którzy wstają o siódmej rano, żeby zrobić próbę, bo o innej godzinie nie ma możliwości. To jest super.
- Ten warsztat z akademii przydaje ci się w filmowej praktyce?
- Filmowy warsztat tak naprawdę zdobywa się pracując w zawodzie. Ta praca to bonus do podstawy, którą są studia. Jeśli bym ich nie skończyła, to moją bazą byłaby praktyka zdobyta w filmie i telewizji. To też cenna nauka. Ale mając jedno i drugie, jestem bogatsza.
- Zagrałaś już w przedstawieniu dyplomowym – „Prawdziwy norweski black metal”. Teatr to coś innego niż film czy serial?
- Kompletnie. Jeszcze się w nim nie odnajduję tak dobrze jak w filmie. Mimo skończenia szkoły, to jest dla mnie ciągle nowe. Nie czuję się wygodnie na scenie. Mam pewien dyskomfort i lęk przed oceną. Pracując w filmie kieruję się intuicję, której mogę zaufać. A w teatrze jeszcze się trochę miotam. Mam więc tu pracę do wykonania.
- A co z magisterką?
- Kiedyś się napisze. Wymyśliłam już temat i znalazłam promotora. Jestem jeszcze na roku dyplomowym, mam więc jeszcze trochę czasu, aby to zrobić.
- Powiedziałaś niedawno: „Bardzo bym nie chciała osiąść na laurach”. To trudne zadanie przy twoich sukcesach?
- Ja cierpię na chorobę ludzi ambitnych: nigdy nie jestem z siebie zadowolona. Dlatego dla mnie zawsze będzie za mało. Możesz to nazwać ambicją albo zachłannością. Ale zawsze chcę więcej, mocniej, szybciej, wyżej. I uważam, że to jest super, bo nie ma niebezpieczeństwa, że osiądę na laurach.
- A jak ci się znudzi aktorstwo, to możesz poświęcić się modzie. Bo to też twoja pasja.
- To nie takie proste. Ale faktycznie lubię modę. To taki teren działania, na którym mam stuprocentową sprawczość. Tutaj to ja podejmuję wszystkie decyzje artystyczne. Praca aktora polega na kompromisach, bo to sport zespołowy. Też to lubię. Ale ponieważ przy moim charakterze potrzebuję rutyny i lubię mieć wszystko dokładnie zaplanowane, moda pozwala mi na to, bym to ja mogła podejmować wszystkie decyzje. Kiedy mówię „To, a nie to” – to tak ma być i nikt nie będzie ze mną dyskutował. Potrzebuję mieć pełną kontrolę nad chociaż jedną sferą swego życia. I jest nią właśnie moda.