Historia czcionki w maszynie. W 60. rocznicę śmierci i 133. - urodzin Zygmunta Nowakowskiego
„Jak oni pisali?” – drąży Zygmunt Nowakowski w londyńskim „Dzienniku Polskim i Dzienniku Żołnierza” w 1961 r. Kraszewski – gęsim piórem (choć stalowe były w użyciu), Sienkiewicz – może tym złotym, wiecznym, ofiarowanym przez amerykańską Polonię (złożył je na Jasnej Górze), Prus…? Dopiero Prus „zmodernizował swój warsztat i kupił sobie maszynę do pisania”. Z autopsji mógł jednak publicysta ukazać, jak Makuszyński kreślił wersy „przedpotopową stalówką”, oprawną „w jakąś piękną i kosztowną rączkę”. Nie ufał automatyzacji również Nowaczyński, bazgroląc w redakcji zawsze na stojąco. Boy natomiast nie rozstawał się z maszyną nigdy. Bębnił na niej bezwzrokowo, „z opętańczą szybkością”. Nikt o Nowakowskim nie zostawił podobnego „odcinka”. Sam to zrobi.
Pięć lat wcześniej w „felietonie lirycznym, okazyjnym” (imieniny!), zatytułowanym znacząco „Mój pług” przedstawi wrześniowy exodus z Krakowa: „[…] wziąłem maszynę, mówiąc do siebie tak, jak przy ceremonii podawania tarczy zwykły były mówić Spartanki do synów idących na wojnę: »Z nią albo na niej!«”. Nie przesadził, chwaląc się Makuszyńskiemu: „Ja już mam trzecią z rzędu”! W 1939 r. z nią właśnie uchodził: „Pierwszą, jeździec, oracz niedoświadczony, zajeździłem szybko na śmierć. Hejta! Wiśta! Po dwóch latach poszła na szmelc”. Uściśli rodowód „tarczy” w liście do Róży Celiny Otowskiej 18 marca 1960 r: „Ta maszyna była nowa, tj. stosunkowo nowsza niż ta, którą zostawiłem w Trzęsówce, przeznaczając ją dla p. Jana”.
Rumak sztukmistrza
Jaki sprzęt zabrał Jan Steciak, prywatny sekretarz, z majątku Róży Celiny? Czym orał Nowakowski przed burzą? Remingtonem? Tak stwierdzi po latach reżyser Leopold Kielanowski. Doda, że był on „chyba pierwszym pisarzem polskim, który posługiwał się – od początków swej kariery literackiej –
maszyną”. Na niej wystukiwał dla „Ikaca” tygodniowe kroniki, „które cieszyły się olbrzymią poczytnością, i sprawiły, że ich autor stał się jedną z najbardziej znanych postaci okresu niepodległości”. Sam gwiazdor wymieniał bodaj inną markę. Antycypując w 1933 r. nagłówek swego teatralnego hitu, „Gałązki rozmarynu”, rysuje rewię ułanów na Błoniach: „Chcę ich dognać, a nie mając czasu siodłać mego Underwoodka, piszę na oklep”.
Na oklep… W późnej auto-spowiedzi charakteryzuje fazę medialnej sławy: „Wytworzy się w tobie jakaś mania detektywistyczna. Co gorsza, zaczniesz przesadzać, zaczniesz rozdymać rzeczy małe i nadawać im rozmiar możliwie jak największy. Z igły widły. Będziesz się sam podniecał, będziesz upajał się swym wpływem, swoją władzą. Staniesz się instancją, niekiedy ostateczną, najwyższą. Zawróci ci się i przewróci nieraz we łbie”. Lecz na razie – przy okazji (na tychże Błoniach) „ogromnej arki płóciennej na czterech masztach” cyrku braci Staniewskich – czyta afisz i w dziwny trans wpadnie…
„Litery skaczą mi przed oczyma, fikają, jak nogi woltyżerek, strzelają, jak salta, kręcą się jak trapezy i nagle, nagle – o przeklęta wyobraźnio! – wśród tychże liter wykwita moje własne nom de guerre: »Sigismondo, chluba Kuryera, nieustraszony ekwilibrysta«”. Widzi siebie „w przeciągłym grzmocie oklasków”, otoczonego „podwójnym szeregiem liberyjnych lokai”, jak chyżo przebiega arenę: „I już jestem na drucie. Zamiast tradycyjnego parasola mam mego Underwoodka, jako balans”. Równowagę i jej narzędzie zostawi w zajętym przez Sowietów Lwowie. Uchodzi dalej. Z Francji – do Stanów w 1940 r. los go rzuci.
Dwa kruche kombajny
„Więc kupiłem nad Hudsonem nową maszynę”. Klasy Baby-Zephyr: „Mała, bardzo zgrabna, leciutka, miła, cicha, ale słabego zdrowia, nie nadająca się do codziennej orki. Gdy ją zaprzęgałem rano, ogarniał mnie żal. Wydaje mi się, że była do mnie przywiązana. Cóż, kiedy bita pieśnią a raczej pięścią zapału, stękała ciężko pod mymi paluchami! Zaczęła kaszleć, pluć krwią i w gorączce, w mękach wyzionęła ducha”. Wszelako, niczym jak Sienkiewicz, „ja chudopachołek literatury dostałem od swych zamorskich czytelników w prezencie maszynę jak się patrzy”. To redakcja „Dziennika Polskiego” z
Detroit wyprawi do Londynu gwiazdkowy podarek: „Intencja złota, jak najczystsza pod słońcem, ale ta maszyna była trochę pechowa”.
Otóż przyszła ona „w stanie okropnym, rozbita, właściwie w kawałkach”. Koszt naprawy – pięć funtów: „Piszę do firmy ekspedycyjnej, żądając, by pokryła koszty […]. Przychodzi odpowiedź bardzo zabawna: muszę złożyć przysięgę, że nie ja rozwaliłem maszynę!”. W liście do redaktora „Wiadomości” Mieczysława Grydzewskiego z 10 czerwca 1948 r., chwali się: „Piszę do Ciebie […] na nowej maszynie, do której muszę dopiero przyzwyczaić się. Wszystkie czcionki są tak samo ułożone, jak na starej, ale »cofacz«, niestety, znajduje się po innej stronie, co mnie bardzo peszy. Poza tym ogromna różnica w uderzeniu. Nieobojętną rzeczą jest i to, że na wiersz wypada znacznie więcej liter niż w poprzedniej maszynie. Tę nową wysłano z Ameryki 30 grudnia i dopiero mam ją od pięciu dni, przeróbka zaś czcionek kosztowała sporo”.
Chwali zakład polski, który się z tym zmierzył. Widać, że bawi się barwnym paskiem, punktując krwisto wybrane wyrazy i zdania. Krótka to radość. Niebawem, 31 lipca skarży się „Grydzowi”: „Moja nowa maszyna już się psuje, bo taśma jest tak naprężona, że pęka”. Czyżby nadużył czerwonej? Zapowiada: „We wtorek odbiorę starą z remontu i wrócę do niej”. Wreszcie 7 sierpnia obwieści: „Piszę na starej a zremontowanej maszynie. Cóż to za cudo w porównaniu do nowej”. Podsumuje niewypał w „Moim pługu”: „Tak, nie przywiązałem się do tej detroickiej maszyny. Nie było między nami harmonii”.
Wierny standardowi?
Również według młodszego kolegi po fachu, Tadeusza Nowakowskiego, tkwił przybrany wuj do „szybkostrzelnego Remingtona przykuty”. W rzeczy samej na emigracji używa marki Standard. Konstrukcja to „do ciężkich, przymusowych robót, właściwie niewolnica”. Wyjaśniał w „Wiadomościach” warunki Wychodźstwa po 1945 r.: „Przy podziale masy upadłościowej kultura polska została potraktowana jak kopciuszek. […] To pewna, że łatwiej dostał ktoś zapomogę lub pożyczkę na zakupno maszyny np. do podciągania oczek w pończochach, niż np. pisarz subwencję na zakupno maszyny do pisania, choć zdawałoby się, że i to i tamto jest warsztatem czy narzędziem pracy”.
Swoje – raczej za własne honoraria sprawił. Dziwna służka… „Ona mnie tyranizuje, Ona mną orze. Chodzę w jej jarzmie. Rano, gdy posprzątam mą izdebkę, ona szczerzy zęby zdając się mówić: »Siadaj i pisz!«”. Enigmatycznie kołując bolszewicką cenzurę zwierzy się w 1954 r. biedującej w Krakowie Celinie,: „Pracuję ponad siły i nienawidzę mojej roboty albo nawet szaleję, gdy mi przyjdzie zasiąść do sztalugi. Wszystko na obstalunek, wszystko kawałki, które nic a nic mnie nie obchodzą. Ale zarobek jest…”. Rok później westchnie: „Przed kilku dniami wpadła mi przypadkiem do ręki reprodukcja jakiejś dawnej, przedwojennej rzeczy, i – dosłownie – rozpłakałem się na myśl, że marnuję resztki życia, zamiast malować poważniejsze obrazy”.
Usprawiedliwi się kiedyś: „List mój jest pusty, bo jakoś dzisiaj nic nie ciśnie mi się pod pióro, a raczej pod klawisze maszyny, która, jak Pani widzi, wyprzęga. Mam drugą, ale jej nie lubię, bo jakaś twarda i w ogóle do niczego. Ta już skończyła dziesięć lat we wrześniu 1950 r., czyli wypracowała się. Byle mechanik w Polsce potrafiłby doprowadzić ją do porządku w przeciągu godziny, tutaj taka naprawa wymaga dwóch tygodni, po których upływie maszyna zawsze wraca w stanie gorszym, niż się ją oddało. Rzemieślnik tutejszy jest nic nie wart”. Podobnie, acz przy nowej okazji, kwęka Grydzewskiemu: „Maszyna wróciła z »naprawy« i coś w niej popsuli. Muszę znowu jechać do tych drabów. Ach, ci robotnicy angielscy! Zaniosłem lepszą niż odebrałem!”. Nic dziwnego, że angażuje dublerkę.
Ładny futerał
Odwiedzając Radio Wolna Europa donosi Celinie w 1957 r. z Monachium: „Piszę ten list dzisiaj, ale zapewne skończę go dopiero jutro, bo piszę na »podróżnej« maszynie, do której w żaden sposób nie mogę się przyzwyczaić, chociaż ma czcionki tak samo ułożone, jak stary gruchot, na którym łupię od szesnastu lat”. Dzieląc się niebawem wrażeniami z urlopu w Lido di Jesolo burczy: „Przeklinam tę podróżną maszynę, na której piszę. Niby to ostatni krzyk techniki (Olivetii), a tymczasem zatrzymuje się, wierzga i bryka przy każdej literze. Mój stary grat, po dwudziestu latach ciężkiej służby sprawuje się nienagannie, ale, niestety, jest tak ciężki, że do samolotu brać go nie mogę, bo za każdy kilogram nadwagi płaci się sporo”.
W końcu 28 maja 1962 r. zamelduje: „Moja maszyna wyprzęga i musiałem kupić nową, ale jeszcze trzeba czekać na polskie litery”. Lojalny Standard zastąpi teraz New Olympia. Typ znamy, gdyż zachował się rachunek za zamianę czcionek, wystawiony przez firmę Finchley Typewriter Company (182 Finchley Road). Sprecyzuje: „Mam drugą, »podróżną«, trochę lżejszą ale nie cierpię jej, podczas gdy do starej byłem bardzo przywiązany. Niestety, jak zapewne sama widzisz, kończy się ten mój pług, którym orzę od dwudziestu dwóch lat. Zacina się błyskawicznie, nie odbija górnej części liter i w ogóle trzeba się już z nią rozstać. Bardzo mi jej żal”.
Oznajmi 7 lipca: „[…] jeszcze nie zdołałem przyzwyczaić się do nowej, którą mam od trzech dni. Stara była już całkiem do niczego, bo też wysłużyła mi się […]. Mam jeszcze inną, rzekomy cud techniki […], ale jej wręcz nie cierpię”. Innym razem deklaruje: „wolę tego starego tłuka”. Publicznie jest wobec zmienniczki odrobinę łaskawszy. W „Moim pługu” recenzuje: „[…] przedstawia się pięknie, jest zgrabna, kokieteryjna”, niewiele większa niż Baybe-Zephyr. Ma „ładny futerał, który chroni ją zarówno od kurzu jak i od wody w razie katastrofy samolotowej”. Jakkolwiek „bez zarzutu, ma uderzenie lekkie, dźwięczne”, to – „patrzymy na siebie krzywo”. Może i dlatego, że – jak rzuci przyjaciółce: „Zapracowany jestem nieludzko. Nienawidzę maszyny!”. Straszne słowa.
Galery sycylijskie
Dokończy zarazem: „Ale cóż bym robił bez pracy? Urwałbym się albo skończyłbym się w bardzo szybkim tempie. Skarżę się, lecz rad jestem, że jeszcze mogę pracować”. Przed wyjazdem do sanatorium w Bad Reichenhall ponad już 70-letni autor wyzna: „[…] muszę zrobić spory zapas pogadanek, a pisanie na nowej maszynie sprawia mi jeszcze sporą trudność”. Przed kolejną kuracją na Teneryfie obwieści: „Oczywiście, muszę zabrać maszynę…”. Kiedy indziej: „Ale czy ja mogę, przede wszystkim czy ja umiem wypoczywać?”. I tu leżał problem!
Raportuje rutynowo w 1960 r., przed podróżą do Taorminy: „Na wszelki wypadek biorę ze sobą maszynę, myśląc o tym, że może, może zabiorę się do czegoś poważniejszego. Ale to tylko marzenie. W przeciągu dwóch tygodni nawet nie da się zacząć niczego, zwłaszcza, że z dawien dawna odwykłem od powieści i od komedii. No, może spróbuję”. Zacznie notować wspomnienia. Da im tytuł – „Galery”. Melancholijnie relacjonuje 16 marca 1960 r.: „Zajrzałem do hotelu »Belveder«, w którym mieszkaliśmy i w którym napisałem mój pierwszy »zawodowy« felieton. Było w nim takie zdanie: »Cytryna spadła z
drzewa i stłukła się na kwaśne jabłko«… To mój debiut. Czy to nie śmieszne?”. Zapamiętał „Nieszpory sycylijskie”, choć prymicje odbyły się trzy dekady wcześniej pod szyldem „Primavera siciliana”.
Niedługo z Londynu sarka: „Po pewnym wypoczynku (do Taorminy wziąłem przecież maszynę i coś tam pisałem), trudno mi teraz wprząc się do normalnej orki”. Wyjaśni nagabywany owo „coś tam”: „[…] zacząłem pisać… pamiętnik, traktujący wyłącznie o mej »karierze« felietonowej […]. Napisałem w tempie błyskawicznym 35 stron i, po powrocie do Londynu pisać przestałem, bo brak mi czasu. Mógłbym to robić dopiero późnym wieczorem, ale wtedy jestem tak zmordowany, że dwóch zdań sklecić nie potrafię”. Celina widać ciśnie, bo w liście Zygmunta z 30 kwietnia czytamy: „Pytasz o wspomnienia. Niestety, od powrotu […] nie tknąłem tej roboty, bo nie mam na nią czasu. Szkoda, ale nic na to nie poradzę”.
Klątwa oplutych Muz
W pełnym erudycji eseju „Wiedza radosna” z 1950 r. odgrzebie przedwojenny wypadek: „Zdarzyła mi się w Grecji rzecz fatalna. Gdzieś, u podnóża Parnasu, przystanęliśmy w górach nad jakimiś wątłym strumyczkiem. Zakaszlałem się i (pardon) splunąłem prosto w ów strumień. Na szczęście, nikt nie widział […]. Ten strumyk płynął prościuteńko ze źródła… kastalskiego. I ja splunąłem! Pewnie przeklęły mnie wtedy Muzy. Dziś, gdy z literata stałem się daily workerem pióra, dziś, gdy siadam do pisania tak jakbym siadał na fotel elektryczny, przypominam sobie zdarzenie sprzed lat i widzę, że klątwa działa”. Ekskomunikowany ma jednakże siłę mrugnąć: „The Daily Worker” to także trybuna brytyjskich komuchów.
Zbezczeszczenie wywierzyska natchnienia w aktualnej relacji – zataił, lub przypomniał je sobie dopiero na wygnaniu. Jęknie wówczas przy „Galerach”: „[…] mogłem pisać powieści, mogłem pisać komedie, piszę zaś… felietony”. Od mar anatemy nie umie się uwolnić. Jakże słodkie dawniej bywały kajdany! Ta pierwsza maszyna… Sądził Kielanowski, że pamięta jak „czterema palcami wystukiwał na klawiszach…”. Czterema? Poprawi się w artykule pt. „Pan Zygmunt”, w „Wiadomościach” w 1974 r.: „[…] pisał od młodości na maszynie – pięcioma palcami”. Rozstrzygnie spór sam wioślarz przywołując w „Pługu” „mój dom, który wystawiłem sobie orząc pięciu palcami […]. Trzy palce prawej dłoni, dwa lewej. Razem pięć”. Nie ulega wątpliwości.
Ta pierwsza… „Wierna maszyna! Uczciwa, posłuszna, zgadująca myśli. Była jak ta harfa u Słowackiego, która bita pieśnią zapału, nie pęknie. Ach, jak ja na niej bębniłem! Była cierpliwa, bardzo dojna. Poczciwe maszynisko! Zawdzięczam jej kilka rentownych książek, jedną doskonale prosperującą sztukę, urodzajne zbiory nowel, płynące mlekiem i miodem opowiadania szkolne, wysokoprocentową rudę wydajnych felietonów, tudzież kapkę sławy, morze popularności i wspomnianą wyżej willę”. Nazwie ją „Pod Rozmarynem”, stoi na Cichym Kąciku. Nie ma tam muzeum, ni tabliczki, ni wzmianki. Ławki z dedykacją na Plantach Nowakowski nie dostąpił, a cóż dopiero ulicy.
Bolesne pożyczki
Brat Zygmunta, znany hematolog i balneolog Tadeusz Tempka, napisze z kraju w pierwszej powojennej poczcie, 29 czerwca 1946 r.: „Dziś właśnie posyłam po maszynę do pisania […], która była we Lwowie u prof[esorstwa Eugeniusza i Wandy] Artwińskich i obecne znajduje się u ich znajomych w Krakowie; przyda się ona p. Celinie…”. Walizkową maszynę, z którą Nowakowski wyszedł z domu na zawsze, zdeponował u innego lekarza – psychiatry i neurologa. Przypomni przyjaciółce 18 marca 1960 r.: „Opuszczając Lwów, zostawiłem coś w rodzaju «testamentu» i prosiłem prof. Artwińskiego, by – o ile kiedyś pojedzie do Krakowa – oddał Ci moją maszynę. Ta maszyna była nowa […]. No, mniejsza z tym, skoro na szczęście, Ty masz maszynę”.
Nie od razu. Raportuje Celina 9 maja 1946 r.: „Raz jeden prosiłam [prof. Tempkę – P.Ch.] o pożyczenie mi na kilka tygodni maszyny […], bo mogłabym sobie zarobić na przepisywaniu, ale mi oświadczono, że zabrała ją, tak jak i zresztą większość pozostałych rzeczy jakaś pani Bilikowska, i że oddać nie chce”. Oddała, lecz – jak nie owija w bawełnę Celina 13 grudnia – „Maszyna nawaliła, jest od dawna w stanie rozkładu, a ciągle jeszcze nie mogę się zdobyć na naprawę”. Wyżyłowała się na nią, ale 23 lutego 1947 r. tłumaczy: „Drugi raz dzisiaj próbowałam pisać na Pana maszynie (zapłaciłam dwa tysiące za oczyszczenie i naprawę) – a ona dalej pisać nie chce, więc kończę ręcznie”. Awarie to identyczne, jak dziś sypnięcie się komputera, prawdziwe dla użytkowników klęski.
Zdarzały się i w Londynie. Zawiadamia publicysta swego redaktora 12 grudnia 1951 r.: „Muszę Cię zmartwić: moja maszyna musi [podkreśl. w oryg. – P.Ch.] iść do remontu, który potrwa jakieś dwa tygodnie. Ponieważ Ty, jak mi doniosła dwójka, wybierasz się do Paryża, więc nie sprawi Ci chyba
kłopotu wypożyczenie mi swojej drugiej maszyny”. Nie sprawi. Da Grydzewski dowód głębokiej zażyłości, lecz niestety… Po tygodniu – niecodzienną czcionką naświetla odbiorca bieżącą sytuację: „Maszyna moja będzie gotowa za jakiś tydzień, a ta, na której piszę, jest naprawdę okropnie zhuśtana. Przepraszam za szczerość, ale muszę stwierdzić, że jest w stanie wręcz okropnym. Trzeba ją będzie oddać do remontu zasadniczego…”.
Czkawka dziejów
I tak w kółko:: „Moja stara maszyna jest po remoncie o wiele gorsza niż była!” (28 grudnia 1951); „Piszę na »nowej« maszynie, bo starą oddałem ponownie do naprawy. Remont popsuł ją do reszty” (29 stycznia 1952). Ostrzeże w zapiskach: „Ale zanadto galopuję [...], zrobiły mi się odciski od wioseł i krwawe pręgi od żelaza, którym jestem przykuty”. Wszak nie wyłącznie o technice pracy, a i o jej treści chcemy opowiedzieć. Dzieli się Nowakowski w „Galerach” klasycznym marzeniem: „Moje dawne felietony, których wybór umieściłem w dziewięciu tomikach” – dodajmy, że po wojnie wyszły dwa jeszcze zbiory – „zdaje się, żyją jeszcze. To źródło historyczne, to jakby czkawka dziejów”. Uzupełni manuskrypt adnotacją „Rozwinąć”. Nie rozwinął i jego refleksji nie znamy.
Pyta: „Czy pisanie ich przychodziło mi z łatwością? „Nic podobnego” – odpowie. „To było piekło, to były prawdziwe galery”. Po stwierdzeniu nieużyteczności „przy jedzeniu, w łazience, w ubikacji” i po nocy na specjalnych karteluszkach czynionych gryzmołów: „Chleję czarną kawę, paląc równocześnie już nie dwa, ale czasem trzy albo i cztery papierosy, których dym snuje się w rozmaitych punktach pokoju. Piszę, ale jestem zaczadzony, nieprzytomny. Zakładam coraz to nową kartkę papieru, by po chwili podrzeć ją. Na tej kartce jest tylko moje nazwisko u góry po lewej stronie i tytuł. Nic więcej. Ale dobrze, jeśli jest tytuł, jest strasznie źle, gdy go nie ma”.
Ponadczasowa rada fachowca, do uwiecznienia w sztambuchu każdego dziennikarza: „Tytuł stanowi połowę rzeczy, właściwie wszystko. Jest przyczółkiem mostowym, punktem zaczepienia. Reszta się znajdzie, reszta zrobi się sama. Tytuł jest szczerozłotą ostrogą. Gdy go znajdę, oddycham, i po chwili felieton zaczyna galopować. Palce śmigają po klawiszach. Kartka papieru powoli, powoli przegina się. Już zasłoniła wałek. Nie wiem sam, kiedy się to stało, ale już mam połowę, już zbliżam się
do końca kartki i nagle, nagle – jakaż to boska chwila! – przesunąłem rączkę i kartka wypadła, wysunęła się. Jest jedna stronica!”. A tutaj – końcowa.
HOMO MACHINAE ADSCRIPTUS
Dowiemy się z „Galerów”: „Maszynę sprawiłem sobie w jakichś kilka tygodni po »Nieszporach«, już w Krakowie i wtedy stałem się »machinae adscriptus«. A może »galeris adscriptus«? Chyba nikt na całym świecie, a na pewno nikt w Polsce nie utrzymał się tak długo przy tym przeklętym rzemiośle! Prus? Nonsens!”. Chociaż – jak wiemy od Nowakowskiego – kłapał na maszynie, najpierw na „Daktylu” a potem na nowożytniejszym aparacie „Gerlach”. W korespondencji do Zofii Josztowej (w Syrii, w Libanie, następnie w Manchesterze) mógł otwarciej, niż do Krakowa formułować myśli. Dziękuje za pamięć 6 maja 1948 r.: „List z życzeniami wzruszył mnie bardzo. Jest to zapewne pamięć o niejakim Zygmuncie Nowakowskim, który żył temu lat blisko dziewięć i ustąpił miejsca zwykłemu rzemieślnikowi. Bardzo złe czasy na mnie nastały i żyć mi coraz trudniej…”.
Po roku powtórzy znany dobrze motyw: „Nie wyobrażam sobie życia bez pracy, będąc […] »machinae adscriptus«. Temu lat dwadzieścia, na Sycylii, w cudownie pięknej Taorminie, stałem się pisarzem zawodowcem. Nie wiem, czy kto drugi z moich współczesnych tak kochał swój zawód, jak ja kochałem. Dziś, gdy rano mam siąść do maszyny, płakać mi się chce, bo w głowie pustka a pisać trzeba, żeby mieć z czego żyć”. Znów w okolicy imienin, po kolejnych trzech latach: „Jestem okropnie zapracowany i po prostu nie mogę patrzeć na maszynę”. I do Celiny 3 lipca 1958 r. ponowi okrutne przesłanie: „Nie wyobrażasz sobie, jak ja nienawidzę maszyny!”.
A przecież zaduma się w „Moim pługu”: „Grałem na niej, jak poeta na nowej lutni i na nowych strunach”. I przyzna: „Ja przy rzeczowniku »Polska« i przymiotniku »polski« stosuję zawsze coś w rodzaju arpeggio i z reguły wypada »Poslka« i »poslki«”. Nagle, nagle olśniony stwierdziłem: ciągle się to zdarza! A on prowadził, skazany, w „Galerach” smętną ze sobą rozmowę: „Zresztą nie wiem, czy kiedykolwiek to skończę, uważam zaś za rzecz wątpliwą czy wydam, nawet skończywszy, ten maszynopis. Kiedy, gdzie, za co i dla kogo?”. Na razie znam odpowiedź tylko na ostatnie pytanie