Hubert "Spięty" Dobaczewski: Cały czas coś mnie przegania z miejsca w miejsce
Zdobył popularność jako wokalista rockowej grupy Lao Che. Kiedy zakończyła ona cztery lata temu swą działalność, rozpoczął solową karierę. Właśnie ukazała się nowa płyta Huberta „Spiętego” Dobaczewskiego – „Heartcore”, którą zapowiadał jako najbardziej osobisty album w karierze. W rozmowie z nami piosenkarz zastanawia się czy jest ona efektem kryzysu wieku średniego – wszak za rok stuknie mu pięćdziesiątka.
- Pierwszą solową płytę nagrałeś w 2009 roku, kolejną dopiero dwanaście lat później. Dlaczego tak długo zwlekałeś?
- Byłem w zespole, w którym miałem rolę lidera, śpiewałem i pisałem teksty. Plany solowe musiałem więc wiecznie odkładać. Od 2004 roku, kiedy nagrałem pierwszą solową piosenkę „Opuszczony port”, ciągle mnie coś wołało, żeby zrobić własną płytę. Czasowo i energetycznie nie miałem jednak na to miejsca. Stąd ta przerwa.
- A co cię ciągnęło, by zrobić solowe wydawnictwo?
- Chciałem zrobić coś zupełnie autorskiego, co nie byłoby wypadkową działalności całego zespołu. Mam takie porównanie: zbiera się czterech facetów i mówi „Chodźmy namalować obraz”. A jeden z nich stwierdza: „Nie, ja sobie sam namaluję swój”. Bo tak czuje. To jest tak samo.
- W 2021 roku powstała druga twoja solowa płyta – „Blackmental”. Przyniosła ci spodziewaną satysfakcję?
- Ja właściwie nigdy nie mam satysfakcji z nagranej płyty. Dlatego robię kolejne. To jest motorem. Kiedy nagrywam jakiś album, albo uczestniczę w jego nagrywaniu, to mi się podoba. A potem zaraz przestaje. Dlatego ciągle szukam jakiegoś rozwiązania, z którym bym się poczuł wreszcie jak w domu. Ale nie wiem czy to jest możliwe. Dlatego zostawiam sobie to na starość, kiedy będę miał możliwość spojrzeć na swój dorobek z perspektywy i wtedy uznam, że te płyty wyrażają mnie, mając złe i dobre strony. A na razie nieustannie szukam sposobu, by zrobić album, który jest najbardziej autentyczny.
- Skąd u ciebie wynika ciągłe niezadowolenie z siebie?
- Taką chyba mam naturą. Do tego szybko się nudzę. Początkowo jestem podekscytowany, skręcam artystycznie w jakąś stronę, a potem przestaje mnie to cieszyć. Dlatego mam wewnętrzny imperatyw, że muszę szukać nowych rozwiązań.
- I tak się dzieje obecnie. „Black Mental” był wyrazem twojej fascynacji rapem. Tymczasem „Heartcore” nie ma już z tym nic wspólnego. Znudziło ci się rymowanie?
- Materiał na „Black Mental” zacząłem robić właściwie zaraz po „Antyszantach”. Wtedy uznałem, że chcę wrócić do tego, co robiliśmy z kolegami z Lao Che w 1999 roku w grupie Koli, co było nazywane alternatywnym hip-hopem. I zacząłem kleić jakieś bity już na wysokości 2010 roku. Nie miałem jednak czasu, aby to skończyć, dopiero kiedy przyszła pandemia i opuściłem macierzysty zespół, miałem możliwość, aby to pociągnąć dalej. Ta moja fascynacja rapem trwa. Słucham takiej muzyki, choć już nie tak często jak kiedyś. Po „Black Mental”, który był bardzo intensywny i znajdowało się na nim dużo treści tekstowej, zatęskniłem po prostu za piosenkami. I to najlepiej spokojnymi. Mam już swoje lata i nie wiem czy chce mi się jeszcze wrzeszczeć na scenie. Zacząłem robić demo i okazało się, że najbardziej pociągają mnie spokojne piosenki. Zrobiłem więc cały album w tym duchu.
- Dla mnie to właściwie alternatywny pop. Co cię szarpnęło w tę stronę?
- Lubię różne gatunki muzyczne i szanuję wszystkie, ale pop jest mi najmniej bliski. Oczywiście są jakieś fajne piosenki i kiedy słyszę je w radiu, to zdarza mi się przystanąć. Pop to muzyka popularna, czyli taka, która ma trafić do jak najszerszej publiczności. Ja nigdy nie miałem takiego celu. Fajnie, jak się płyta sprzedaje, ale to nie tak, że chcę zawojować świat.
- Piosenki z „Heartcore” mają szansę na dużą popularność.
- To mnie cieszy. Ja nie postrzegam jednak tak tych piosenek. Może dlatego, że nie mam dystansu? Pewnie jak mi się uda zrobić kolejną płytę, to ona nie będzie taka. Czyli spokojna i piosenkowa. Mnie ten materiał kojarzy się bardziej z amerykańskim folkiem i kiedy poszedłem w tę stronę, zadawałem sobie pytanie, czy to nie jest dla mnie nazbyt delikatne. Zacząłem pisać teksty – i okazało się, że też wychodzą mi subtelne i osobiste. Dokończyłem więc ten album, choć nie byłem w stu procentach przekonany, że to właściwa droga i kogoś to zainteresuje. Ale zawsze tak mam.
- Śpiewasz te piosenki niemal szeptem jak kołysanki. To dlatego powstały do nich intymne teksty?
- Chyba tak. To dzieje się krok za krokiem. Miałem ambicję, by stworzyć piosenki, które się obronią, mimo swojej subtelności. Ja wyrosłem w subkulturze metalowej i muzyka ciężka i agresywna to jest coś, co cenię do dziś. Nie znaczy to jednak, że nie mogę stworzyć łagodnych piosenek. Okazało się, że mam taką stronę i chcę ją pokazać światu. Postanowiłem po prostu poczuć coś innego. Kiedyś chodziłem w ramonesce, nosiłem spodnie gumki, miałem długie włosy i podobało mi się to – ale nie na długo. Musiałem więc skręcić w inną stronę. Cały czas coś mnie przegania z miejsca w miejsce.
- No właśnie: śpiewałeś już o gusłach, o powstaniu warszawskim, o Bogu, o dzieciach i społeczeństwie. Dlaczego tym razem postanowiłeś zaśpiewać o sobie?
- Kiedy zacząłem robić nowe piosenki i najbardziej mi się spodobały te spokojne, spytałem sam siebie, czy chcę zrobić taką całą płytę. „Czemu nie?” – stwierdziłem. Kiedy skomponowałem kilkanaście takich utworów, zacząłem kombinować z tekstami. Mierzyłem się z tą materią przez rok i nic fajnego mi nie wychodziło. Dopiero kiedy zrobiłem „Halo”, stwierdziłem że to mi się podoba. I tak cały album zaczął zmierzać w takim kierunku. Nie chciałem tego zawracać kijem, bo ten proces twórczy płynie u mnie zawsze własnym nurtem i nie ma sensu go zakłócać. Wszedłem więc w to z całym tego ryzykiem.
- Niektóre media oczekują dziś od artystów społecznego i politycznego zaangażowania. Tymczasem ty uciekasz w głąb siebie. To świadoma przekora?
- „Black Mental” zahaczał o takie rzeczy. Nie chciałem więc się powtarzać. Tak naprawdę ja nie mam wpływu na to, co robię. Albo mi coś wychodzi, albo nie. Ja nie jestem ani wykształconym muzykiem, ani intelektualistą. Piszę teksty, bo taką funkcję zajmowałem w zespole. Nie jestem jednak gościem, który patrzy w okno i pisze wiersze. Lubię to robić – zwłaszcza kiedy mi wychodzi. Ale mam też mnóstwo momentów, kiedy tego nie cierpię, bo nie mogę z siebie nic sensownego wypluć. Kiedy więc mi się coś udaje, to idę w tym kierunku, bo chcę w ten sposób okazać się kimś przydatnym w społeczeństwie.
- Trudniej ci się pisało teksty o sobie niż o jakichś zewnętrznych zjawiskach?
- Zdecydowanie. Ciągle zadawałem sobie pytanie na ile chcę się odsłonić i czy komuś to jest potrzebne. Uznałem jednak, że najważniejsze jest to, by robić rzeczy prawdziwe. I ja jestem prawdziwy na tej płycie. A że mnie to peszy – to trudno, tak się wydarzyło. I tyle.
- Postawiłeś sobie jakieś granice tej intymności?
- Właściwie nie. Ja nie chciałem takiej intymnej płyty, ona się po prostu sama wydarzyła. Nie chciałem się tak odsłaniać, ale tak się potoczyły sprawy.
- Z tych tekstów na „Heartcore” wynika, że jesteś dziś kimś zagubionym. Już w „Halo” śpiewasz: „Jestem kimś/Kto nie wie kim jest”. Skąd u ciebie to poczucie?
- Siedziałem przez rok nad czystą kartką i nic mi nie wychodziło. Pomyślałem więc: „Nie wiem co napisać, bo może nie wiem kim jestem?”. Być może ma to coś wspólnego z wiekiem. Dobijam do pięćdziesiątki, a wtedy u wielu mężczyzn pojawia się kryzys tożsamościowy. Widzę to dopiero z perspektywy czasu, po nagraniu całej płyty. Wszedłem w te refleksje, bo uznałem, że może któryś z moich słuchaczy jest w podobnej sytuacji i jakoś te moje piosenki mu pomogą. „Heartcore” to nie jest więc płyta dla ludzi młodych. Chociaż z tym może być różnie, bo muzyka trafia do słuchaczy swoimi drogami. „Popieprzyć jest miło/Ale ma to sens/Kiedy jest do kogo” – śpiewam w „Halo”.
- Robisz już podsumowania swojej drogi życiowej?
- Tego się chyba nie uniknie. Taka jest kolej rzeczy. Kiedy jest się młodym, patrzy się tylko do przodu. A potem człowiek idzie, idzie, idzie i w końcu zaczyna patrzeć tylko do tyłu. To natura przemijania.
- Czujesz ten tykający zegar?
- Oczywiście. Przed tym się nie ucieknie, więc trzeba się z tym pogodzić. Jak z wszystkim, na co się nie ma wpływu. Nie chciałbym więc przed tym uciekać.
- Jak ci wypada ten życiowy bilans?
- To zależy od dnia. Raz myślę, że jestem w kompletnej dupie, a kiedy indziej – dochodzę do wniosku, że mimo tego mojego pogubienia, jestem jednak życiowo poukładany. To trochę paradoks. Bo niby tkwię w jakimś chaosie, ale skoro zdaję sobie z tego sprawę, to może wcale nie jest ze mną tak źle.
- Jednym ze sposobów na wyjście takiego chaosu jest oczywiście religia. Ty kiedyś mówiłeś, że jesteś katolikiem, potem stwierdziłeś, że ateistą, a ostatnio opowiadałeś, że wierzysz w kosmiczną energię. Teraz śpiewasz w „Ładnie”: „Wierzę/Tyko Bóg wie w co”. Co to oznacza?
- Ja nigdy nie określałem siebie jako katolika, tylko mówiłem, że jestem wychowany w katolickiej rodzinie. Nie czułem się więc jakoś specjalnie przynależny do Kościoła. A to dlatego, że od zawsze widziałem rozdział między wiarą i religią. U mnie się to nie sumowało. Potem faktycznie uznałem się za ateistę – ale ostatecznie doszedłem do wniosku, że nie wierzę w ateizm. Bo czymże innym jest ateizm, jak nie gorliwym poszukiwaniem wiary?
- Dzisiaj jesteś na takim etapie?
- Chyba tak. Porządkuję te sprawy i podobałoby mi się, gdym miał w sobie taką wiarę w to, że życie i świat mają jakiś sens. Choć zdarzają się rzeczy złe i smutne, to „nawet na dnie/jest też ładnie”. Kiedy spojrzy się bowiem na to z dystansem, wszystko jest poukładane.
- Nawet wojna w Ukrainie?
- To nie jest pierwsza i ostatnia wojna w historii tego świata. Czy nie ma sensu? Może dla kogoś takie tragiczne okoliczności będą przyczynkiem do tego, by zmienić coś w swoim życiu na lepsze? Albo może dla świata będzie to jakaś nauka? Tu jest tak wiele płaszczyzn, że nie podejmuję się tutaj tego analizowania. Oczywiście ta wojna jest okropna i straszna, bo najgorsze jest cierpienie. Ale ktoś może powiedzieć, że cierpienie uszlachetnia. Czy ma rację? Czy się myli? Ja mogę opowiadać tylko o sobie i próbować tylko siebie zrozumieć, bo na pewno nigdy nie zrozumiem świata. I chyba coraz mniej mi na tym zależy.
- Tutaj znaczące są dalsze wersy: „Wierzę mniej/Póki prosto stoję/Więcej wierzę/Jak już całkiem leżę”. Czyli „jak trwoga do Boga”?
- Na tej zasadzie. Kiedy jestem szczęśliwy, mam pełen brzuch, dobrze mi się dzieje, odnoszę sukcesy, dogaduję się z ludźmi – to nie jest mi potrzebny żaden Stwórca, ani żadna energia. Bo wszystko mam. Ten stan nie trwa jednak długo na szczęście i okoliczności szybko zmuszają mnie do refleksji. Chwała za to Temu, który sprawia, że tak się dzieje.
- Ważnym elementem porządkującym twoje życie jako artysty powinno być tworzenie sztuki. Opisujesz ten proces w „Ptaku Głuptaku”, gdzie porównujesz siebie do Ikara. W końcu jednak rzucasz ze złością: „Mam już dość upadków/Mam już swoje lata”. Męczą cię dole i niedole polskiego artysty?
- To szersza refleksja. Mam naturę, która mi nie pozwala stać długo w jednym miejscu. Dlatego moja ścieżka życia ciągle się zmienia. To ciągłe zakręty i wyboje. Nieustannie więc upadam i wstaję. I jest to męczące. Ale z drugiej strony – daje satysfakcję. To jak w sporcie, gdzie endorfiny pojawiają się wtedy, kiedy wkładamy w coś wysiłek. Bardzo ciężko żyje się lekko.
- „Pan Piotruś Pan” to z kolei przewrotny erotyk, bo wcielasz się w nim w... ekshibicjonistę. Co na to twoja żona?
- Rzeczywiście wykonuję tu striptiz – ale jest to striptiz duszy. Sprawy sercowe i to, na jakich zasadach ludzie łączą się w pary, to tematyka, która też mnie bardzo fascynuje. Im jestem starszy, tym chętniej sięgam po takie historie.
- We wspomnianej piosence przyznajesz, że w tych sprawach sercowych jest Piotrusiem Panem – czyli kimś wiecznie niedojrzałym.
Jak na pięćdziesięciolatka to ryzykowne stwierdzenie.
- Oj, myślę, że wielu jest takich mężczyzn, którzy umierają w bardzo podeszłym wieku, a całe życie byli takimi Piotrusiami Panami, nawet nie wiedząc o tym. Ja o tym wiem – i potrafię się do tego przyznać. Dzięki temu mam nadzieję, że jutro będę tym Piotrusiem Panem może trochę mniej.
- No ale mówisz, że jesteś poukładanym życiowo człowiekiem: masz żonę i dzieci.
- Rodzinnie i zawodowo faktycznie jestem poukładany. Ale we wnętrzu? Chyba już nie. A może mi się tylko tak wydaje? Bo jestem tylko sobą i nie mogę być drugą osobą, by stwierdzić jak ma drugi. Mogę go tylko obserwować, ale nigdy tego nie poczuję. Pewnych rzeczy mogę się więc jedynie domyślać. Fajnie o nich rozmawiać, śpiewać i pisać, żeby się dowiedzieć co myślę i czuję. Drugą osobę mogę tylko wysłuchać i próbować zrozumieć. Artystę czy kumpla. Ale tak naprawdę nie wiem jak mają inni: czy są bardziej czy mnie pogrążeni w chaosie niż ja. Mogę się tego tylko domyślać.
- W przeciwieństwie do wielu innych artystów nigdy nie opowiadałeś, że masz depresję.
- Melancholia to coś, w czym też mam doświadczenie. Może nie nazywałbym tego depresją, ale taki głęboki rodzaj smutku nie jest mi obcy.
- No właśnie: w „Spektaklu” śpiewasz: „Gram dramatycznie/ Postać silną psychicznie”. Czyli jednak czasem wypłakujesz się w poduszkę, kiedy nikt nie widzi?
- Trochę tak. Te piosenki niby są o mnie, ale tak naprawdę może się w nich odnaleźć wiele osób. I to mi się podoba. Bo mogę zakładać, że te moje rozterki są uniwersalne. Ileż to ludzi na świecie traktuje dzień powszedni jako swego rodzaju występ przed publicznością? Chcąc nie chcąc, wikłają się w występy na deskach jakiegoś tam teatru i próbują wytrwać do końca tego spektaklu, choć jest to bardzo męczące. Fajnie, że można o tym zaśpiewać – bo dzięki temu przynajmniej mnie robi się lżej. Może podobnie będzie miał słuchacz tej piosenki.
- Jedyną ucieczką przed tym chaosem, który opisujesz, jest właściwie tylko sen. W piosence „Blue” stwierdzasz: „Noc jest lepsza/Noc się do mnie nie przypieprza”. To smutne.
- Z jednej strony może i tak. Ale z drugiej ja bardzo lubię, kiedy jestem zmęczony i wpadam w taki trochę narkotyczny stan, bo sen jest właściwie, jak u Mickiewicza, bratem śmierci. To, że codziennie idziemy spać, przyzwyczaja nas do umierania. Jest to też takim narkotycznym odpadnięciem, dzięki któremu zostawia się wszystko za sobą. Może to i ucieczka, ale lubię to. Ta noc symbolizuje tu wszystko to, co jest fajne i co daje wytchnienie. To bezpieczna przystań, w której możemy się schronić po ciężkim dniu.
- Dla ciebie tym schronieniem jest humor. To właśnie za jego pomocą obłaskawiasz w swych tekstach ten wewnętrzny i zewnętrzny chaos.
- Na tej płycie jest chyba trochę mniej tego humoru niż w przypadku moich wcześniejszych rzeczy. Chciałem zrobić ten materiał na poważnie. Ale pomimo tego, że często popadam w melancholię, to mam taką naturę, że równie często lubię się wygłupiać. Śmiech jest dla mnie czymś, czym oddycham na co dzień. Trudno mi więc od niego uciekać. Bo po co? Dlatego powtykałem w te teksty sentencje, którymi puszczam oko do słuchacza. Bo nie lubię się napinać, by wszystko było śmiertelnie poważne, smutne lub refleksyjne. Nie dajmy się oszaleć. Dajmy sobie pożyć: trochę się posmucić, trochę się pośmiać, trochę się powydurniać, trochę się zastanowić.
- Trudniej ci będzie śpiewać tak intymne teksty niż te z poprzednich płyt?
- Możliwe. Ale mam nadzieję, że ludzie potrzebują takiej subtelności i dadzą się wciągnąć w ten mój świat. Może dzięki temu wszyscy poczujemy się bliżej siebie i doznamy wyjątkowego wzruszenia?
- Będziesz ten materiał prezentował w całości?
- Tak. To zamknięta opowieść i brakowałoby mi czegoś, gdybym zrezygnował z którejś kompozycji. Jak już „Heartcore”, to „Heartcore”.
- Twoi najbliżsi dowiedzieli się o tobie czegoś nowego z tych piosenek?
- Dzieci mogły. Ale one jakoś specjalnie się nie pochylają nad moją twórczością. Tata jest od tego, żeby wbić gwóźdź w ścianę. Czasami są na jakimś moim koncercie, ale generalnie jestem im bliższy na innych płaszczyznach. Żona natomiast zna mnie na wskroś, więc dla niej to nie jest żadne novum, że mam takie przemyślenia. To nie jest nowa sytuacja.
- A fani będą zaskoczeni twoimi zwierzeniami?
- Gdybym umiał się modlić, to modliłbym się o to. Te piosenki to coś nowego dla mnie i dobrze, by były też zaskoczeniem dla innych. Tylko to ma dla mnie sens. Gdybym w kółko robił to samo, jaki byłby tego cel? A tak – stawiam kroki na nowej ścieżce i próbuję się nie znudzić.