Igor Herbut: Kiedy urodziło mi się dziecko, zacząłem dostrzegać wiele rzeczy, których wcześniej nie widziałem

Czytaj dalej
Fot. Arkadiusz Wojtasiewicz
Paweł Gzyl

Igor Herbut: Kiedy urodziło mi się dziecko, zacząłem dostrzegać wiele rzeczy, których wcześniej nie widziałem

Paweł Gzyl

Jest Łemkiem i rodzinna tradycja ma dla niego duże znaczenie. Mimo, że dziś mieszka w stolicy, nadal inspiruje się krainą swego dzieciństwa.

Kiedy wyrwał się z małego świata rodzinnej miejscowości, zachłysnął się pokusami, jakie zaoferował mu show-biznes. Z czasem okazało się jednak, że jest to droga, która prowadzi do nikąd. Otrzeźwienie przyszło, kiedy urodził mu się syn. To przypomniało mu, że najważniejszą wartością jest rodzina. Docenił ją szczególnie, gdy wybuchła pandemia. Czas, który miał wykorzystać na solowe koncerty, poświęcił najbliższym.

- Jestem otoczony miłością i dobrem, jestem szczęśliwy. Kiedyś nie wiedziałem, że można się tymi rzeczami inspirować, a teraz myślę, że to jest podstawa. Oczywiście jest we mnie dużo melancholii, liryki, bo taki jestem, ale w mojej nowej muzyce jest dużo nadziei. Chciałbym dotrzeć do nowego słuchacza, który chciałby to w jakiś sposób przytulić do serca, zrozumieć, poznać i zechcieć zostać na dłużej – mówi w Wirtualnej Polsce.

Pamięć przodków

Urodził się w łemkowskiej rodzinie w małym i biednym Przemkowie. Łemkowie mieszkają tam zgodnie z Polakami, Ukraińcami i Romami. Chłopak został wychowany w poszanowaniu łemkowskiej tradycji. Jednym z jej najważniejszych elementów jest nie tylko język, ale również śpiew. Jego mama prowadzi młodzieżowy chór, do tego gra na pianinie i mandolinie, a tata śpiewa i gra na gitarze. Śpiewają też wszystkie jego ciotki i wszyscy wujkowie.

- To, gdzie się urodziłem i wychowałem, bardzo mocno na mnie wpłynęło. Z jednej strony sam krajobraz: przestrzeń, góry, lasy i łąki, a z drugiej – łemkowskie śpiewy, wokalne polifonie, prawosławne obrzędy. Oczywiście dzisiaj jestem już innym człowiekiem, w innym miejscu mojego życia. Znalazłam sobie inny świat, w którym jestem szczęśliwy. Nie zapomniałem jednak skąd pochodzę – podkreśla w „Gazecie Krakowskiej”.

Choć nie ma szkoły muzycznej, od małego ciągnęło go do śpiewania. Sam nauczył się grać na gitarze, potem zasiadł za pianinem. Kiedy dorósł, zgłosił się do „X-Factora”, nie udało mu się jednak przejść przez eliminacje. Obraził się wtedy na muzykę i zaczął zarabiać jako sprzedawca dekoderów do telewizji satelitarnej. Wytrzymał tylko pół roku. Potem namówił kuzyna, który gra na gitarze, aby zgłosili się do „Must Be The Music”.

- Na preselekcje do Wrocławia poszedłem wyłącznie z moim kuzynem Adamem i gitarą. Zaśpiewaliśmy piosenkę po łemkowsku, drugą po ukraińsku, a kolejną po angielsku. To się w jakiś sposób przyjęło – dostaliśmy telefon półtora miesiąca później, że dostaliśmy się do „Must Be The Music”. Zaproszono nas na casting do Warszawy i wtedy pomyślałem o tym, żeby ściągnąć muzyków, których zawsze chciałem mieć przy sobie – opowiada w serwisie Mea Kultura.

Blisko siebie

Jeszcze stojąc w kolejce na casting do programu, Igor i Adam wymyślili nazwę swego zespołu – połączyli „Lem”, czyli Łemkowie i „On” od angielskiego „turn on”, czyli włącz. Zaledwie rok później nagrali z kolegami debiutancką płytę, która z miejsca stała się bestsellerem, pokrywając się platyną. Tak zaczęła się moda na LemOn, która sprawiła, że na koncerty grupy zaczęły chodzić tłumy. Były to przeważnie fanki – bo piosenki Igora trafiały głównie do przedstawicielek płci pięknej.

- W środowisku mówi się: artysta głodny, artysta płodny. Mówiłem już to nieraz, że trudniej czerpać mi inspirację z radosnych chwil. Rzeczywiście, częściej inspiruję się tym, co trudne. Mam w sobie jakiś problem do rozwiązania i to przekłada się na muzykę. Tworzenie to poszukiwanie, to trudne. Ale myślę, że się udało. Zresztą, nie byłoby tego bez chłopaków. Jesteśmy bandem i chcę, żeby tak pozostało – podkreśla w serwisie Nasze Miasto.

Dwie pierwsze płyty LemOna zawierały melodyjne i rytmiczne piosenki, które radia grały na okrągło. Te sukcesy nie zaspokoiły jednak ambicji Igora. Będąc fanem klasycznego rocka, namówił kolegów, aby stworzyli ambitniejsze dzieło. Tak powstał album „Tu”, który co prawda nie sprzedał się już tak dobrze jak poprzednie, ale pokazał, że w LemOnie tkwi duży potencjał. Odskocznią od twórczości zespołu okazał się solowy krążek Igora – „Chrust” - który odsłonił jego liryczne oblicze.

- Czuję odpowiedzialność za to, żeby moja muzyka nie traktowała o „dupie Maryny”. Dla mnie istotne jest, żeby to miało sens. Ja też jestem przede wszystkim jej słuchaczem i krytykiem, więc to musi się też mi podobać, a mi się bardzo mało rzeczy podoba. Chciałbym po prostu czuć się dobrze z tym, co robię, ponieważ robiłem różne rzeczy. Szukałem różnych rzeczy, czasami dość skrajnych, ale chyba nigdy jeszcze nie byłem aż tak blisko siebie, jak z tym albumem – podkreśla w serwisie Rytmy.

Narodzony na nowo

Kiedy Igor zaczął odnosić sukcesy z LemOnem, przeprowadził się z Przemkowa do Warszawy. Tam szybko odnalazł się w nowym środowisku, przyciągając do siebie wianuszek młodych kobiet. Jemu wpadła w oko jednak tylko jedna – producentka telewizyjna Małgorzata Dacko. Ona początkowo uznała go za flirciarza i postanowiła zostać niedostępną. Szybko jednak uległa urokowi charyzmatycznego wokalisty – i zakochała się w nim. Gdy zostali parą, przejęła funkcję menedżerki zespołu. W ten sposób Igor i Gosia stali się nierozłączną parą. Z czasem musieli jednak rozdzielić sprawy zawodowe od prywatnych.

- My od zawsze jesteśmy razem. Ale wspólna praca nie miała sensu. To się nie udawało, bo i ja, i Gosia jesteśmy zupełnie inni zawodowo i prywatnie. Pamiętam taki koncert we Wrocławiu, przed którym ja unosiłem się jako artysta, a ona – jako menedżerka. Potem wróciliśmy do jednego domu. Mieliśmy udawać, że to się nie wydarzyło? Dziwna sprawa – śmieje się w Onecie.

Popularność sprawiła, że Igor zasmakował w rock’n’rollowym trybie życia. To źle odbiło się na jego związku. Piosenkarz coraz rzadziej bywał w domu i wszystko zaczęło zmierzać w niedobrą stronę. Gosia zaszła jednak w ciążę. To otrzeźwiło Igora. Kiedy jego partnerka zaczęła rodzić, akurat schodził ze sceny festiwalu w Jarocinie. Wsiadł jednak w auto i zdążył do szpitala na czas, aby wziąć udział w porodzie. Wtedy wszystko się zmieniło.

- Kiedy rodzi się dziecko, rodzi się też mama i tata. I ja też narodziłem się na nowo. Zacząłem dostrzegać wiele rzeczy, których wcześniej nie widziałem. Choćby ludzki śmiech. Mój syn śmieje się całym sobą. My, jako dorośli ludzie zapominamy o tym. Dzięki dzieciom możemy jednak sięgnąć do swojej pamięci i przypomnieć sobie, jak to było na początku – podkreśla w „Gazecie Krakowskiej”.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.