Igor Herbut: Z każdym dniem ojcostwo jest coraz bardziej wymagające
Po sześciu latach fonograficznego milczenia z nową płytą powraca grupa LemON. Jej wokalista i lider Igor Herbut opowiada nam o powstawaniu „Piątki”, ale też o byciu ojcem czteroletniego Kaia oraz obchodach łemkowskiego Bożego Narodzenia.
- Dwa lata temu ukazała się twoja pierwsza solowa płyta „Chrust”. Wtedy pojawiły się pogłoski, że to koniec zespołu LemON. Ile było w tym prawdy?
- Żadnej. Mimo długiej przerwy między nową płytą, a tą poprzednią, cały czas staramy się dawać coś nowego swoim fanom. 2020 to był faktycznie dziwny rok – wybuchła pandemia i ukazał się mój solowy album. Ale już rok później pojechaliśmy z LemONem w trasę, celebrującą dziesięć lat naszej działalności. Daliśmy kilka dużych występów. A potem wyjechaliśmy w trasę akustyczną. To był taki jubileusz na bis. Ciągle więc coś robimy. Nie było jednak nowej płyty, więc niektórzy mogli myśleć, że kończymy karierę. Ale teraz już jest „Piątka” – choć trzeba było na tę płytę czekać sześć lat.
- W międzyczasie zmienił się skład LemONa. To nie był efekt kryzysu w łonie zespołu?
- Po nagraniu płyty „Tu” w 2017 roku pożegnaliśmy się z poprzednim składem. Potrzebowaliśmy więc trochę czasu, aby przepracować kilka kwestii. Bardzo się cieszę, że jesteśmy teraz w tym składzie, w którym jesteśmy. Do mnie, Piotra i Harry’ego dołączyło dwóch braci – Tomek i Przemek Świerkowie. To wspaniali i utalentowani muzycy, którzy wnoszą swój własny kolor do zespołu. To słychać na pewno na tym naszym piątym albumie.
- Płyta „Tu” skierowała LemON na bardziej alternatywne tory. Byłeś zadowolony z przyjęcia tego albumu i chciałeś kontynuować ten kierunek rozwoju zespołu?
- Każda nasza płyta jest inna. I każda była przyjmowana bardzo skrajnie: gorąco i chłodno. Z „Tu” też tak było. Ciągle szukamy nowych brzmień i kolorów. To oznacza, że za każdym razem będziemy grali trochę inaczej. „Piątka” jest najmniej absorbującą płytą LemONa do słuchania i najmniej intensywną. Lokuje się wręcz na przeciwnym biegunie do „Tu”. Tym razem w ogóle się nie drę. (śmiech) Na koncertach zabrzmi to jeszcze inaczej. My po prostu nie lubimy się nudzić. Dlatego unikamy szufladkowania. Każdy album jest aktualnym kardiogramem naszych emocji i doświadczeń.
- Ciekawi was jak kolejna nowa płyta zespołu jest przyjmowana?
- Oczywiście. Interesuje nas czy fani uznają nasze nowe piosenki za fajne czy niefajne. LemON ma już dwanaście lat. Dla niektórych „Scarlett” była ostatnią „prawdziwą” płytą zespołu. Dla innych – „Tu” była z kolei pierwszą „prawdziwą” płytą grupy. Bo każde wydawnictwo jest inne.
- „Piątka” jest wyjątkowa, bo postanowiliście po raz pierwszy w karierze pracować z producentem z zewnątrz. Co was do tego skłoniło?
- Chciałem trochę odpuścić. Bo zawsze musiałem wszystko kontrolować. Kiedy zdałem sobie sprawę, że potrafię napisać, zaaranżować i wyprodukować swoją solową płytę, stwierdziłem, że czas na to, żeby otworzyć się na kogoś z zewnątrz. I wtedy z pomocą przyszedł Bogdan Kondracki.
- Dlaczego akurat on?
- Tak po ludzku jakoś się polubiliśmy. Spodobało mi się, że wyrzucił do kosza wszystkie moje pomysły, z którymi do niego przyszedłem. (śmiech) Wcześniej bym sobie na to nie pozwolił, a tu było to nowe i ciekawe. „Nie, tu za dużo się dzieje. Ja chcę z tobą zrobić zupełnie nową historię” – powiedział na otwarcie. I tak się stało: zaczęliśmy razem pracować.
- Co z tego wynikło?
- Do tej pory zawsze tworzyłem emocjonalnie. Nie zastanawiałem się nad melodiami, które wymyślam. Nie traktowałem ich jako zbioru dźwięków. A tu Bogdan powiedział mi, kiedy wysłałem mu demo z moim wokalem: „Spróbuj napisać jeszcze raz tę melodię”. „Co takiego? „Tak można?” – spytałem. Bo ja zawsze bałem się ruszać tych melodii, które już były gotowe. One wylatywały ze mnie – i były świętością. Tymczasem on powiedział: „Podziel sobie tę melodię na zwrotki i refren”. To było dla mnie coś nowego. Nigdy tak analitycznie nie patrzyłem na piosenkę. Pod wpływem Bogdana zacząłem więc wymyślać inne melodie. On mnie otworzył na nowe myślenie o muzyce.
- To znaczy, że Bogdan miał spory wpływ na „Piątkę”?
- Bardzo duży. Na to jak ta płyta brzmi, jak instrumenty się „ruszają”. Jego naczelną zasadą było „less is more”, ale tylko wtedy, gdy wiesz, kiedy jest „more”. (śmiech) To ciekawe myślenie. Dlatego dużo się nauczyłem podczas pracy nad „Piątką”. Jeśli bardziej bym „przeszkadzał” Bogdanowi, to ta płyta brzmiałaby inaczej. Dlatego odstąpiłem mu dużo pola. To było ciekawe doświadczenie.
- Powstała płyta w niektórych momentach bliska synth-popowi z lat 80., a w innych – psychodelii z lat 60. Co o tym zdecydowało?
- Ja bym ten psychodeliczny pop bardziej podkręcił, bo bardzo lubię takie brzmienia i można to było już usłyszeć na płycie „Tu”. Ale Bogdan stawiał granice. Dlatego tutaj jest więcej ejtisowego synth-popu. Bardzo się cieszę, że LemON jest plastyczny i może eksperymentować z różnymi brzmieniami. To nie jest tak, że wywróciliśmy wszystko do góry nogami i jesteśmy innym zespołem. To tylko kolejna furtka, przez którą przechodzimy. Potrafiłem do tego napisać niegłupie teksty, dzięki którym zachowana jest nasza emocjonalność i szczerość.
- Piosenki z „Piątki” są pozytywne, delikatne i ciepłe. Z czego to wynika?
- Nie powiedziałbym, że te piosenki są pozytywne. Choćby taka „Wibra” czy „Po prostu oddychaj” opowiadają o rozstaniu. Może warstwa muzyczna jest jaśniejsza, ale to może być sugestia wynikająca z oprawy graficznej tej płyty. Tu też oddałem pola innemu człowiekowi – Michałowi Pańszczykowi.
- Na czym to polegało?
- Michał zajął się zbudowaniem całej oprawy wizualnej „Piątki”. Zaufałem mu bardzo – i zobaczyłem wizualizacje do każdego utworu dopiero podczas przesłuchania płyty w przededniu jej premiery. Coś takiego mi się wcześniej nie zdarzało. Byłem ciekaw co z tego wyniknie. Trochę się zabezpieczyłem: jakby się okazało, że płyta jest słaba, to bym powiedział: „Nie mówiłem? Trzeba było mnie wpuścić bardziej”, a jakby stwierdzono, że jest świetna, to mogłem powiedzieć: „To był dobry ruch, że się odsunąłem”. (śmiech)
- Teksty do tych piosenek opowiadają o różnych odcieniach miłości: szczęśliwej i nieszczęśliwej. To dlatego, że pisałeś je ze swoją partnerką – Małgosią?
- To pisanie jest trochę wspólne, a trochę nie wspólne. Generalnie piszę ja, ale lubię zabrać Gosi jakieś słowo, zdanie czy spostrzeżenie. Najbardziej zadowolony jestem z utworu „Wibra”, który powstał w wyjątkowych okolicznościach. Nagrywaliśmy „Piątkę” w studiu, przy którym są pomieszczenia, w których można nocować. W efekcie można wstać z łóżka o której się chce, zejść na dół i nagrywać. Tak było z „Wibrą”: o drugiej w nocy poszedłem do studia, siadłem do fortepianu i napisałem tę melodię i tekst. Godzinę później dołączył do mnie Przemek, który też nie mógł spać. Tak powstała piosenka, którą nagraliśmy nazajutrz. Chłopakom ten numer się nie podobał, ale Bogdanowi tak, i to on zdecydował, że ją nagrywamy. Do tego stopnia miał władzę nad nami.
- Ile w tych tekstach jest twoich i Małgosi emocji, doświadczeń i przeżyć?
- Ogromna. To zawsze jest nasze spoglądanie na świat. Ale okazuje się, że te teksty w jakiś nieodgadniony sposób rezonują z innymi ludźmi, którzy słuchają tych piosenek. Oni odnajdują w nich swoje własne historie. Tak było ostatnio z utworem „Marta”. Opisuje on prawdziwą sytuację, która wydarzyła się w kawiarni. Ostatnio zajrzałem do palarni kawy, bo jestem kawoszem. I człowiek, który tam pracuje, powiedział mi, że nie może się uwolnić od „Marty”, bo jest przekonany, że widział opisywaną w niej sytuację w swoim lokalu. (śmiech) To jest niesamowite.
- Macie z Małgosią podobne spojrzenie na świat?
- Czasami podobne, a czasami różne. Gosia nie słyszała tej płyty do dnia premiery”. Nie wiedziała więc czy wykorzystałem jakąś jej myśl czy przeżycie. Ja mówię, że piszemy razem, ponieważ korzystam z jej spoglądania na świat. To dla mnie bezpieczne, bo nie muszę się aż tak bardzo otwierać się na potrzeby piosenek LemON, który jest w pewnym sensie pracą zbiorową, jak w swoich solowych piosenkach. Na „Chruście” opowiadałem bardziej o sobie, a tu – mówię „sprawdzam”. (śmiech)
- Gosia była kiedyś menedżerką LemON, ale w końcu zrezygnowała z tej funkcji, bo były między wami ostre tarcia. Przy tworzeniu tekstów tego nie ma?
- Nie. Bo my nie siadamy razem przy stole i nie pracujemy jak rzemieślnicy w warsztacie. W tym naszym pisaniu jest sporo przypadku. Czasem Gosia wysyła mi jakąś notatkę – i inspiruje mnie ona do napisania zwrotki czy refrenu. Nie toczymy dyskusji czy użyłem odpowiedniego słowa czy nie. Gosia zajmowała się sprawami administracyjnymi LemONa bardzo dawno temu. Dopiero zaczynaliśmy – i nie wiedzieliśmy co robić. Jasne – wygraliśmy telewizyjne talent-show, ale musieliśmy sobie radzić sami. Pożyczaliśmy na stacji benzynowej przyczepkę, żeby wziąć graty potrzebne na koncerty. Dzisiaj to nie do pomyślenia. Teraz, kiedy ktoś wygrywa taki program, ma wszystko zapewnione od wytwórni.
- Twoją solową płytę mocno zainspirowało twoje doświadczenie ojcostwa. Tu tak nie było?
- Przeciwnie. To są choćby słowa „Twinkle, twinkle, little star” w „UFO”. Albo tytuł „Dużo ciebie mi”. Początkowo ta piosenka nazywała się „Ulubiona”. Ale tam w tekście jest „Dużo ciebie mi”. Analizowałem ten utwór i słuchałem go z synkiem. I po pewnym czasie Kai przychodzi do pracowni i mówi: „Tatusiu, puść mi „Dużo ciebie mi”. „Oj, jaki ty jesteś kochany” – pomyślałem. I zostawiłem to w tytule. Chyba muszę go zgłosić do ZAIKS-u. (śmiech) Gosia zauważyła, że w słowie „Piątka” jest schowane słowo „Kai”. Synek jest dla mnie ogromną inspiracją od 15 lipca 2019 roku, kiedy przyszedł na świat. Czy tego chcę czy nie. (śmiech)
- Dzisiaj ojcostwo jest dla ciebie czymś innym niż cztery czy trzy lata temu?
- Z każdym dniem Kai uczy się czegoś nowego. I z każdym dniem ojcostwo jest coraz bardziej wymagające. Ten mały człowiek dzisiaj już myśli, mówi, patrzy na świat i zadaje trudne pytania. Z drugiej strony – bezgranicznie mi ufa. Staram się tego nie zepsuć i chcę go słuchać. Dla mnie to, co on ma do powiedzenia czy zapytania jest bardzo ważne. Chcę być dla niego zawsze na miejscu, kiedy będzie się z czymś borykał lub będzie chciał o coś spytać. Żeby czuł, że jest słuchany i może mi powiedzieć o wszystkim. Bo jest dla mnie najważniejszy.
- Dużo ostatnio koncertujesz. Nie zamieniasz się w nieobecnego ojca?
- Często staram się wrócić do domu chociaż na chwilę. Gram kilka koncertów z rzędu – ale jadę potem po nocy, żeby się obudzić przy Kaiu, aby wiedział, że jestem. Aby mu pokazać, że tata pracuje, ale stara się z nim być, kiedy tylko może. Staram się więc być obecnym i słuchającym ojcem.
- Bardzo za nim tęsknisz, kiedy jesteś w trasie?
- No wiadomo, że tak. Ale istnieją komunikatory internetowe i możemy choć przez chwilę pogadać. To jest spoko. Cieszę się, że chociaż w ten sposób działamy. Aczkolwiek nic nie zastąpi przytulenia. To, że możemy podzielić się przez chwilę wydarzeniami z dnia, jest jednak czymś, co koi tę tęsknotę. W kwietniu wyjeżdżamy z LemONem w trasę – i może pierwszy raz zabiorę go ze sobą. Oczywiście, jeśli będzie chciał.
- Jak planujecie spędzić nadchodzące święta?
- Ja obchodzę je dwa razy – w grudniu i w styczniu. Będą więc podwójne prezenty dla Kaia. (śmiech)
- No właśnie: jesteś Łemkiem, zostałeś wychowany w obrządku prawosławnym i obchodzisz Boże Narodzenie w styczniu. Co robisz w czasie tego grudniowego?
- Jestem z mamą Kaia. Razem spędzamy czas i świętujemy. A w styczniowe święta jadę do siebie do domu do Przemkowa. Tam mogę spędzić czas z rodzinką, która mnie bardzo rzadko widuje. Wychowałem się w mieście, gdzie splata się ze sobą wiele różnych kultur. Moi koledzy ze szkoły mieli święta w grudniu i oczywiście odwiedzałem ich wtedy i szykowałem prezenty. Albo chodziliśmy z mamą do jej koleżanek z pracy z sernikiem czy makowcem. A później w czasie naszych świąt oni nas odwiedzali.
- Bardzo się różni to polskie Boże Narodzenie od łemkowskiego?
- Nie wydaje mi się. Może niektórymi zwyczajami. Mamy na przykład taką tradycję, że wkładamy monetę do jednego z pierogów na wigilię. Ten, kto ją znajdzie, ma potem szczęście w finansach przez cały rok. (śmiech) No chyba, że złamie ząb, to nie będzie miał szczęścia, bo trzeba wydać hajs na dentystę. (śmiech) U Łemków, kiedy siadamy przy wigilijnym stole, może od niego wstawać tylko gospodyni – i tylko ona może przynosić z kuchni kolejne potrawy. U nas to moja mama. Kiedy pierwszy raz trafiłem na katolicką Wigilię, byłem zaskoczony, że wszyscy chodzą do kuchni. To było dla mnie nowe. Z kolei na koniec Wigilii łapiemy się za ręce i chodzimy wokół stołu, abyśmy w przyszłym roku wszyscy byli razem.
- Jakie są potrawy na łemkowskim stole?
- Mamy przede wszystkim kieselycę – gęsty żur owsiany, który podaje się z górą ziemniaków i przysmażaną cebulką. Oczywiście mamy barszczyk czerwony z uszkami, jest też ryba, ale ja nie jestem fanem karpia, bo wydaje mi się taki mułowaty. (śmiech) Tak naprawdę to najbardziej lubię zupę grzybową, nazywaną u nas hrybową.
- W twoich rodzinnych stronach święta też nabrały ostatnio komercyjnego charakteru?
- Jasne. Wszędzie ludzie walczą o karpia z supermarketu. (śmiech) Ale potem wkraczamy na bardziej uduchowiony poziom. Dziadek zawsze zaczyna Wigilię, wchodząc ze świecą do domu i składając wszystkim życzenia w języku łemkowskim. Zamiast opłatka mamy prosforę, czyli poświęcony chleb z cerkwi. Potem bardzo dużo śpiewamy. Sąsiedzi śmieją się, że „wystarczy trzech Łemków i już jest chór”. To pewnie wzięło się z liturgii prawosławnej, bo w cerkwi jedynym instrumentem jest ludzki głos.
- Jakie kolędy śpiewacie przy choince?
- Polskie i łemkowskie. My chodzimy do sąsiadów i sąsiedzi do nas przychodzą. Razem kolędujemy przy choince. Kolędy są różne, ale duch jest jeden.
- LemON nagrał kiedyś świąteczną płytę „Etiuda zimowa”. Sięgacie po te piosenki w domu?
- Nie. Trochę się wstydzę. (śmiech) No chyba, że mama puści płytę. Teraz marzy mi się „Etiuda zimowa 2”, bo super mi się pracowało nad tą pierwszą płytą. To pastorałki i kolędy, ale też nasze własne świąteczne piosenki. Może taka druga część powstanie w 2024 roku? Bo mam kilka nowych pomysłów aranżacyjnych.
- Byłeś kiedyś podczas świąt za granicą?
- Tak – w Nowym Jorku. Tam to dopiero mają one komercyjny wymiar! Na Rockefeller Plaza stoi gigantyczna choinka, tłumy ludzi jeżdżą na lodowisku. To tam, gdzie był Kevin sam w domu. (śmiech) Dzięki temu, że funkcjonuję w dwóch kulturach, mogę na grudniowe święta gdzieś wyjechać daleko, a na te styczniowe – wrócić do domu. 6 stycznia jest w Polsce święto Trzech Króli, a my mamy prawosławną Wigilię. Tu i tu to dzisiaj dzień wolny od pracy.
- Czego będziesz życzył najbliższym przy wigilijnym stole?
- Zdrowia i jeszcze raz zdrowia. Miałem ostatnio trochę z tym problemów, więc wiem, że to najważniejsze. Czyli zdrowia – a wszystko inne będzie OK.