Do panamskiej wioski, w której mieszka tuzin rodzin, z cywilizacji można się przedostać czółnami
Autostrada z Colon do Panamy - jedziemy do lasu tropikalnego. Nasz cel to wioska Indian Embera, położona w dżungli, z dala od cywilizacji. Jesteśmy jedyną grupą wycieczkowiczów ze statku MSC Divina (a płynęło na nim prawie cztery tysiące pasażerów), która podczas rejsu turystycznego po Karaibach udaje się w tak egzotyczne miejsce.
Na brzegu rzeki czeka już kilku Indian. Zakładają nam kamizelki ratunkowe, dzięki czemu czujemy się nieco pewniej przed podróżą czółnami. Tubylcy pomagają nam wsiadać do ich łódek. Żegnamy się z cywilizacją, którą jeszcze przez chwilę stanowią barak i kilka zaparkowanych obok samochodów. Ruszamy w nieznany sobie świat.
Minispódniczki i małpa
W trzech czółnach, napędzanych silnikami suzuki, płynie po kilkanaście osób. Pada deszcz, zimno, nieprzyjemnie. Przydają się peleryny i kapoki, szczelnie opinające nasze kurtki i inne części ubrania. Indianie, sprawnie kierujący czółnami, mają na sobie tylko opaski na biodrach i coś w rodzaju... minispódniczek. Ale nie marzną.
Podziwiamy las deszczowy. Wokół mnóstwo drzew, krzaków. Gęste zarośla. Wszędzie cisza, żywego ducha. Nagle widzimy dwóch ludzi na brzegu.
A zwierzęta? Ciągle ich nie ma. Jesteśmy trochę rozczarowani. Być w dżungli i nie zobaczyć choćby małpy? W pewnej chwili słychać jakieś odgłosy. Indianie pokazują na drzewa. Kogo tam widzą? No, nareszcie - jest małpa! Patrzy na nas uważnie. Zręcznymi skokami sadowi się na najbliższej brzegu gałąź i zawisa na jednej kończynie, wyciągając górne na powitanie. Nie boi się ludzi, my jej też. Nie jesteśmy pierwszymi, których tak wita. Chociaż dzisiaj zapewne jedynymi.
Indianie Embera oczekują na brzegu rzeki, kiedy przybijamy do niego i przechodzimy przez coś w rodzaju molo. Kilku gra na bębnach, flecie, grzechotkach i innych instrumentach.
Czujemy się mile widzianymi gośćmi. Dziś - jedynymi w wiosce, w której mieszka 12 rodzin, łącznie 48 osób.
Żyją tutaj od dziewięciu lat, wcześniej część mieszkała na pograniczu Panamy i Kolumbii. Kiedy jednak pojawili się tam handlarze narkotykami, zrobiło się niebezpiecznie. Zdarzały się napady, zabójstwa. Tu, z dala od cywilizacji (choć stąd tylko kilkadziesiąt minut jazdy samochodem do metropolii Panama City), są bezpieczni.
W chatach na palach
W przeszłości Indianie Embera byli wojownikami i koczownikami. Z czasem poszczególne ich grupy osiedlały się w pobliżu rzek. Wojownicze plemiona stopniowo przekształcały się w rolników. Dzisiaj potrafią polować na zwierzynę, zajmują się rybołówstwem, uprawiają ryż, fasolę, kukurydzę itp. Kultywują tradycje swoich przodków, tańce, pieśni, stroje, malowanie ciał. Żyją prosto, ale czuć i widać, że są szczęśliwi.
Mieszkają w skromnych chatach na palach ze stożkowymi dachami, zbudowanymi z liści palmowych guagara, palmy chunga lub palmy królewskiej. To chroni ich przed wylewaniem rzek. Podłoga jest pokryta korą palmy jira. Maty do spania także są wykonane z kory. Do każdej chaty wchodzi się po schodach z jednego pnia.
Indianie używają długich łodzi z drzewa espave, cedru lub żółtej sosny. W przydomowej zagrodzie hodują niektóre zwierzęta.
Słowo „Embera” ma kilka znaczeń - ludzie kukurydzy, ludzie, dobry przyjaciel. To ostatnie tłumaczenie świetnie oddaje charakter tubylców. Zawsze pomagają sobie, są serdeczni, uśmiechnięci, przyjaźnie nastawieni nie tylko wobec siebie, ale i przybyszów.
Wódz z komórką
Wódz plemienia, który jako jedyny w wiosce posiada telefon komórkowy, opowiada o codziennym życiu - o radzeniu sobie bez elektryczności, o panujących zwyczajach. Zdradza, że raz w tygodniu do wioski przypływa nauczyciel z Colon, co zapewnia mieszkańcom osady minimum edukacji szkolnej.
Indianie - zwłaszcza dzieci - przyglądają się nam z ciekawością, ale chyba nie z tak dużą jak my im. Dla nich jesteśmy kolejną z grup turystów, która ich odwiedzają. Dla nas są niezwykłą egzotyką. Ale, o dziwo, szybko nawiązujemy z nimi sympatyczny kontakt pomimo bariery językowej.
Raz w tygodniu do wioski przybywa nauczyciel. To zapewnia Indianom minimum edukacji
Tubylcy zapraszają nas na obiad. Podają owoce, w tym arbuzy, i przepyszną grillowaną rybę w liściu bananowca. Pełni wrażeń (tuż przed wizytą w wiosce indiańskiej zwiedzaliśmy Kanał Panamski) i trochę głodni, z przyjemnością oddajemy się uczcie. Tym bardziej że przestało padać i zrobiło się o wiele cieplej.
Mamy również siły na tańce, na które zapraszają Indianie. Niektórych z nas niemal porywają do wspólnej zabawy. Tanecznym pląsom - m.in. w polsko-indiańskich parach - towarzyszą miejscowe dźwięki. Tańczą też dzieciaki.
Indianki z ciałami ozdobionym różnymi malunkami proponują nam tatuaże, które znikają po pewnym czasie. Chętnych nie brakuje.
Dolar za dzień pracy
Czas na zakupy. Wyrób rękodzieła, na przykład pięknych korali, ozdobnych misek, niesamowitych masek czy rzeźb zwierząt w drewnie, to jeden ze sposobów zarabiania pieniędzy przez mieszkańców wioski. Oglądamy liczne towary prezentowane przez Indian na specjalnie przygotowanych stoiskach niedaleko rzeki. Można się targować. Sprzedający zachęcają z uśmiechem do zakupów.
Wybór jest bardzo duży. A ceny? Tubylcy zdradzają, że wartość każdego produktu równa się liczbie dni potrzebnych do jego wykonania. Dzień pracy to równowartość jednego dolara. Kiedy na przykład jakąś rzeźbę robią przez dwa miesiące - wyjściowa cena wynosi 60 lub 61 dolarów.
Lepszy świat?
Z żalem się żegnamy z Indianami Embera. W ich gościnie było wyjątkowo miło, ale musimy się zbierać. Statek już na nas czeka. Wsiadamy do czółen, aby powrócić rzeką do swojego autokaru. Do cywilizacji, do wygód. Do lepszego świata. Ale czy naprawdę szczęśliwszego? Po wizycie w indiańskiej wiosce i spotkaniu z jej uśmiechniętymi i żyjącymi na luzie mieszkańcami nie jesteśmy tego pewni.