Izabela Kuna: Jestem aktorką, która bardzo przejmuje się tym, co robi

Czytaj dalej
Fot. FOTON/PAP
Paweł Gzyl

Izabela Kuna: Jestem aktorką, która bardzo przejmuje się tym, co robi

Paweł Gzyl

Kiedy umiera senior rodu, na jego pogrzeb zjeżdża się rodzina. Wtedy nieoczekiwanie okazuje się, że w garniturze nieboszczyka został trafiony los w totka na sześć milionów. Co robić w tej sytuacji? Tak zaczyna się film „Masz ci los!”, w którym jedną z głównych ról gra Izabela Kuna. Wraz z aktorką zastanawiamy się dlaczego pieniądze zmieniają ludzi.

- Zdarza się pani śmiać podczas czytania scenariusza?
- Oczywiście. Ale rzadko.

- A jak było w przypadku „Masz ci los!”?
- Śmiałam się.

- Ten śmiech nie jest taki oczywisty, ponieważ film opowiada o pogrzebie. Można sobie robić żarty z tak smutnej okoliczności?
- Z każdej sytuacji można robić sobie żarty, pod warunkiem, że ten żart jest na poziomie. Dystans do siebie, którego nam brakuje, powoduje, że chcemy być bardzo poprawni. A do niczego to nie prowadzi. Zwłaszcza w kinie. Film to opowieść, która ma pewną formę, to zabawa. Dynia, która się zamienia w karocę czy myszy, które zamieniają się w stangretów. I ja w tę bajkę muszę uwierzyć.

- Nie potrafimy się z siebie śmiać?
- Chyba nie bardzo. Lubimy rubaszny śmiech, kiedy padają wulgaryzmy lub polityczne żarty. Z siebie samych najtrudniej się śmiać. Ja mam duże poczucie humoru i spory dystans do siebie. Podobnie rzecz się ma z moim mężem, który jest dramaturgiem i z wieloma ludźmi, z którymi pracuję. To choćby Mateusz Głowacki, który wyreżyserował „Masz ci los!”. On ma poczucie humoru i niezwykłe wyczucie formy. Bardzo mnie inspiruje, to nowa jakość w polskim kinie.

- Skoro jesteśmy przy pogrzebie: śmiech pomaga nam oswoić śmierć?
- Wychowywałam się wśród starszych ludzi, u moich dziadków na wsi bez przerwy ktoś umierał. Szło się do kościoła jakieś 2-3 kilometry i trumna była niesiona lub wieziona na wozie. Ale śmierć nijak nie stała się przez to dla mnie bardziej swojska. Nadal się jej boję. I nie znam nikogo, kto by się z nią pogodził. Oczywiście w tym typowo przyziemnym wymiarze. Chyba trudno się pogodzić z własnym końcem.

- Smarzowski pokazuje Polskę przez pryzmat wesela, a Głowacki – przez pryzmat pogrzebu. Dlaczego tego rodzaju uroczystości są tak dobrą okazją do wytknięcia naszych przywar narodowych?
- Każda rodzinna uroczystość jest do tego dobrą okazją. Chrzciny, wesele, pogrzeb, Boże Narodzenie. Spotykamy się z dawno nie widzianymi kuzynami, krewnymi, których lubimy lub lubimy umiarkowanie. Ludzie się stresują, kiedy są w większym gronie. W łagodzeniu napięcia często posiłkują się alkoholem i to tylko pogłębia narastające konflikty. Zawsze ktoś przy stole jest bogatszy, głupszy, gorzej ubrany, zawzięty czy niemiły. Trudno panować nad emocjami, gdy w grę wchodzi smutek po utracie ukochanej osoby, czy żal nad własnym losem. Takie spotkania to wulkan emocji i skrywanych zadr, można je utopić w alkoholu, w romansie lub w bijatyce. Czasami bywa wesoło.

- Podczas pogrzebów często dochodzi do tego do walki o majątek.
- No właśnie. Najpierw trzeba pochować zmarłego – a potem przejść do zwykłego życia. Oczywiście śmierć jest smutną okolicznością i rzadko prowokuje do śmiechu. Ale są też wesela, na których się płacze. Moja mama pochodzi z bardzo dużej rodziny i przeżyłam mnóstwo takich wesel, które trwały trzy dni i każdy z nich to osobny materiał na film. Jako dziecko uwielbiałam takie klimaty. Podczas pogrzebów też nie zawsze było smutno, bo przyjeżdżali kuzyni i była zabawa, jak nasze mamy nie widziały. Dzieci chcą się bawić i tyle. Ktoś zrobił awanturę albo się pokłócił, albo wyjeżdżał wcześniej, a nas wysyłali do drugiej wsi po bułki z jagodami. To było najfajniejsze. Wszyscy pili, palili (poza moją mamą), zwyczajne życie. Kiedyś byłam na weselu u dalekich znajomych w moim rodzinnym Tomaszowie Mazowieckim i państwo młodzi pokłócili się o pieniądze, które dostali zaraz po przyjeździe na salę weselną. Panna młoda zabrała wspólną kopertę i nie chciała oddać. Z tego, co pamiętam z kopertami zawsze był jakiś dym. (śmiech)

- Po projekcji „Masz ci los!” zostaje trochę niesmak i wstyd. Rzeczywiście Polacy są tacy chytrzy, zakłamani i kłótliwi?
- Ludzie tacy bywają. Wszyscy, nie tylko Polacy. Akurat ten film opowiada o Polakach, ale myślę, że będzie zrozumiany w każdej szerokości geograficznej. Dzielą nas oczywiście rytuały, tradycja, wiara, przesądy, no i obyczajowość, bo my jednak opowiadamy o Polsce. Jesteśmy bardzo mocno przywiązani do rodzinnych tradycji. Rytuały są mocno zakorzenione w naszej kulturze. Kiedy ktoś umierał w rodzinnej wsi mojej mamy, to ciało zmarłego trzymało się przez jakiś czas w izbie. Wszyscy przychodzili i żegnali się ze zmarłym. Kobiety płakały i śpiewały pieśni. Robiono zdjęcia ze zmarłym – czego kompletnie nie mogłam zrozumieć. Kiedy oglądałam potem stare albumy z fotografiami chrztów, komunii, wesel i pogrzebów, to wszyscy byli na nich smutni. I to w jakimś sensie też jest część naszej tradycji – smutek.

- Halina, którą pani gra, jest chyba najbardziej przyzwoitą postacią w tej filmowej rodzinie.
- Ale kiedy pada pytanie czy będziemy odgrzebywać zwłoki, to odpowiada: „Będziemy”. (śmiech) Ja nie jestem zwolenniczką bronienia granych przeze mnie postaci, tylko zwolenniczką pokazywania prawdy. Ale jeśli ma pan takie wrażenie – to super. Na pewno szczera jest miłość Haliny do brata łobuza, który na pogrzeb wraca z dalekiej podróży. Ona go uwielbia. Lubi też bardzo męża Krzyśka. Jest między nimi silna więź. I pewnie tak samo mocno kochałaby Leszka, drugiego brata, gdyby nie jego żona, wspaniale zagrana przez Sonię Bohosiewicz. One się niespecjalnie lubią. Może dlatego, że Halina i jej Krzysiek są biedniejsi. ( śmiech)

- W końcu i Halina ulega wizji przyszłego bogactwa. Dlaczego pieniądze tak zmieniają człowieka?
- Każdy chce być lepszy, ładniejszy, bogatszy. Chęć posiadania jest w nas ogromna. I to nie tylko w czasach wszechobecnej konsumpcji. Tak było zawsze. Dlatego kiedy ktoś mówi, że wystarczy mu to, co ma, to jest możliwe, ale jednak rzadkie. Wszyscy trąbią, że wielka wygrana nie przyniosła nikomu szczęścia. Robi się na ten temat badania i one wykazują, że ludzie, którzy nagle dostają dużą sumę pieniędzy, szybko tracą wszystko, mówiąc krótko - kończą źle. Mimo to wszyscy chcielibyśmy wygrywać. Bo kusi nas miraż marzeń i fortuny. Mnie też kusi wygrana, czy cieszą niespodziewane pieniądze, ale jednak najbardziej sobie cenię te zapracowane. I tu Halinę rozumiem, ciężko pracuje i nagle może coś od losu, a właściwie od zmarłego ojca, dostać coś, co uważa, że jej się należy. W końcu jest jego córką. Halina woli mieć niż nie mieć, a poza tym chce się tymi pieniędzmi podzielić z resztą rodziny.

- Nie lubimy jak ktoś ma więcej od nas.
- Bardzo powszechne są opinie, że jeśli ktoś ma więcej, to musiał to ukraść, a na pewno nie zarobić uczciwą pracą. Ludzie bywają zazdrośni i nie ma w tym nic złego, ale już kiedy są zawistni - to już jest złe. Przez lata umęczeni marnymi płacami, niedoceniani i odzierani z szacunku, wyobrażamy sobie, że już tak zawsze będzie i że to jest jedyna wartość. Każdy, kto ma więcej, według tej teorii, jest po prostu nieuczciwy. Dlatego nie skupiamy się na sobie, tylko wiecznie się porównujemy. Nie jesteśmy w stanie cieszyć się tym, co mamy, bo też niewiele mieliśmy. To się zmienia, ale obecna sytuacja polityczna i potężne rozwarstwienie społeczne tylko pogłębia nienawiść do siebie nawzajem i nie pomaga budować bezpiecznego państwa. Przez ostatnie lata nauczyliśmy się nienawidzić.

- Oglądając „Masz ci los!”, chyba każdy zadaje sobie pytanie jak on sam zachował by się w takiej sytuacji. Pani też tak miała?
- Przygotowując się do każdej roli, pytam sama siebie, jak zachowałabym się w sytuacji, w której znalazła się moja bohaterka. I oświadczam panu, że ja bym się nie zgodziła na wykopywania ciała. Bo bardzo boję się duchów. I jestem przesądna. Mam to od dziecka, ponieważ żyłam w świecie opowieści babć i cioć o tym, że coś im się śniło i potem to się sprawdziło. Sama też miewałam takie sny. Dlatego boję się tego świata. Oczywiście oswajam go w różny sposób – na przykład pisząc o nim. W mojej książce „Klara jedzie na pogrzeb” dużo jest analogii do snów, wierzeń, zabobonów, duchów. Więc, ja bym nie wykopała. (śmiech) Ale to jest film, na szczęście.

- A co by pani zrobiła, gdyby trafiła szóstkę w totka?
- To jest jedno z moich ulubionych zajęć przed snem. Wygrywam, kupuję, rozdaję - i już mi brakuje. Do niedawna rozplanowywałam 35 milionów, a teraz to jest już za mało. (śmiech) Kupiłam już domy na całym świecie, cała moja rodzina jest obdarowana, prezenty rozdane. Tylko ja nie gram w totka niestety.(śmiech)

- Największym walorem „Masz ci los!” jest aktorstwo. Dobrze się gra w tak dobrym towarzystwie?
- Dla mnie towarzystwo to jest podstawa. Kiedy dostaję nowy scenariusz i on mi się podoba, to zawsze pytam z kim. Jeśli ktoś przysyła mi tekst, to najczęściej już wiadomo kto będzie reżyserował i grał. Tutaj też tak było, dlatego od początku nie miałam najmniejszych wątpliwości czy wejść w ten projekt. Bardzo mi się podobał odcinek „Planety singli”, który wyreżyserował Mateusz Głowacki. To wspaniały kolega, wrażliwy człowiek i bardzo zdolny artysta. Z Iwoną Bielską i Mikołajem Grabowskim przyjaźnię się od lat. Z Sonią Bohosiewicz grałyśmy wiele lat w Teatrze Polonia w spektaklu „Ich czworo” i zawsze była to dla nas duża przyjemność towarzyska i zawodowa. Kilka razy spotykałam się też z Marianem Dziędzielem, uwielbiam z nim pracować. Michał Sikorski i Wiktoria Kruszczyńska to bardzo zdolni młodzi aktorzy – a ja bardzo lubię pracować z młodymi ludźmi. Mojego męża gra Robert Wabich, a to mój kolega z roku z łódzkiej filmówki. Graliśmy już razem, łączy nas ponad 30 lat znajomości i wszystkie moje imprezy urodzinowe. (śmiech)

- To zapewne pomaga na planie.
- Różnie z tym bywa. Ale tu było wspaniale.

- Mając taki zespół, reżyser chyba nie był potrzebny.
- Reżyser zawsze jest potrzebny. To bzdura, że dobry aktor nie potrzebuje reżysera. Ja potrzebuję. Uwielbiam pracować z kimś, kto czegoś ode mnie wymaga, kto mnie inspiruje i zaprasza do swojego świata. Lubię pracować z młodymi ludźmi, bo się nie boją, nie znają mnie i nie mają oporów przed proponowaniem mi czegoś, namawianiem mnie do rzeczy, których nigdy wcześniej nie zrobiłam. Mateusz też taki był: kilka razy konsekwentnie prosił mnie o powtórzenie jakiejś kwestii. Wszystkie jego uwagi wypełniałam sumiennie, bo zaufałam mu. Ujął mnie swoim przygotowaniem, konsekwencją i wrażliwością.

- Halina z „Masz ci los!” trochę przypomina mi Wandę z „Teściów”. Zgodzi się pani?
- Chyba nie. Wanda jest bardziej pyskata, zadziorna, złośliwa, no i przede wszystkim lepiej ubrana. (śmiech) Halina wspiera swojego męża i bardziej jest mu uległa. Wanda rządzi w domu, Halina tylko próbuje, ma mniej pewności siebie, jest dużo słabsza od Wandy.

- Ale oba te filmy są też podobne: jest w nich ograniczona przestrzeń i zaledwie kilkoro aktorów. To trochę jak w teatrze.
- Dobry tekst teatralny zawsze się obroni. „Teściowie” powstali na podstawie sztuki teatralnej „Wstyd” autorstwa Marka Modzelewskiego, ale już „Teściowie 2” mają inną konstrukcję. Nie mam takiego wrażenia, że „Masz ci los!” przypomina „Teściów”, opowiadamy tu inną historię i o innych ludziach.

- Za występ w „Teściach” zebrała pani chyba najlepsze recenzje w swej karierze. Dla pani to też była wyjątkowa rola?
- Dla mnie każda rola jest wyjątkowa. W tym sensie, że jeśli już się nad nią pochylam, to daję jej całe swoje serce, siły i czas. Jestem aktorką, która bardzo przejmuje się tym, co robi. Zarówno w teatrze, jak i w kinie. Dzisiaj wieczorem mam spektakl „Wstyd”, który gram już kolejny rok, a i tak się denerwuję, muszę się skupić. Taki charakter. (śmiech) Ale nie uważam, że to jest źle. Czasem oczywiście to, że muszę się perfekcyjnie przygotować, jest dla mnie uciążliwe. Ale nigdy nie odpuszczam. Dlatego każde wyzwanie, którego się podejmuję, traktuję bardzo serio.

- Bardzo się pani przygląda swym postaciom?
- Oczywiście. Dzisiaj miałam przymiarki kostiumów do kolejnej produkcji i nie było tak, że przyszłam i tylko przymierzyłam kostium. Czepiałam się detali, miałam swoje pomysły, słuchałam sugestii twórców. Analiza to moja mocna strona. (śmiech) Ale też dużo rzeczy robię intuicyjnie i to wszystko razem jakoś się sprawdza. Zawsze przygotowuję się do każdej roli. Kostiumy i charakteryzacja są dla mnie bardzo ważne, bo staram się zupełnie inaczej wyglądać w każdej roli. Nawet jeśli moje bohaterki są podobne i pochodzą z tego samego środowiska. Każdą postać, którą gram traktuję wyjątkowo.

- Pani bohaterki nie zawsze są pozytywne i nie zawsze wzbudzają sympatię widzów.
- I całe szczęście. Ja się nie boję takich ról. Nie uważam, że wszyscy powinni mnie lubić. Takich ludzi po prostu nie ma. Moja bohaterka dla mnie i dla widza powinna być przede wszystkim prawdziwa: to, co robi powinno być prawdopodobne. Kiedy ktoś mi mówi „Ja bym się tak nigdy nie zachował”, to mam ochotę roześmiać mu się w twarz. Bo wystarczy wyjść na ulicę i zobaczyć jak się ludzie zachowują. Wystarczy się im uważnie przyjrzeć, a nie kombinować. Nie znam ludzi krystalicznie czystych.

- Dużo ostatnio pani gra. Lubi pani mieć ręce pełne roboty?
- Bardzo. Uwielbiam pracować. Stawiam na pracę i wierzę w nią. Mam wrażenie, że to jedyna rzecz, na którą mam wpływ. Kiedy grałam w brydża czy w kości, zawsze przegrywałem.(śmiech) Praca dodaje mi animuszu, sił, wiary w siebie. Teraz dużo się mówi, że w życiu powinno się robić coś, co jest w zgodzie z sobą. To właśnie ja w zgodzie z sobą lubię pracować.

- No ale nie zawsze tak było. Na początku pani kariery chociażby.
- Tak – ale proszę pamiętać, że nigdy nie siedziałam z założonymi rękami. Grałam trzecie czy czwarte plany, czasem epizody, czy po prostu statystowałam. Mało tego: pracowałam w wielu różnych zawodach, bo musiałam zarabiać pieniądze, żeby utrzymać siebie i dziecko, z którym zostałam sama. Ale zawsze chciałam dobrze i wygodnie żyć. Chciałam, żeby moje dzieci miały więcej i lepiej niż ja. Lubiłam podróże, kremy, przyjemności, więc musiałam zasuwać.

- Miała pani taki moment, że myślała, aby rzucić aktorstwo?
- Wielokrotnie. Wtedy bardziej pochłaniała mnie inna praca.

- Ostatecznie jednak pozostała pani w zawodzie. Dlaczego?
- Bo ten zawód najbardziej lubię. Aktorstwo wypełnia mi najwięcej czasu, daje największą frajdę. Oczywiście pracuję w Akademii Teatralnej, piszę trzecią książkę i przygotowuję się do reżyserii, ale najwięcej radości daje mi granie.

- Gra pani już 30 lat. Wiele aktorek po takim czasie jest już wypalonych. Tymczasem pani właśnie teraz przeżywa swój najlepszy moment. Jak to możliwe?
- Lubię się uczyć i ciągle chcę więcej. Nie zatrzymuję się, tylko idę dalej. Nie boję się ryzyka. Umiem ocenić, kiedy to jest ryzyko, a kiedy niepotrzebny zamęt. Ale oczywiście, zdarzają mi się pomyłki i one też mam wrażenie mnie rozwijają, w każdym razie nie pozwalają się nadmiernie zachwycać.

- Mówi się, że dojrzałe aktorki mają zdecydowanie mniej pracy. To nieprawda?
- Prawda, ale w moim przypadku, na szczęście, nic i nigdy nie było oczywiste. Nie grałam kiedyś, gram teraz. Mogę się tylko bardzo cieszyć i powiedzieć sobie: „Zasłużyłaś na to”.

- Kiedyś powiedziała pani: „Mój zawód nigdy mnie nie rozpieszczał”. To dlatego w przeciwieństwie do innych aktorów, nie opowiada pani w wywiadach o „powołaniu” i „misji”?
- Bo mnie to nie interesuje i nigdy nie interesowało. Nie lubię filmów ważnych, nie lubię w sztuce słów „misja” czy „teza”. Nie lubię, kiedy ktoś mówi mi, jak mam żyć i myśleć, czy pokazywać, jaki jest świat. Od tego są dokumenty i reportaże. Wnioski lubię wyciągać sama. Kino to rozrywka, nawet jeśli często boląca.

- Bardzo zgrabnie pani łączy występy w artystycznych i komercyjnych produkcjach. To dobry sposób na przetrwanie w tym zawodzie?
- Wykonuję swoją pracę najlepiej jak umiem. Nie widzę nic złego w dobrej komercji. Wolę dobrą komercję niż nieudany ważny film.

- Wspomniała pani o swoim pisaniu. Najpierw dostaliśmy „Klarę”, a dwanaście lat później „Klara jedzie na pogrzeb”. Skąd ten pomysł na literaturę?
- Zawsze wymyślałam własne światy. Pisałam opowiadania i scenariusze filmowe. Bliskie mi są krótkie formy. Dużo czytam. Pisanie to jest trudna sprawa, wymagająca, więc trzeba się temu poświęcić. To jest moja równoległa do życia opowieść, o mnie, o mojej rodzinie, o moich snach, o kobietach, którymi jestem i którymi chciałabym być, o miłości. To są historie, których nigdy nie zagrałam, ale może niedługo zagram. Teraz pracuję nad trzecią książką.

- Trzecią część historii Klary?
- Nie. Ale też o kobietach. Inspiracją są moje „Listy do siostry” pisane na Instagramie.

- Czytelnicy utożsamiają panią z Klarą. Dużo w tej postaci pani autobiografii?
- Klara jest kobietą zrodzoną z moich doświadczeń, moich wyobrażeń, moich romansów, moich snów, moich fantazji i moich fanaberii. Ale nie jest mną. (śmiech)

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.