Izabela Trojanowska: Musi być żar w sercu. Letnia zupka to nie dla mnie

Czytaj dalej
Fot. Materiały prasowe
Paweł Gzyl

Izabela Trojanowska: Musi być żar w sercu. Letnia zupka to nie dla mnie

Paweł Gzyl

Swoją premierę miała właśnie pierwsza od ośmiu lat nowa piosenka popularnej wokalistki – „Niebo nad Warszawą”. Z tej okazji Izabela Trojanowska opowiada nam o trzech najważniejszych miastach w jej życiu: Warszawie, Berlinie i Olsztynie.

- Kiedy kobieta zmienia fryzurę, to podobno oznacza, że otwiera nowy rozdział w swym życiu.
- Albo chce spróbować czegoś nowego. Chce u siebie coś zmienić, a najłatwiej jest zacząć od włosów, bo to zmienia wszystko: styl ubierania i kolorystykę makijażu.

- No właśnie: ma pani dziś nową fryzurę, która trochę przypomina pani słynną fryzurę z początku lat 80. Skąd taki pomysł?
- Świetnie się w tej fryzurze czułam, a ponieważ już dawno chciałam skrócić włosy, postanowiłam wrócić do korzeni. Teraz ta fryzura nazywa się „moulette” i nosi ją choćby Miley Cyrus i wiele innych zachodnich wokalistek rockowych. Z tą różnicą tylko, że tam są uszy na wierzchu, a ja je lekko chowam. Generalnie nowa odsłona tej fryzury ma sprawiać wrażenie, że nosząca ją osoba wygląda, jakby spała na ulicy. Włosy mają być posklejane i trochę ułożone jakby od niechcenia. To trochę taka idea jak z dżinsami, które są dziurawe, ale za to droższe.

- Jakie były reakcje bliskich na tę fryzurę?
- Podoba się. Mówią nawet: „Wreszcie!”.

- Dawno pani nie zmieniała fryzury.
- Ze zmianą fryzury wiążą się pewne konsekwencje. Występuję w serialu „Klan”, gdzie mam kontynuowane różne sceny. Dlatego nie mogę ciągle wyglądać inaczej. Każdą zmianę fryzury muszę wcześniej ustalać z produkcją.

- Ma pani swoich ulubionych fryzjerów?
- Tak. To Vidal Sassoon. Kiedyś odwiedziłam w Berlinie jego salon z myślą dokonania jakiejś radykalnej zmiany. Miałam dłuższe włosy, to było kilka lat po wyjeździe z Polski. „Proszę mi coś zaproponować” – powiedziałam. I jakież było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłam nową fryzurę – okazało się, że ścięli mnie na mnie, bo mieli tę moją słynną fryzurę „a la Polka” w katalogu. (śmiech) Tyle lat zapuszczałam długie włosy, żeby coś nowego sobie zafundować, a tu zrobili mi taką niespodziankę.

- Jak powstała pierwsza wersja tej fryzury?
- To było w Londynie w 1980 roku. Wymyśliłam ją w tamtejszym salonie Vidala Sassoona z fryzjerką o imieniu Path. To cięcie zafundowała mi przyjaciółka Ewunia, która mieszkała wtedy w Anglii. Mnie nie było na to stać, w końcu przyjechałam z komuny, a pójście w Anglii do fryzjera to była równowartość naszej ówczesnej pensji. Cięcie trwało cztery godziny.

- Efekt był dla pani zaskoczeniem?
- Tak. Podsypiałam na fotelu i kiedy w końcu się obudziłam, fryzjerka dzwoniła do samego Vidala, aby mu opowiedzieć o tej mojej fryzurze. Jej zdaniem powstało bowiem coś wyjątkowego, co warto byłoby uwiecznić sesją fotograficzną. I taka sesja się odbyła, w efekcie czego miałam potem okładki w wielu czasopismach fryzjerskich w Europie Zachodniej. Nie podałam jednak swojego imienia i nazwiska ze strachu, że będę posądzona, iż pojechałam tam do pracy. (śmiech)

- Była pani zaskoczona, kiedy okazało się, że polskie dziewczyny zaczęły się potem strzyc „na Izę”?
- Bardzo. Mojej mamie ta fryzura kojarzyła się raczej z tyfusem, a tu pół Polski cięło się „na Izę”. Dla mnie to był trzytorowy sukces. Fryzura była hitem, serial „Strachy” był hitem i płyta z Budką Suflera również była hitem. Czy kiedy ktoś tak startuje, ma szansę potem siebie przeskoczyć? (śmiech) Ten sukces był więc też dla mnie trochę wyzwaniem na to, co dalej. Dlatego ten wyjazd z kraju na Zachód dobrze mi zrobił, bo nabrałam dystansu do siebie i tego, co już osiągnęłam.

- Ta aktualna fryzura powstała na potrzeby teledysku do pani nowej piosenki – „Niebo nad Warszawą”. To pani pierwsze premierowe nagranie od ośmiu lat.
- Nie czułam wcale tej przerwy. Cały czas śpiewałam i występowałam. W pewnym momencie uznałam jednak, że już trzeba wyciągnąć coś nowego z szuflady. A mam tam trochę ciekawych kompozycji. Jeśli ta piosenka się spodoba, to pomyślę o nowej płycie.

- Twórcą tekstu do „Nieba nad Warszawą” jest Andrzej Mogielnicki, który napisał teksty do wielu pani piosenek. Skąd to dobre porozumienie między wami?
- Andrzej wie, że dla mnie słowo jest w piosence równie ważne jak muzyka. A to, że jestem aktorką, daje mu prawo oczekiwać, że napisany przez niego tekst, zostanie przyzwoicie przekazany słuchaczowi dzięki mojej interpretacji.

- Te teksty do pierwszych pani przebojów z lat 80. były dosyć śmiałe. Nie obawiała się pani ich wtedy ich wykonywać?
- Próbowałam być odważna. Zaproponowałam swój styl w sposobie śpiewania, poruszania, ubierania się i doborze repertuaru. To był też okres wielkich zmian politycznych w Polsce i jak większość rodaków, należałam do ruchu solidarnościowego.

- Dziś mówi się, że te pani piosenki z lat 80. zwiastowały przemiany obyczajowe i kulturowe w Polsce. Przeczuwała je pani?
- Dzisiaj dziwię się, że liczyliśmy wtedy, iż ktoś nas posłucha i ten mur kiedyś runie. To była nasza piękna nadzieja. Czy przeczuwałam? Chciałam wierzyć, że kiedyś to się zmieni – i rzeczywiście tak się stało.

- „Niebo nad Warszawą” powstało we współpracy producenckiej z duetem Plastic, który w swych nagraniach odwołuje się do synth-popu z lat 80. Stąd to porozumienie?
- Pewnie tak. Bo faktycznie rozumiemy się wyjątkowo dobrze. Jeśli ktoś ma otwartą głowę, idzie z trendem, wie, co się dzieje w muzyce, szanuje to, co było, ale jednocześnie proponuje nowe brzmienia – to nie może być lepiej. Chciałam mieć balladę, która jest taneczna. Poprosiłam więc duet Plastic o piękną sekcję dętą. I zostałam wysłuchana – brakowało nam tylko czegoś sensualnego. Stąd w refrenie pojawił się Krzysiu Antkowiak, który pięknie spełnił swoją rolę. Niespodzianką okazała się dla mnie partia saksofonu. Kiedy go usłyszałam – wiedziałam już, że to jest to.

- Ten saksofon sprawia, że przypominają się dawne piosenki Bryana Ferry i zespołu Roxy Music z płyty „Avalon”.
- Dokładnie tak. Cenię tego artystę za to, że w jego piosenkach wszystko technicznie pasuje, ale słuchając ich, można przestać myśleć głową, a zacząć czuć ciałem.

- Podobno w latach 80. była szansa na pani duet z Bryanem Ferrym. Dlaczego nie doszło do tego nagrania?
- Strajk autobusów w Londynie zażegnał moje marzenie. Nie dotarłam na czas na spotkanie w siedzibie wytwórni płytowej Bryana. Potem mieli umówić nas w innym terminie, ale już się nie udało. Ale Bryan został w moim sercu i w duszy. Jego płyty do dzisiaj są najczęściej słuchane w moim domu, przeplatane ostatnio albumami Davida Bowie czy Lenny’ego Kravitza. I Miley Cyrus oczywiście. (śmiech)

- „Niebo nad Warszawą” to kolejna piosenka miłosna w pani repertuarze. To nie przypadek?
- U mnie w życiu miłość jest najważniejsza. Od tego uczucia wychodziłam do wszystkiego innego: rodziny, dzieci, zawodu. To jest mój motor do działania. Musi być żar w sercu. Letnia zupka to nie dla mnie.

- Ten utwór to też pani wyznanie miłosne do Warszawy. Za co pani kocha to miasto?
- Powtórzę slogan: „Miejsca tworzą ludzie”. Znalazłam tu grupę przyjaciół i fanów, dzięki którym czuję się dobrze. Mnie się Warszawa podoba głównie na obrzeżach i w samym środku przy wielkich i strzelistych budynkach. Taką stolicę kocham.

- Mówi się, że w Warszawie wszyscy gdzieś pędzą. Takie szybkie tempo życia pani odpowiada?
- Oczywiście. Kiedy mam codziennie koncert czy zdjęcia do „Klanu”, narzekam, że jestem zmęczona. Jadę wtedy na urlop. Ale mijają dwa dni – i chcę już wracać, bo nie potrafię leżeć na piasku i tylko się opalać. To nie dla mnie. Ale mam na to sposób: już pierwszego dnia na urlopie wykupuję wszystkie wycieczki i zwiedzam. Lubię wypoczywać aktywnie.

- Warszawa to oczywiście centrum polskiego show-biznesu. Dobrze się pani czuje w świetle fleszy?
- Na scenie – tak. Ale poza nią bardzo brakuje mi prywatności.

- Często panią zaczepiają fani na ulicy?
- Tak. Ale kiedy ktoś sympatycznie się uśmiechnie i spyta o autograf lub zdjęcie – to bardzo proszę, nie przeszkadza mi to tak bardzo. Kiedy jednak ktoś z ukrycia pstryka mi zdjęcia, jak coś jem i kapie mi po brodzie – to już nie jest fajnie. A jeśli zobaczę to jeszcze na drugi dzień w gazecie, to kłaniam się głęboko wszystkim fotoreporterom, którzy coś takiego robią. (śmiech)

- Ma pani takie miejsca w stolicy, gdzie udaje się pani ukryć przed ciekawskimi spojrzeniami?
- Jestem rowerzystką, mam więc swoje ulubione drogi. Tam każdy jest zatopiony w jeździe i w swoim myślach, więc nie przygląda się specjalnie kogo mija. Mogę więc jeżdżąc, spokojnie ładować baterie.

- Przyjechała pani do Warszawy w 1979 roku.
- Wcześniej byłam zamknięta przez cztery lata w Studium Wokalno-Aktorskim przy Teatrze Muzycznym w Gdyni. Nie wiedzieliśmy co to jest telewizja czy kino. Mieliśmy zajęcia od rana do wieczora. Uczestnictwo w spektaklach było obowiązkowe. Potem odrabialiśmy lekcje, uczyliśmy się jakiegoś wiersza na pamięć, jechaliśmy do domu i kładliśmy się spać. I tak przez cztery lata. Kiedyś brałam udział w telewizyjnym programie „To był rok” – i tam pytano nas o nazwiska znanych aktorów, którzy byli popularni wtedy, kiedy studiowałam w Gdyni. I ja nic nie wiedziałam. To były wycięte cztery lata z życia.

- Jak to się stało, że trafiła pani z Gdyni do Warszawy?
- Dyrektor Witold Filler, który przejmował wówczas Teatr Syrena, kompletował nowy zespół. I uzgodnił z dyrektorką studium Danutą Baduszkową moje przejście. Kiedy przyszłam z Gdyni do Warszawy, pierwszą rolą, którą dostałam, była rola Zuli Pogorzelskiej w spektaklu „Wielki Dodek” o Adolfie Dymszy, którego grał Bogdan Łazuka. I żeby ją dobrze odtworzyć, siedziałam na Woronicza w telewizyjnym archiwum i słuchałam jej autentycznych wykonań. Przychodził wtedy na moje próby pan Krukowski, który był niegdyś adoratorem Zuli i robił mi uwagi typu: „Wiesz, tę rękę musisz trzymać inaczej” albo „To wibratto jest takie, jak trzeba”. Miał w tym przyjemność, ponieważ wspominał swoją dawną miłość. Z taką pomocą godnie weszłam do stolicy.

- To w Warszawie miała pani też wtedy swoje największe koncerty?
- Tak. Przede wszystkim z zespołem Budka Suflera w Sali Kongresowej. Często dawaliśmy dwa występy jednego dnia. Co zabawne często przychodziła na nie ta sama publiczność. To było niesamowite: wyłapywałam te same twarze, że znowu ktoś jest. W ten sposób tworzyły się moje pierwsze fankluby. (śmiech)

- Innym ważnym miastem dla pani był na pewno Berlin, w którym mieszkała pani w latach 80. i w 90. Powiedziała pani o nim kiedyś: „To najpiękniejsze, najfajniejsze i najbardziej przyjazne miejsce do życia – szczególnie dla młodych”. Skąd taka opinia?
- To jest zdanie mojej córki. Ona jeszcze dodała: „Tylko za dużo osób o tym wie”. Bo to jest prawda – dzisiaj Berlin jest wprost przeludniony. Kiedy przyjechaliśmy tam z mężem pod koniec lat 80., zdarzało się, że byliśmy sami w jednym czy w drugim sklepie, a sprzedawców otaczała nas cała chmara. To był koszmar dla emigrantów z PRL-u, którzy nie mieli wypchanej kabzy. (śmiech) Ale rzeczywiście tak było, że podchodziło pięciu ekspedientów i pytało w czym mogą pomóc. Wtedy my patrzyliśmy gdzie jest droga ucieczki. Trochę żartuję, ale tak to wyglądało. Dzisiaj już tak nie ma.

- Trafiła pani do Berlina Zachodniego w samym środku Zimnej Wojny. Jak to było wtedy mieszkać w mieście oddzielonym murem od reszty świata?
- Ponieważ mój mąż pracował, ja jeździłam sama po mieście. Podjeżdżałam też czasem pod mur i wchodziłam na ambonkę, żeby zobaczyć ludzi ze Wschodniego Berlina. Były to najczęściej osoby, które stały pod szlabanem i marzyły o tym, żeby znaleźć się po zachodniej stronie muru. Kiedyś poznaliśmy z mężem mężczyznę, który tyle razy próbował uciekać ze Wschodniego Berlina i tyle razy siedział tam w więzieniu, że w końcu uznano, iż jest niereformowalny i wypuścili go z kraju.

- Atmosfera w mieście była napięta?
- Kiedy się wchodziło na tę ambonkę, to strażnicy z NRD czasem kierowali swoje kałasznikowy w naszą stronę. To mroziło krew w żyłach. Po to przecież oni to robili - żeby ludzi postraszyć. Przypominało mi to wtedy o tym, co działo się w moim kraju.

- Pamięta pani, jak w 1989 roku runął mur berliński?
- Byłam akurat na przyjęciu w restauracji w dzielnicy Charlottenburg, niedaleko naszego mieszkania. I ktoś nagle krzyknął, że właśnie rozwalają mur. Wszyscy goście z restauracji rzucili się zobaczyć jak to się odbywa. I mnie się udało nawet zatańczyć wtedy na tym murze. Trochę było to niebezpiecznie, bo to był owczy pęd. Niemcy ze wschodu napierali i szturmem wdzierali się wielkim szpalerem do Berlina Zachodniego. Łatwo można było więc być poniesionym.

- Spodziewała się pani takiego obrotu sprawy?
- Nikt się tego nie spodziewał. Marzyliśmy o tym – ale to była tylko nadzieja.

- Podobno miała pani w Berlinie w latach 90. restaurację. Jak się pani czuła w roli restauratorki?
- To była restauracja z kuchnią austriacką Landhaus Dahlem w dzielnicy Dahlem. Ale ja zajmowałam się wtedy czymś zupełnie innym – na świat przyszła bowiem moja córka Roxanna. Czekałam na nią dosyć długo, więc byłam zajęta macierzyństwem. Bywaliśmy czasem w tej naszej restauracji, żeby coś zjeść, a wtedy gdzie Roxanna lubiła rządzić w kuchni. Tak wyglądało moje bycie restauratorką. (śmiech)

- Roxanna studiowała prawo. Pracuje już w zawodzie?
- Skończyła studia i dostała się na aplikację doktorancką. Zdała właśnie pisemne i ustne egzaminy. Będzie więc niebawem pracować.

- Zostanie adwokatką?
- Zobaczymy. Tu są między mną a mężem duże różnice zdań. Trwają więc niekończące się rozmowy na ten temat. A na czym się one skończą, zdecyduje już ona sama.

- Najwięcej sentymentu mamy do miast, w których się wychowaliśmy. W pani przypadku to był Olsztyn. Zdarza się tam czasem pani wracać?
- Oczywiście. Uwielbiam Olsztyn. To zielone miasto, położone nad jeziorami, o które pięknie zadbano. Kiedyś śpiewałam tam na otwarciu lotniska wojskowego i zabrano mnie szybowcem na wycieczkę nad miastem. Lecieliśmy nisko i miałam ogromną przyjemność podziwiania tych miejsc, które kiedyś nie były wyeksponowane, a dziś ładnie rozkwitły. Mam tu na myśli odnowioną plażę, hotele, restauracje.

- Pani bracia jeszcze mieszkają w Olsztynie?
- Nie. Oni też wyjechali do Niemiec. Ale młodszy brat Roman, który lubi żeglować, ma w Olsztynie mieszkanie nad jeziorem, przyjeżdża więc tam od czasu do czasu.

- Dawny pani dom rodzinny nadal stoi w Olsztynie?
- Ale gdzie tam! Mieszkałam na górce – a teraz górka jest zniwelowana i powstało tam piękne nowoczesne osiedle z zielonymi dachami. Nawet nie wiem, gdzie była nasza dawna kamienica.

- Dzieciństwo w Olsztynie mocno panią ukształtowało?
- Pewnie tak. Mieliśmy ogród, a w nim warzywa naturalnie nawożone. Była czysta woda, świeże powietrze, piękne lasy dokoła. I mleko prosto od krowy. (śmiech) Czy mogło być lepiej?

- No i to w Olsztynie zaczęła pani śpiewać.
- To prawda. Ja śpiewałam, a starszy brat Maksimilian grał mi na gitarze. Już w pierwszej klasie szkoły podstawowej.

- I potem wyszła z tego piękna kariera.
- Prawda? Kto by przypuszczał!

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.