Han van Meegeren był utalentowanym holenderskim malarzem oraz genialnym fałszerzem XVII-wiecznych obrazów. Jego podróbki były lepsze od oryginałó
Ta historia wstrząsnęła Holandią tuż po II wojnie światowej, a wraz z nią całym europejskim światem artystycznym. Jej sprawca – holenderski malarz Han van Meegeren – dla jednych był oszustem i przestępcą, dla innych bohaterem. Bez wątpienia był postacią wyjątkową, a jego dzieła bez mała wybitne.
Geniusz niedoceniony
Meegeren od dzieciństwa interesował się malowaniem i ze sztuką wiązał swoją przyszłość. Niestety jego despotyczny ojciec nie chciał słyszeć, aby syn studiował coś tak błahego, jak malarstwo, a notatniki z rysunkami chłopca darł na strzępy. Jednak dzięki wstawiennictwu matki między ojcem a synem udało się ustalić kompromis – Han miał kształcić się na architekta.
Architekturę studiował w Instytucie Technicznym w Delft. Do studiów nie przykładał się jednak za bardzo. Wolał odwiedzać muzea i podziwiać dzieła dawnych mistrzów, doskonalił też własny warsztat malarski. Dowodem jego rzeczywistego talentu było zdobycie złotego medalu na dorocznym konkursie dla studentów za piękną akwarelę przedstawiającą wnętrze kościoła św. Wawrzyńca w Rotterdamie.
Zachęcony tym sukcesem Meegeren porzucił studia architektoniczne i zapisał się na akademię sztuk pięknych w Hadze. Dyplom uzyskał w 1914 r. Dwa lata później w Delft odbyła się pierwsza wystawa jego obrazów. Pokazał na niej pejzaże, portrety i martwe natury, a opinie krytyków były wielce przychylne. Sława Meegerena jako utalentowanego malarza rosła. Zaczął zdobywać zamówienia i dobrze zarabiać, przeniósł się z żoną do Hagi i wszedł w tamtejsze środowisko artystyczne. Był zdecydowanym zwolennikiem klasycznego malarstwa. Nowe trendy - impresjonizm, abstrakcjonizm, kubizm - uznawał za degenerację sztuki.
W 1922 r. Meegeren miał w Hadze drugą wystawę, zatytułowaną „Obrazy biblijne”. Pokazał na niej obrazy inspirowane religią, utrzymane w nawiązującym do renesansu stylu. Tym razem recenzje były powściągliwe. Chwalono warsztat, ale dziełom odmawiano oryginalności, siły wyrazu i większych wartości. Te oceny wywołał u Meegerena wściekłość i frustrację. Był bowiem głęboko przekonany o swoim malarskim geniuszu. Postanowił zemścić się na krytykach i znawcach sztuki, wymyślając szatańską prowokację.
Obraz w piecu
Meegeren postanowił mianowicie namalować obraz w stylu któregoś z XVII-wiecznych holenderskich mistrzów i przedstawić go jako odnalezione arcydzieło. Następnie zlecić potwierdzenie autentyczności jakiemuś znanemu ekspertowi i sprzedać je do któregoś z muzeów za duże pieniądze. Na końcu zaś ujawnić całą mistyfikację, zdobyć sławę i ośmieszyć środowisko. „Gdyby jego dzieło zostało zaprezentowane w jakimś znaczącym muzeum, podziwiane i z uznaniem przyjęte przez wszystkich, wtedy i tylko wtedy ujawniłby całą szaradę, zmuszając krytyków i marszandów do potwierdzenia swojej szarlatanerii, a publiczność do uznania jego geniuszu” – pisze brytyjski dziennikarz Frank Wynne w biografii Meegerena zatytułowanej „To ja byłem Veermerem”.
Bo to właśnie XVII-wiecznego holenderskiego malarza Jana Vermeera, którego głęboko podziwiał, postanowił podrobić Meegeren. Veermer, znany z mistrzowskich scen rodzajowych i portretów (np. słynnej „Dziewczyny z perłą”), był malarzem bardzo cenionym, ale którego biografia nie była jeszcze wtedy do końca rozpoznana. Historycy sztuki uznawali, że wiele jego dzieł zaginęło, a to otwierało pole dla działań fałszerza.
Najpierw Meegeren kupił kilka oryginalnych, ale mniej wartościowych XVII-wiecznych płócien i usunął z nich warstwy malunku, zostawiając tylko grunt. Potem przygotował farby używając takich składników, jakie stosowali dawni malarze. Wypróbował je, uzyskując właściwe barwy i nasycenie. Problemem okazało się natomiast takie postarzenie obrazu, aby wyglądał na trzystuletni.
W tym celu wypalał płótna w zbudowany przez siebie piecu z regulowaną temperaturą. Chciał otrzymać odpowiednią krakelurę (czyli siateczkę spękań na powierzchni farby) oraz właściwe przyciemnienie. Na końcu zaś pokrywał obraz chińskim tuszem, który zmyty pozostawał w spękaniach, tworząc wrażenie naturalnego brudu i kurzu. Jak pisze Frank Wynne, wszystkie te techniczne próby zajęły Meegerenowi sześć lat.
Prosto z pracowni
Samo namalowanie obrazu w stylu Veermera było dla niego najmniejszym problemem. Jako temat wybrał spotkanie Jezusa z uczniami w Emaus: przy stole siedzą zmartwychwstały Chrystus błogosławiący chleb i dwaj uczniowie, a pod ścianą stoi usługująca im kobieta. Twarze postaci są androginiczne i uduchowione, a z lewej strony pomieszczenia znajduje się okno, jak na wielu obrazach Veermera. Obraz był skromny, ale na wysokim artystycznym i warsztatowym poziomie. „Gdy Han wreszcie spojrzał na swoje dzieło z pewnej odległości, miał powód do zadowolenia. Mimo iż wydawało się niepodobne do jakiegokolwiek znanego światu Vermeera, to jednak były w nim subtelne aluzje, które każdy ekspert mógł wytropić: w kolorach, w kompozycji, w twarzy apostoła” - pisze Wynne.
W 1937 r. Meegeren przez pośrednika przedstawił dzieło najbardziej znanemu ekspertowi od Veermera, historykowi sztuki Abrahamowi Brediusowi (w 1898 r. rozsławił na wystawie w Amsterdamie „Polskiego jeźdźca” Rembrandta). Dla uwiarygodnienia obrazu wymyślił historię pewnej holenderskiej rodziny, która przed laty wyjechała do Włoch zabierając ze sobą kolekcję dawnych malowideł, a teraz z powodów ekonomicznych zmuszona jest je dyskretnie sprzedawać. Bredius napisał entuzjastyczną ocenę.
„Ten cudowny obraz wielkiego Veermera z Delft, wyszedł na światło dzienne - Bogu niech będą dzięki - z ciemności, w której tkwił wiele lat, nieskalany, dokładnie taki, jakby właśnie opuścił pracownię artysty” - cytuje ją autor książki. Meegeren odetchnął z ulgą. Jego mistyfikacja się udała. Bredius cieszył się ogromnym autorytetem, więc jego opinia była decydująca.
„Wieczerza w Emaus” stała się sensacją. Pisały o niej gazety i specjalistyczne periodyki, ekscytowali się historycy sztuki i miłośnicy malarstwa. Obraz został kupiony za dużą sumę 520 tys. guldenów zebraną wśród bogatych darczyńców i umieszczony w Museum Boijmans w Rotterdamie. W 1938 r. pokazano go na prestiżowej wystawie, gdzie przyciągało tłumy. Pieniądze zaś trafiły do Meegerena.
Kolaborant czy bohater?
Jak wiemy, Han zamierzał pierwotnie przyznać się do fałszerstwa i zwrócić pieniądze. Jednak pół miliona guldenów było sumą, z którą trudno się było rozstać. Za pieniądze te kupił willę w eleganckiej dzielnicy Nicei i zaczął prowadzić wystawne życie pełne imprez, romansów, drogich alkoholi i narkotyków. Aby móc utrzymać ten poziom życia zdecydował się na kolejne fałszerstwo…
Namalował „Głowę Chrystusa” w stylu Vermeera, którą w podobny jak poprzednio sposób sprzedano za 1,6 mln guldenów. Potem powstał duży obraz „Ostatnia wieczerza”, a jeszcze potem trzy kolejne Vermeery: „Błogosławieństwo Jakuba”, „Jawnogrzesznica” oraz „Namaszczanie stóp Chrystusa”. Wszystkie zostały sprzedane przez pośredników za miliony guldenów. Meegeren stał się zamożnym
człowiekiem. Pieniądze inwestował w nieruchomości, posiadłości ziemskie, biżuterię, a gotówkę (do której nie mógł się przyznać) ukrywał pod podłogami, w rurach ciepłowniczych i zakopywał w ogrodach swoich licznych posiadłości. Podczas niemieckiej okupacji Holandii urządzał w swoim domu w Amsterdamie wystawne przyjęcia, na których lał się szampan i jedzono kawior.
Szczęśliwą passę genialnego fałszerza przerwał przypadek. W 1945 r. w kopalni soli w Austrii odnaleziono dzieła sztuki zrabowane przez hitlerowców. Była wśród nich „Jawnogrzesznica” Vermeera. Specjalna komisja aliancka przeprowadziła śledztwo, które wykazało, że obraz został przez pośredników sprzedany Hermanowi Göringowi przez Hana van Meergena. Malarza oskarżono o kolaborację z okupantem. Artysta zaprzeczał, twierdził że obraz oddał pewnemu holenderskiemu marszandowi, a ten bez jego wiedzy sprzedał go do kolekcji Göringa.
Policja nie dała temu wiary, więc by uniknąć więzienia Meegeren przyznał się, że obraz jest falsyfikatem, który wyszedł spod jego pędzla,. Deklaracja ta wywołała sensację. Sprawa stała się głośna nie tylko w Holandii. Część ekspertów odrzucała to przyznanie się, twierdząc że malarz kłamie, a obrazy, które sobie przypisuje naprawdę namalował Vermeer. By udowodnić swoje umiejętności Meegeren zaproponował, że stworzy na oczach wszystkich kolejnego Vermeera.
Tak też się stało. W obecności strażników, ekspertów i dziennikarzy w ciągu dwóch miesięcy namalował kolejny Vermeerowski obraz - „Młody Chrystus nauczający w świątyni” - zupełnie w stylu swoich poprzednich fałszywek. Zaczęto się zastanawiać, czy malarz nie jest aby bohaterem, skoro sprzedał okupantowi falsyfikat a nie oryginał… Na procesie w 1947 r. oskarżono go więc nie o kolaborację, a o fałszerstwa i zarabianie na nich pieniędzy. Opinia publiczna była po jego stronie. Skazano go na najlżejszą z przewidzianych kar - rok więzienia z nadzieją na ułaskawienie. Zanim do tego doszło, Meegeren zmarł na zawał serca. Jak czytamy w cytowanej tu biografii, niektórzy eksperci nadal twierdzili, że namalowane przez niego obrazy są prawdziwymi Vermeerami…