To, że Polacy są bardzo nieufni, bardziej pesymistyczni i częściej niż inne narody wierzą w teorie spiskowe, wynika z doświadczenia, które nazywa się wojna. Więc jeśli ktoś chce traktować to jako alibi, ma do tego prawo - mówi prof. Michał Bilewicz, psycholog społeczny i polityczny, autor książki „Traumaland” (wyd. Mando)
Ziemowit Szczerek napisał książkę „Rzeczpospolita zwycięska”, kiedy w 1939 roku zwyciężamy po krótkiej walce, zajmujemy Berlin, stajemy się imperium. Doświadczenia wyniszczającej wojny nie ma, ale problemy są. Chyba nie o takim micie założycielskim pan myślał, kiedy pisał „Traumaland”?
Bardziej niż szukanie mitu założycielskiego interesowało mnie wspólne doświadczenie ludzi, nas Polaków, wspólnota traumy. Szukałem odpowiedzi, co tym doświadczeniem historycznie było; bo nie pańszczyzna, która dotyczyła chłopów, nie odsiecz wiedeńska, w której walczyła wąska grupa szlachty. Pierwszym przeżyciem, które łączyło nas wszystkich, była ogromna trauma wojenna. I choć inaczej doświadczał jej polski Żyd deportowany do obozu zagłady, inaczej ktoś, kto był świadkiem ulicznej egzekucji, dotknęła wszystkich naszych przodków. Dla mnie, psychologa, istotny był fakt, że tak duża grupa ludzi, potomkami których jesteśmy, była świadkami śmierci, musiała skonfrontować się z tym podstawowym egzystencjalnym zagrożeniem, że w każdym momencie mogę zginąć. Z czymś, co w bardzo fundamentalny sposób wpływa na człowieka.
Na ile ta historyczna trauma, fakt, że żyjemy na „skrwawionej ziemi”, może być usprawiedliwieniem dla naszych niemożności i ograniczeń?
Fakt, ta książka daje nam, Polakom, alibi, szuka przyczyn ograniczeń, ale nie jest to wykręcanie się od odpowiedzialności czy unikanie skonfrontowania się z różnymi problemami, które nas jako naród dotykają. Nie jest, bo one faktycznie mają taką genezę. To, że Polacy są bardzo nieufni, bardziej pesymistyczni i częściej niż inne narody wierzą w teorie spiskowe, wynika z doświadczenia, które nazywa się wojna. Więc jeśli ktoś chce traktować to jako alibi, ma do tego prawo.
To dość wygodne myślenie.
Czy mamy pretensje do czarnoskórych Amerykanów, że przypominają historię niewolnictwa, kiedy ktoś im wytyka brak zaufania czy dużą przestępczość? Czy buntujemy się, kiedy rdzenni Amerykanie tłumaczą alkoholizm doświadczeniem eksterminacji, ludobójstwa czy strasznymi opresjami? Nie, bo jeżeli tego nie opowiemy, obwiniamy ludzi za coś, co nie do końca jest ich winą. To, że urodzili się w takim miejscu i w rodzinach, które mają właśnie taką przeszłość, wpływa na ich obecne życie i ich wybory.
Trauma daje nam przyzwolenie, by mieć codziennie dzień gorszy niż poprzedni? Jest w tym poczuciu, że mamy najgorzej, dużo narcyzmu.
Badania pokazują, że zbiorowy narcyzm, przekonania, że jesteśmy lepsi od innych, że wszyscy muszą nas doceniać, muszą się o nas zatroszczyć, wychwalać, że nic nikomu nigdy złego nie zrobiliśmy, a wszyscy nas niesprawiedliwie oceniają, są częstsze u ludzi, którzy doświadczyli różnego typu bezradności. Może to wynikać z przeżyć wojennych, z doświadczeń komunizmu czy transformacji, kiedy wiele osób odczuwało dojmującą niemoc. Na takim gruncie często wyrastają narcystyczne formy utożsamiania się ze swoim narodem, ale też pojawia się potrzeba odczuwania narodowej potęgi, która służy odbudowaniu kontroli - czyli ja może i jestem słaby w życiu, ale chciałbym, żeby mój naród był potężny, silny i sprawczy. A co za tym idzie? Budujemy Centralny Port Komunikacyjny, który będzie największym lotniskiem w Europie i wszystkie inne przyćmi, postawimy wielką tarczę na granicy, która będzie wielkim bastionem odgradzającym nas od Wschodu. I oczywiście z jednej strony te lęki są uzasadnione, ale też z drugiej chcemy karmić nasze marzenia i sny o wielkiej potędze i sprawczości. I choć budując zasieki, meliorując i wycinając puszczę, niszczymy tak naprawdę naturalną barierę ochronną, to nic nie jest w stanie nam przeszkodzić. Badania Aleksandry Cisłak-Wójcik i jej współpracowników pokazują, że osoby, które myślą w narcystyczny sposób o swoim narodzie, będą popierać wycinkę Puszczy Białowieskiej, bo to świadczy o naszej sprawczości, o tym, że my jako naród możemy sami zdecydować, co wytniemy, a co nie.
Jest w nas też duże przywiązanie do cierpienia. Może wydaje nam się, że jesteśmy tylko wówczas interesujący, kiedy cierpimy, kiedy ten ból nasz narodowy jest uwidoczniony?
Tak, chcemy, aby inni docenili nasze cierpienia. Z jednej strony opiera się to na faktycznym i trafnym rozpoznaniu, że traumy historyczne Polaków nie są światowo, globalnie uznane, co wynika z ignorancji historycznej Amerykanów, Francuzów czy Anglików. My bierzemy to jednak do siebie, uważamy, że nieuznawanie jest intencjonalne, że ci inni nam naszego cierpienia narodowego odmawiają po to, żeby na przykład lepiej upamiętnić Holokaust i martyrologię Żydów. To, co w rzeczywistości często jest dziełem przypadku, podnosimy do rangi celowego działania skierowanego przeciwko nam.
Co wtedy, kiedy trauma staje się narzędziem manipulacyjnym, kiedy buduje się tożsamość narodową na traumie i poczuciu zagrożenia?
Trauma pociąga za sobą lękowe formy postrzegania obcych, przekonanie, że nam zagrażają. Dlatego kiedy doświadczamy różnych ambiwalentnych sytuacji, zapala nam się czerwona lampka ostrzegawcza; myślimy, że ci ONI na pewno nas zdradzili, tak jak w 1939, albo znowu chcą nas wyzyskać, okupować, przejąć nasze mienie. Bardzo często mamy taki rodzaj nadwrażliwości w relacjach z obcymi, co jest szczególnie niebezpieczne wtedy, kiedy od zdolności do budowy koalicji zależy nasze bezpieczeństwo. Przez ostatnie osiem lat, kiedy żywe było niebezpieczeństwo ze strony wschodniej, a Polska obrażała się na Niemcy i Unię Europejską, sytuacja stawała się bardzo groźna; bo kto w razie ataku mógł nam zapewnić sojusz? Kiedy mamy nieufne relacje i stosunki, to w sytuacji kryzysowej możemy zostać sami. Straumatyzowane historycznie narody wytwarzają pewne formy psychologiczne, które zwiększają szansę, że dojdzie do kolejnej traumatyzacji, że po raz kolejny będą straumatyzowane.
Czy w takim razie podsycać bolesną przeszłość, brać dzieci na wycieczki do obozów koncentracyjnych, zostawić w spisach lektury o wojennej traumie?
Nie uważam, by wyjściem był zakaz wycieczek czy rezygnacja z literatury obozowej, pomimo że obserwuję różne dramatyczne konsekwencje konfrontacji z tak ciężką historią, zarówno na lekcjach historii w szkole, jak i podczas wizyt w miejscach pamięci. Świadczy to o tym, że nie umiemy dobrze tego robić, pokazywać w taki sposób, który nie będzie dewastujący dla młodych ludzi, a wspierający. To zadanie dla systemu edukacji, dla ludzi, którzy zajmują się tworzeniem podstawy programowej, dla nauczycieli, którzy z młodzieżą pracują, także dla psychologów szkolnych. Dziecko, które po przeczytaniu opowiadań Borowskiego, nie radzi sobie z emocjami, przeżywa nadmiernie, powinno dostać wsparcie. Czasami nauczyciel nie jest zdolny do objęcia tych tematów w sposób empatyczny, dlatego ważne, żeby psycholog był wówczas na miejscu.
Dlaczego Polacy mocniej przeżywają życiowe tragedie niż inne narody z doświadczeniem wojny. Czy chodzi jedynie o przemilczenie, tabuizacje?
Na pewno kluczem zrozumienia jest to, co działo się w pierwszym pokoleniu powojennym - milczenie i niekomunikowanie doświadczeń kolejnemu pokoleniu. Ciągłość rodzinnej opowieści została przerwana. I tak z jednej strony przekazywano dziecku, że świat jest niebezpieczny, że katastrofa może się w każdym momencie powtórzyć, że nie możemy ufać obcym, że inni nas zdradzą, a państwo sobie nie poradzi, z drugiej strony nie tłumaczono, skąd takie przekonanie i myśli się wzięły, jaka jest ich geneza. Ludzie nie mówili o swoich doświadczeniach, nie chcieli być wysłuchani, nie chcieli obciążać kolejnego pokolenia traumą, a de facto je obciążali, co pokazują badania nad PTSD (zespół stresu pourazowego). PTSD pojawia się u ludzi, którzy nie mają możliwości opowiedzenia o swoich przeżyciach w sposób spokojny, którzy nie zostali wysłuchani. Ale nie jesteśmy w tym jako naród wyjątkowi, to nie jest tak, że w innych społeczeństwach tak nie ma. Podejrzewam, że gdybyśmy zbadali Białorusinów, ich zachowania byłyby podobne, w krajach z naszego regionu jest to częstsze niż rzadsze. Rozmawiałem dziś z moją dawną doktorantką, która obecnie pracuje na uniwersytecie w Irlandii; opowiadała mi o strasznej biurokracji, która panuje na uczelni, o dużej nieufności instytucji wobec swoich pracowników. To też jest typowe dla społeczeństw, które doświadczyły traumy historycznej; ludzie przestają ufać państwu, a w efekcie państwo przestaje ufać ludziom; pracownicy przestają ufać pracodawcom, pracodawcy swoim pracownikom. W efekcie bardzo ciężko w takich krajach się pracuje. Kiedy zaczęliśmy się zastanawiać nad przyczyną tych zachowań, to i tam mogło na to wpłynąć doświadczenie głodu i opresji ze strony Wielkiej Brytanii, która doprowadziła do ogromnego ubóstwa i masowej migracji Irlandczyków do USA. Tak więc państw straumatyzowanych nie brakuje także w Europie Zachodniej. W mojej książce podaję dużo przykładów z Grecji, w której przeprowadzono sporo badań, a której mieszkańcy mają dosyć zbliżone doświadczenia do nas.
Zdziwiło mnie, że Grecy podobnie jak my w sytuacji pandemii nie ufają rządowi i mają niechęć do wprowadzonych restrykcji jako tych ograniczających ich wolność.
Tak, mamy wspólne poczucie, że w sytuacji zagrożenia państwo będzie chciało ograniczać naszą wolność, a nie ratować przed śmiercią. Proszę zobaczyć, jak podchodzi do tego Niemiec, a jak Polak - pierwszy myśli: państwo chce się zatroszczyć o mnie, żebym nie umarł, tak by mnie wirus nie zabił. My myślimy od razu, że państwo na pewno chce coś na tym ugrać, a jakiś handlarz maseczek czy płynów dezynfekujących przekupił rząd, który chce nas teraz wrobić, dlatego musimy zachować swoją niezależność i wolność. Widać to dobrze w badaniach; w Niemczech w trakcie pandemii wzrosło autorytarne posłuszeństwo, czyli posłuszeństwo wobec władzy, a w Polsce wzrosło to, co psychologowie nazywają autorytarnym konwencjonalizmem, czyli róbmy tak, jak robiła babcia, dziadek, nie słuchajmy polityków ani naukowców. Niestety, konsekwencje były opłakane.
Jestem ciekawa, jak Polacy zachowaliby się w pierwszych dniach wojny z Ukrainą, gdyby inicjatywa pomocy i iskra wyszła z góry, a nie była inicjatywą oddolną.
To, że się tak dobrze udało i ruszyliśmy z masową pomocą, wynika właśnie z tego, że to była oddolna inicjatywa. Gdyby Polacy byli standardowym narodem bogatej Europy Zachodniej typu Szwecja, Holandia czy Niemcy, czekaliby aż państwo załatwi sprawę, uznalibyśmy, że przecież płacą podatki, mają wymagania wobec rządu i czekają aż stworzy ośrodki dla uchodźców, zapewni im mieszkania i wyżywienie. Polacy uznali, że państwo nie jest do tego zdolne, więc ruszyli z pomocą sami i to niemal od razu. Wykonali ogromną pracę i wykazali się samoorganizacją na tak szeroką skalę, która w innych krajach byłaby niemożliwa. Na ten ruch też zapewne miała wpływ trauma wojenna, nasze doświadczenie cierpienia.
Jeśli świadomość cierpień własnego narodu wywołuje emocjonalne i psychologiczne problemy, czy nie łatwiej byłoby się od nich odcinać?
Nie powinniśmy się odcinać, możemy raczej próbować zaakcentować inne fragmenty naszej przeszłości, mówić o nich, docenić je, nauczyć się opowiadać naszą historię w całej jej rozciągłości, a nie tylko wybierać jej traumatyzujące elementy. Wydaje mi się, że próby, o których piszę jako o porażkach ucieczki z Traumalandu, wynikają z tego, że nie możemy być narodem tylko uśmiechniętych i pełnych zaufania ludzi. Namawianie ludzi do takiego amerykańskiego „keep smiling” to droga, która prowadzi do dystynkcji klasowej. Chodzi tu o taką postawę, że ktoś się poczuje lepszy od tego motłochu polskiego, że podwyższy sobie samoocenę przez rzekomą przynależność do Zachodu i odcięcie się od innych Polaków. Jednak to nigdy nie stanie się normą, bo będzie fundamentalnie niezgodne z doświadczeniami zbiorowymi i kulturowymi. Pamiętam fragment z książki Edwarda Redlińskiego „Szczuropolacy”, gdzie jeden z bohaterów, Lojer, szydził z drugiego emigranta z Polski, mówiąc mu, że ma wypisaną polską tragedię na twarzy, a przecież twarz ma być częścią ubrania, a nie oknem do duszy, że „chodzić po Nowym Jorku ze szczerą twarzą to jak z jajami na wierzchu”; tak nie da się osiągnąć sukcesu. I tu jest to pytanie, czy naszym celem powinno być osiągnięcie sukcesu za cenę zaprzeczenia temu, kim jesteśmy, czy raczej pomyślenie, jak osiągnąć sukces, czerpiąc z naszego dziedzictwa i szukając w tym pozytywnych konsekwencji. Tak jak to było z pomocą Ukraińcom, która była, nadal jest empatyczną reakcją, wynikającą z cierpienia, jest empatią zrodzoną z cierpienia, wiele innych narodów nie byłoby do niej zdolnych.
Wiem, że nie wierzy pan, że potraumatyczny wzrost jest jedynym lekarstwem na traumy Polaków. Jaki więc jest dla nas ratunek?
Myślę, że powinniśmy naszą historię opowiadać w sposób dość konstruktywny, czyli co z niej dla nas wynika, jak trudne doświadczenia mogą czynić nas mocniejszymi, jak mogą łączyć, wzmacniać. Powinna temu towarzyszyć wyrozumiałość; nie musimy oczekiwać od siebie, że teraz będziemy się tylko uśmiechać, że stale będziemy ufać państwu we wszystkich sytuacjach, ale możemy pomyśleć, jak zagospodarować naszą specyfikę. Nauczyć się doceniać wszystkie pozytywne konsekwencje trudnych doświadczeń, ale nie odcinać się od korzeni, bo to by było zafałszowanie i odcięcie się od wielu źródeł swojego zdrowia psychicznego i dobrego funkcjonowania. Robiliśmy kiedyś badania, analizując efekty programu „Szkoła dialogu”, skierowanego do młodzieży, która w różnych miejscach w kraju zaczęła odkopywać żydowską historię, odkrywać społeczność, której nie ma, a która pozostawiła synagogi, cmentarze, opowieści. Odkrywając tę część przeszłości, nie tylko zmieniał się ich stosunek do Żydów, ale też do Romów i uchodźców. Co ciekawe, zwiększyła się ich chęć zaangażowania w sprawy lokalne, w działania samorządowe, organizacje lokalne. Zobaczyli, że w miejscu, w którym żyją, jest ciekawa historia, której są częścią. Psychologia zwraca na to coraz częściej uwagę. Maria Lewicka z Uniwersytetu Mikołaja Kopernika w Toruniu, która pisała o tym, jak uczynić ludzi aktywnymi, stwierdziła, że silne przywiązanie do miejsca i świadomość przeszłości lokalnej to najlepszy sposób, by mieszkańcy zaczęli się angażować w sprawy publiczne. Ludzie, którzy poczują korzenie, będą się bardziej identyfikować z miejscem, będą na nie nieobojętni nawet wtedy, kiedy to miejsce ma też swoją traumatyczną historię. Ważne, by nie ograniczać się do tej dramatycznej i bolesnej przeszłości, by nie opowiadać wyłącznie historii straty bez opowiedzenia historii życia. Tak, by historii Żydów nie sprowadzać do historii zagłady, Polaków do Katynia i pacyfikacji Zamojszczyzny. By o historii polskich chłopów nie opowiadać wyłącznie przez pryzmat pańszczyzny, ale podkreślać bogactwo chłopskiej kultury ludowej i obyczajowości, folkloru i rytuałów. Tak, by wiedzieć, skąd jesteśmy, ale nie zostać tylko w traumatycznych wydarzeniach, po których zostaje niepokój, nieufność, lęk i destrukcja.