Jakub Belina-Brzozowski: Rzadko staję tak nago
W tomiku „Córka tańczy” dziecko jest w domyśle, ale jeśli będę pisać dalej, nie ucieknę od tematu rodzicielstwa. Cieszę się, że urodził się syn, bo mam szansę być dla niego takim, jakim do tej pory być może bałem się być - mówi Jakub Belina-Brzozowski, poeta, pracownik humanitarny w Polskiej Misji Medycznej, działacz Stowarzyszenia na rzecz Chłopców i Mężczyzn, autor tomiku „Córka tańczy” wydanego przez Biuro Literackie
W poezji trudniej się ukryć?
Jeśli jest osobista, to na pewno, a ja napisałem bardzo intymny tomik; odkrywam się w nim osobiście, ale też odkrywam się zawodowo, czego początkowo nie planowałem. Moja praca, jak wiesz, wiąże się z głodem, śmiercią, wojną; poezja miała stać się dla mnie ucieczką od tych ciężkich tematów. Wyobrażałem sobie, że wszystkie wiersze będą sensualne, skupione na ciele i uczuciach.
I nie dało się uciec?
Zaczynałem pisać o skórze, włosach i nagle wjeżdżały worki na ciała, Izrael, Hamas i Strefa Gazy. Sytuacje czy obrazy, które świadomie chciałem ukryć, i tak się ujawniały, przestałem z tym walczyć.
Jaką częścią ciebie jest praca humanitarna?
Trafiłem do tego zawodu w efekcie moich osobistych przeżyć. Byłem doktorantem na Uniwersytecie Jagiellońskim, chciałem być naukowcem, tybetologiem, zajmowałem się językiem i filozofią. W 2015 roku, kiedy byłem na badaniach terenowych w Nepalu, doszło do trzęsienia ziemi i poczułem na własnej skórze, jak wygląda pomoc w kryzysie humanitarnym, niesiona trochę przypadkowo, chaotycznie, choć z potrzeby serca. Siedziałem w diasporze tybetańskiej, gdzie postanowiliśmy wesprzeć ludzi pokrzywdzonych, poszkodowanych w tragedii. Gotowaliśmy dla nich w wielkich kotłach jedzenie i zawoziliśmy w rozmaite miejsca. Na miejscu okazywało się, że oni albo jedzenie mieli i to nie była ich pierwsza potrzeba, albo byliśmy już czwartą ekipą tego dnia, która przywiozła im zupę. Po dwóch, trzech tygodniach uświadomiłem sobie, że karmię taką pomocą głównie swoje ego, a tak naprawdę robię rzeczy zupełnie bezsensowne. Wróciłem do Polski, gdzie zebrałem pieniądze dla konkretnej organizacji, która zajmowała się pomocą na miejscu, i umiała to robić z głową. To była Polska Akcja Humanitarna, gdzie później pracowałem.
Wybór zawodu wiązał się z naturalną potrzebą pomagania człowiekowi?
Osobiste doświadczenie kryzysu na pewno wpłynęło na decyzję, ale też miałem potrzebę sprawczości, której mój doktorat mi nie dawał. Co dobrego przyszłoby z tego, że napisałbym artykuł naukowy, który przeczyta pięciu specjalistów? Nawet gdyby dotyczył uchodźców tybetańskich, czyli tematu ważnego społecznie, którym się zajmowałem, to i tak wszystkie poruszające historie, które usłyszałem, straciłyby siłę w sztywnym języku dyskursu naukowego. Nijak bym nie wpłynął na sytuacje konkretnych ludzi, a ja chciałem wpływać na to, co się na świecie dzieje.
Poezja może ocalać ludzi?
Z poezją jest trochę inaczej. Nie mam tak wielkiej wiary w jej moc, bo jest niszowa. Nigdy też nie liczyłem, że moje wiersze będą zmieniać masy, dotykać w sensie makro. W jednej z rozmów przy okazji promocji książki, powiedziałem, że dla nas, poetów czy pisarzy jedyny wpływ, jaki możemy mieć na innych, to znaleźć się w inspiracjach książkowych polityków. I daj Bóg, by był to ktoś o wpływie Baracka Obamy. Realny wpływ na świat mają decyzję, które zapadają w politycznych gabinetach. Nawet pracując w sektorze pomocy humanitarnej, mam cały czas wrażenie, że przykładamy jedynie plaster na krwawiącą tętnicę i że to, co może realnie poprawić życie konkretnych grup ludzi, tylko w małym stopniu zależy od naszych działań. Dlatego nie planowałem, nie miałem takich ambicji, że swoją poezją poruszę świat, chciałem, by poruszyła konkretnego, pojedynczego człowieka.
Jak do ciebie przyszła poezja?
Bardzo późno. Jeśli kiedykolwiek wydawało mi się, że będę pisał, to myślałem raczej o prozie, reportażu z moich misji, podróży. Nic nigdy większego nie napisałem. Kilka lat temu zacząłem być czytelnikiem poezji, oczywiście znałem wcześniej klasyków, polskie kanony, ale tak naprawdę na takim głębokim poziomie, poezja dotarła do mnie całkiem niedawno. Nie wiem, może miało to związek z tym, że na grube powieści byłem zbyt zmęczony, a wiersz był idealny; czytałem jeden, drugi przed snem i coś we mnie poruszały.
Twoje wiersze mogą być dobrą medytacją, świadomie pisałeś w stylu zen?
Taką faktycznie mają estetykę, są surowe, minimalistyczne, bez ozdobników, precyzyjnie ciosane. Nie myślałem jednak o tym specjalnie, nie zaplanowałem sobie, że wiersze będą w stylistyce zen. Kiedy jednak zastanawiałem się, co mają czytelnikowi zrobić, na pewno jednym z założeń było, by tego czytelnika zatrzymać, wytrącić z pędu, skłonić do zwolnienia, może do zastanowienia się nad czymś ważnym. Zatem jeśli dla kogoś mój wiersz stanie się małym satori, które go przebudzi do czegoś ważnego, dla mnie, jako autora, będzie to największa satysfakcja.
W powieści jedno słowo może się zgubić, tu każde jest ważne, jest ich niewiele. Jak szukałeś, dobierałeś, układałeś je w rytmy, w pewną powtarzalność i melodię?
Część tych tropów i motywów zobaczyłem dopiero po jakimś czasie, przeglądając napisane wiersze - początkowo nie byłem ich świadomy. Podczas składania tomiku zacząłem je wykorzystywać. Nieocenione było też spojrzenie z zewnątrz. Jeden z pierwszych moich czytelników zwrócił uwagę, że gram dualizmami: noc, dzień, księżyc, słońce, czarny, biały, z czego wcześniej nie zdawałem sobie sprawy. Słów jest faktycznie na tyle mało, że każde z nich nabiera w wierszu odpowiednio ciężkiej wagi. Szlifowałem je bardzo starannie, wycinając te, które są zbędne. Ale pisałem organicznie, może też istotny był stan, w którym siadałem do wiersza, bo zazwyczaj cały proces poprzedzała praca z ciałem, świadomy ruch, taniec. Umożliwiały mi wyjście z głowy i doświadczanie czegoś… mniej schematycznego? To wtedy pojawiały się słowa, czasami obrazy, z których układałem wers po wersie. Mój tomik jest bardzo osadzony w ciele.
Jeśli taniec jest w twoich wierszach metaforą, to co za nim się kryje?
Nie wiem, czy jest metaforą, jest narzędziem, sposobem na bycie żywym, ucieczką od myślenia dyskursywnego; jest drogą, która daje mi kontakt z czuciem i przeżywaniem. Ale pojawia się nieprzypadkowo, od dziesięciu lat jest obecny w moim życiu; tańczę tango, taniec współczesny, kontakt improwizację.
Kto w tańcu prowadzi?
Przy improwizacji nie ma prowadzenia, każdy ruch jest dialogiem, który wydarza się w parze. W tangu role wydają się bardziej jednoznaczne, ale doświadczyłem go też w inny sposób. W zeszłym roku byłem na Queer Tango Marathon z moją żoną, tam role były płynne, a ja dałem się prowadzić mężczyznom i przestałem się sztywno trzymać tego dualistycznego podziału. To mi otworzyło zupełnie inny wymiar tego tańca i pozwoliło poczuć, jak to jest być prowadzonym. Jeśli więc taniec wydarza się z kimś, to jest to dla mnie opowieść o dialogu, rozmowie w ruchu.
Dla mnie taniec jest metaforą życia, bo też o nim jest twój tomik. Który wiersz był pierwszy?
Pierwsza kalendarzowo jest „Dżungla”, wiersz napisany w czasie covidu, w którym próbuję się wybrać w podróż nie wychodząc z domu. To doświadczenie niemal wspólnotowe, kiedy mogliśmy sobie jedynie wyobrażać, że gdzieś się pakujemy i wyruszamy, przynajmniej podczas pierwszych lockdownów. Bliżej mu do prozy poetyckiej niż do czystej poezji, ale od niego się zaczęło. Natomiast pierwszy wiersz, przy którym poczułem, że to jest właśnie poezja, którą chcę pisać, to „Ćwiczenia”, gdzie „w czerwcu zamiast córki rodzi się matka”. To poezja o rodzicielstwie odwróconym, kiedy twoim dzieckiem staje się twój rodzic.
Zaczęliśmy rozmowę od odsłaniania. Na spotkaniach czytelnicy pytają o twoją mamę?
Wiersze, w których pojawia się moja mama, a pojawia się głównie w kontekście chorobowym, są na pewno wierszami najbardziej osobistymi. Podczas pierwszego spotkania z czytelnikami, miałem przeczytać wiersz Ćwiczenia i nie dałem rady; na widowni siedziała moja mama. Mam mądrych czytelników, nie pytają mnie o szczegóły biograficzne i dobrze, bo zakładam, że każdy kto czyta ma możliwości własnych interpretacji, odniesienia do własnej historii. Dopowiadanie dużo by odebrało odbiorcy.
Dla mnie „Wieniec” jest wierszem o miłości.
O szukaniu czułości w nietypowych rzeczach, jak we włosach wyłowionych z brodzika. Bo choć wydaje się to niezbyt estetyczne, kiedy zestawisz z konkretną osobą, może z jej chorobą, nabierają bliskości, rozczulają.
Pokazujesz się w tych wierszach jako wrażliwy mężczyzna, co wpisuje się w dobry moment dekonstrukcji modelu męskości.
Jest kilka wierszy, które poruszają temat męskości; pojawia się w nich postać mojego dziadka, który umierał podczas powstawania tego tomiku. W jednym z nich piszę, ze oczyszczając maszynkę do golenia rok po jego śmierci, pierwszy raz dotknąłem jego włosów. Mój dziadek był typowym samcem alfa, co miało dobre i złe strony. Prezentował model mężczyzny twardego, zaradnego, czułość, relacje nie były jego najmocniejszą stroną. Dziadek był w moim życiu 30 lat, a mój ojciec zmarł, kiedy miałem dwa lata, więc to on był najbliższym mężczyzną w mojej rodzinie, który mógłby mi tłumaczyć świat. Nie zrobił tego. Kontakt sprowadzał się do okolicznych imprez rodzinnych. Uświadomiłem sobie, że nigdy nie dotykałem nawet jego włosów, nie doświadczyłem od niego czułości. Nie poszedł ze mną na mecz, na ryby, nie nauczył naprawiać samochodu, nie przekazał mi także tego tradycyjnego modelu męskości. Stąd żal, czasami smutek niewykorzystanego czasu, możliwości i potencjału. Bo nawet, kiedy ci mężczyźni byli blisko, nie było bliskości.
Zacząłeś oglądać się wstecz, kiedy miałeś sam zostać ojcem?
Patrzenie w tył zawsze było u mnie naturalne; mój tata zmarł dwa lata po moich narodzinach, czułem brak i starałem się ten brak wypełnić. Wracałem do przeszłości, mój ojciec publikował krótkie opowiadania, kierowane do młodzieży i dzieci, swoje doświadczenie wojny opisał z pozycji dziecka, którym wtedy był. I ja bardzo chciałem robić to, co on. Starałem się pisać bajki i baśnie, ale potem, kiedy dojrzałem, nie czułem już, że to najważniejsze w życiu. Jeśli jeszcze nastoletniemu Kubie wydawało się, że będzie niespełnionym człowiekiem, jeśli nie napisze książki, to dla 30-letniego Jakuba nie było to już żadnym priorytetem. Paradoksalnie publikacja przyszła w takim momencie mojego życia, kiedy jest do niego dodatkiem, a nie esencją, czy osią, wokół której buduje się moja tożsamość.
Przedstawiasz się jednak jako poeta.
Tak, w końcu coś trzeba mieć w swoim biogramie. Ale nie jest tak, że to bycie twórcą jest teraz jądrem mojej tożsamości. Tym, co jest dla mnie istotne to relacje z bliskimi i to w nich się najbardziej przeglądam. Bycie poetą czy pracownikiem humanitarnym to role, które są dla mnie znaczące, ale byłbym sobą i bez nich. Na pewno ważne jest dla mnie kształtowanie świata, tak by stawał się odrobinę lepszy i… czulszy? Czasami poezja to umożliwia; na ostatnie spotkanie autorskie przyszedł mój kolega, z którym gram w karty. Nie znał mnie z tej wrażliwej, uczuciowej strony, którą pokazałem w wierszach. I napisał mi wczoraj, że nie wiedział, że można się tak wyrażać i po lekturze tomiku napisał dla swojej żony kilka krótkich form opisujących ważne dla nich momenty. Mieli z tego wiele radości, ważny moment bliskości. Więc jeśli już miałbym mówić o wpływie mojej poezji na cokolwiek, to warto było napisać tomik, choćby dla tego kumpla i tego, do czego go zainspirował.
Nie znał cię z tej czułej strony, bo się maskowałeś?
Zawsze są jakieś konteksty, przestrzenie, w których pokazujesz się z konkretnej strony: z niektórymi ludźmi chodzę po prostu na piłkę, z innymi tańczę. W szatni po meczach nie gada się zwykle o poezji. Ale kiedy już wydałem tomik, kumple z boiska podchodzili i mi gratulowali. Poezja jest intymna, jest odsłaniająca, w mało której życiowej sytuacji stałem tak nago. I jest to czasami trudne, by się dać poznać z tej najbardziej wrażliwej strony, zwłaszcza gościom, z którymi kopię się co tydzień po nogach. Ciężko jest przejść płynnie od zaciętych reguł sportu do czułego wiersza o mamie. Wysyłając propozycję do wydawnictwa, miałem tego świadomość, i byłem gotowy. Jakaś blokada przed odsłanianiem się wciąż jednak jest, nie wiem, czy to jest blokada przed zbytnim ekshibicjonizmem, a może zwykły mechanizm obronny. Ale finalnie to otwarcie, zrzucenie zbroi, jest uwalniające. I tego też gratulują mi twardzi mężczyźni. Odsłanianie się z tej miękkiej strony ma swoją wartość i może daje pretekst innym, by szukali tego u siebie.
Koan, który pojawia się w twoim ostatnim wierszu, nie jest przypadkowy, prawda?
Tak, to nawiązanie do mojego zainteresowania buddyzmem i jednego z najsłynniejszych koanów, który brzmi: Jak wyglądała twoja twarz przed narodzeniem? Z racji tego. że cały tomik jest swoistym oczekiwaniem na narodziny, na stanięcie do rodzicielstwa, udało mi się zamknąć go odpowiedzią na to pytanie. Dziecko się pojawia i wraz z narodzinami dostaje w prezencie rozwiązanie koanu, jak wyglądało przed narodzinami.
I to wcale nie jest córka, a syn. Co będzie dalej?
W tomiku „Córka tańczy” dziecko jest w domyśle, ale jeśli będę pisać dalej, a wszystko na to wskazuje, nie ucieknę od tematu rodzicielstwa. Mój syn ma dwa miesiące, pojawił się na świecie razem z moim poetyckim debiutem. Tak, to nie jest to córka, choć zawsze wyobrażałem sobie siebie jako ojca córki. Dawno temu obserwowałem córkę znajomych tańczącą na parkiecie i jej powiewające loki w rytm przeboju I will survive. Była pełna życia, pasji, mocy i radości. Pamiętam wtedy ten impuls, kiedy pomyślałem sobie, że fajnie byłoby być ojcem córki. Córka była wyobrażona i też dużo łatwiej było mi, mężczyźnie, wyrażać czułość do kobiety, to dla nas dosyć naturalne. Czułość wyrażona do mężczyzny - przyjaciela, nawet do dziadka, jest zwykle trudniejsza. Cieszę się, że urodził się syn, bo mam szansę być dla niego takim, jakim do tej pory być może bałem się być. Przynajmniej wobec innych mężczyzn.