Katarzyna Kachel

Jakub Ciećkiewicz: Podczas choroby nie mogłem kierować swoim ciałem, ale mogłem kierować swoją narracją

Jakub Ciećkiewicz: Podczas choroby nie mogłem kierować swoim ciałem, ale mogłem kierować swoją narracją
Katarzyna Kachel

Im głębsze jest cierpienie, im mocniejsze poniżenie i nieszczęście przebywania w strefie leżącej pomiędzy życiem i śmiercią, tym bardziej ekstatyczna i zachłanna staje się radość życia - mówi Jakub Ciećkiewicz, autor książki „Nocny maraton tańca”, pisarz, reportażysta, redaktor, fotografik. Powieść powstała w szpitalu, w którym Kuba przebywał od marca do października 2022 ze złamanym kręgosłupem i rakiem prostaty.

Powiedziałeś mi kiedyś, że „Nocny maraton tańca” to nie jest książka o śmierci. I muszę się zgodzić, bo choć umiera się w niej nie raz, jest to traktat o cudzie życia.
Wróciłem w tej opowieści do średniowiecznego pojmowania śmierci, które jest odczuciem bardzo głębokim i niewykluczającym wartości samego faktu odchodzenia, a nawet posmakiem szczęścia, które może przynieść. Do stanu, w którym, jak podczas medytacji transcendentalnej, uprawianej przez mnichów w klasztorach różnych religii, osiąga się poziom refleksji czy kontemplacji, który pozwala na przeżywanie doświadczeń wykraczających poza poznanie. Te doświadczenia rodzą się na pograniczu bycia i umierania; stanowią punkt, który zapewnia dobrą perspektywę obserwacyjną. Bo choć docierają do ciebie fragmenty toczącego się życia, otrzymujesz także możliwość wewnętrznej autopenetracji. Znajdując się na takim pograniczu, możesz doświadczać podsumowania, wyzwolenia, a nawet pełni i szczęścia. Im głębsze jest cierpienie, im mocniejsze poniżenie i nieszczęście, tym bardziej ekstatyczna i zachłanna staje się radość istnienia.

W „7 pieczęciach” Bergmana, filmie, który jest metaforyczną opowieścią o grze ze śmiercią, pada zdanie: „Dzisiaj masz bystre oczy, jutro cię zjedzą robaki, fortuna kołem się toczy los człeka byle jaki”. Mówimy jednak o czasach, kiedy śmierć była oswojona, a nie kulturowo wykastrowana. Czy ty sam potrzebowałeś sytuacji granicznej, by ją dostrzec?
Możliwe. Jednak to się po prostu stało. Zachorowałem, trafiłem do szpitala, diagnozy były zatrważające. Przez kilka miesięcy żyłem na morfinie, później na preparatach zbliżonych do heroiny, myślałem, że umrę. Wtedy zacząłem pisać, codziennie, przez pięć, sześć godzin, doświadczając w tym samym czasie działania opiatów. To było szczególne przeżycie, bo świadomość działa wówczas inaczej. Nie odczuwałem bólu, byłem w stanie swego rodzaju rozjarzenia umysłowego, wszystko postrzegałem w sposób bardzo plastyczny, niezwykły. I tak zderzyłem się z prawdziwym obrazem życia, tego, co oferuje każdego dnia, co nam daje, choć nie zawsze umiemy to przyjąć. Nie umiemy, bo żyjemy w stanie ułudy, w którym praca, pieniądze czy sukces, tworzą iluzoryczną pełnię. Ciężka choroba pokazała mi, że inne wartości - poza pięknem i miłością - są wyłącznie pseudowartościami.

Zaczynasz doceniać, gdy tracisz, gdy zdajesz sobie sprawę, że to może koniec i dajesz sobie na to zgodę?
I bez tej zgody nie można żyć. Carl Simonton, twórca terapii skierowanej do pacjentów onkologicznych, mówi, że interesuje nas głównie długość życia a nie interesuje nas jego jakość. I dopiero moment wstrząsu pozwala na to, by każdy dzień potraktować odrębnie, jak pojedynczy koralik. I jeśli w tym dniu jest miejsce na spacer, refleksję, przyjaźń, miłość obowiązek, zachwyt, radość, to wtedy dzień jest pełny, został przeżyty właściwie. A jeżeli oddajesz swój czas komuś za nic, co pozostaje w zamian? Wczoraj oglądałem poruszający spektakl teatru KTO pt. Peregrinus. Pokazywał w syntetycznym skrócie życie korporacji, zautomatyzowanych ludzi-robotów w takich samych garniturach, o identycznych łysych głowach, którzy na komendę robili to samo, pisali, kserowali, latali po świecie z walizkami, poniżali się i upokarzali. A w pewnym momencie przyszedł do nich super manager i wręczył pudełka z nagrodami. Gdy je rozpakowali, okazało się, że są puste. I to jest właśnie symbol współczesnych czasów, uzależnienia od banków, kredytów, mieszkań, pracodawców. Ja - wiedząc, że jest to złe - zawsze uciekałem w stronę innych kultur i cywilizacji, gdzie bardziej szanuje się życie, choćby do Maroka. Tam przez dwie godziny dziennie siedzi się w kawiarni, pije herbatę i patrzy na ulicę. I to patrzenie nie jest aktem bezrefleksyjnym, ale świadectwem istnienia. Marokańczycy istnieją, jedząc, tańcząc, śpiewając, paląc, flirtując, czytając, na pierwszym miejscu jest człowiek. Nie czas.

W twojej książce czas ma znaczenie.
Tak, bo to opowieść, która toczy się na wielu planach; wraca do XIX wieku, do historii dziadka, ale też mojej dzielnicy i ulicy. Nie są to jednak światy realistyczne, ale magiczne i zmitologizowane. W książce przeszłość miesza się z teraźniejszością, a nawet wykracza w przyszłość. I nie ma w tym przenikaniu wyraźnych granic. Przyjmując, że noszę w sobie cały świat zdarzeń, rytuałów i obyczajów, a także rodzinę, sąsiadów, kolegów, ich historie i dramaty, jestem jak drzewo, które zapisuje kolejne słoje. Albo jak dysk komputerowy usiany milionami informacji. Takie dyski powinno się deponować w jakiejś bibliotece. A może tak się dzieje? Amerykańscy radiolodzy zauważyli, że człowiek, który umarł w trakcie rezonansu magnetycznego, tuż przed śmiercią coś z siebie wygenerował, zapisał? To był jakby jego bilet w przyszłość?

Przywołanie przeszłości miało dać ci odpowiedź, kim jesteś, skąd się wziąłeś?
Penetrując własny los, sięgasz bardzo daleko, żyjesz pamięcią dzieciństwa i tego, co ci powiedzieli starsi. Moja babcia witała powstańców styczniowych po bitwie pod Kobylanką i robiła mi z tektury sylwetki żołnierzy. Opowiadała, jak dotarli do wioski, a ludzie ich przyjmowali, opatrywali rany, leczyli. Dziadek wspominał, jak szedł do legionów i przywoływał moment, kiedy zabito arcyksięcia Franciszka Ferdynanda w Sarajewie. To wszystko we mnie tkwi, to jest moja historia, bo została przeze mnie przeżyta. Dlatego moje życie nie trwa 65 lat, a może 160?, albo jeszcze więcej? Pamiętasz biblijnych patriarchów, oni żyli po kilka stuleci.

Tak można się cofać aż do Adama.
Tak właśnie jest, o ile wierzysz, że następujące po sobie pokolenia, noszą podobne geny i pamięć, która sięga początków stworzenia. A kiedy to odkrywasz, stajesz się bogaty wielością egzystencji, widzisz, kto za tobą stoi, otrzymujesz potężne wsparcie. To jest twój zasób. Jeśli go przyjmiesz, zaczynasz otrzymywać hojną ręką wielkie dary. Leżąc w szpitalu zdałem sobie sprawę, że przepływa przeze mnie rzeka istnienia, która niesie bagaż dziejów i ludzi. Oni są we mnie, ja w nich, śmierć widziana z takiej perspektywy staje się jedynie punktem, a nie tragicznym momentem kończącym wszystko. Istnieje solidarność zdarzeń, ludzi, miejsc, zapachów, miłości wszystkiego, na co składa się życie, które wciąż płynie. I choć nie wiem dokąd, cieszę się z takiego doświadczenia.

Z perspektywy biologicznej bywa to trudne
Trzymamy się życia, chcemy przetrwać i to na pewnym poziomie jest słuszne, bo zachowujemy gatunek. Ale są przecież inne poziomy istnienia. I tak jest właśnie w mojej książce, która choć mówi o śmierci i cierpieniu, traktuje o pięknie życia, które mamy za darmo na co dzień i o uznaniu śmierci jako konieczności, co dziś wydaje się trudne do przyjęcia. Ostatnim miejscem, gdzie jeszcze rozmawia się o chorobie, niedołęstwie, starości, umieraniu jest kościół. Te ważne fragmenty losu zostały wypreparowane z kultury, schowane, odrzucone. Przypominam ci, jak odgrodzono zmarłych na covid w pierwszej fazie pandemii. Ci ludzie po prostu znikali. Bliscy nie mogli ich pożegnać. I to jest tragiczne, bo jeśli nie możesz się pogodzić ze śmiercią, to nie jesteś również w stanie przeżyć szczęścia istnienia. Zamiast doświadczać wzlotu, ciągle ci będzie brakowało mebli z IKEI, nowego radia, samochodu hybrydowego. Twoje zadowolenie zawsze będzie uwarunkowane, nie przeżyjesz pełni. Bo wykluczyłeś taką możliwość.

Co przynosiło ci ukojenie w trudnych chwilach?
Na pewno wspomnienia związane z egzotycznymi wyprawami, kojące krajobrazy, wspomnienia biesiad, dobrego towarzystwa, przyjaźni, miłości i seksu. Wszystkie te mocne przeżycia, które były przeze mnie zarejestrowane jako piękne i znaczące. Natura jest niebywale pomocna w takich trudnych chwilach, bo w jakiś sposób ocala, daje nadzieję odrodzenia, poprzez swoją cykliczność i zdolność do przezwyciężania kryzysów. Jeżeli przebywasz sam w pustym pokoju, czujesz się samotny, jeśli przebywasz w lesie, już nie. Jesteś w relacji ze światem drzew i zwierząt. Izolacja jest najgorszą formą egzystencji. Jest właściwie śmiercią. Paradoksalnie jednak mnisi, którzy odgradzają się od świata, przyjmując tzw. rekluzję, mają niebywałą relację z Bogiem i drugim człowiekiem. Duchową. Wszystko więc zawiera się w naszej postawie wobec świata, w refleksji, że warto wyeliminować wiele niepotrzebnych spraw, poczynając od żalu, złości i poczucia straty, i zacząć patrzeć w głąb. A także dookoła. Wtedy przychodzi moc, przestaje cię paraliżować lęk, wychodzisz ze strefy „Pomiędzy.” Takim celom w dawnych czasach służył czterdziestodniowy post.

Pisząc książkę, chciałeś utrwalić doświadczenia, czy zrozumieć, co się dzieje w tobie ?
I jedno, i drugie. Miałem taki nawyk. Budziłem się rano, dostawałem morfinę, jadłem śniadanie, wyjmowałem notebooka i pięć, sześć godzin pisałem. Siostry się do tego przyzwyczaiły, zaczęły mnie nazywać „pisarzem”; mówiły „O, pisarz już wstał, już pracuje”. Robiłem to z potrzeby złapania wyślizgującej się własnej tożsamości. Nie mogłem kierować własnym organizmem, ale mogłem kierować swoją narracją, czegoś się więc chwyciłem. Wobec choroby byłem zupełnie bezbronny, lekarze podejrzewali przerzut raka do kręgosłupa, nie dawano mi wielkich nadziei. Pytałem pielęgniarki, czy aby nie za dużo narkotyków dostaję, na co powiedziała, „panie Jakubie, po takiej diagnozie?”, więc zrozumiałem, że moje szanse nie są wcale duże. Pisałem i kontrolowałem to, co mogę kontrolować, pisałem, wierząc, że istnieje poznanie przez pisanie, pisałem, aby zapisać myśli i aby mieć nadzieję. Miałem przy łóżku książkę opowiadającą o ostatnich latach życia księdza Tischnera, czytałem ją i pisałem.

Tischner podobno powiedział, że cierpienie nie uszlachetnia.
I nie wiem, czy miał rację. Być może doszedł do takiej konstatacji, bo kiedy zachorował był już spełniony wewnętrznie, niebywale szlachetny i uduchowiony, osiągnął to, co miał do osiągnięcia. Ja dzięki cierpieniu wkroczyłem w inny etap życia, który mnie zmienił i rozwinął. Sytuacja ciężkiej choroby dała mi kopa na wyższy poziom. Teraz żyję i cieszę się dniem pojedynczym, tym, że się obudziłem, że mnie nic nie boli, nie jestem w szpitalu, To są wielkie rzeczy. Zacząłem uprawiać kwiaty: pelargonie, azalie, rododendrony, nauczyłem się gotować, podjąłem córkę fasolką po bretońsku. Słucham uważnie, co do mnie mówią inni ludzie i próbuję skupiać się na ich problemach. Żeby niczego nie uronić.

Wektory ważności się przesunęły?
Zupełnie. Choć zdawałem sobie wcześniej sprawę z tego, jaką życie ma wartość, nie umiałem zostawić za sobą złych doświadczeń. Pozbyć żalu, przetrawić złogów emocji. Wybaczyć. Kiedy zdałem sobie sprawę, jak sobie szkodzę, odpuściłem. Sprawy, które kiedyś wydawały mi się tragiczne, okazały się bez znaczenia. Poza tym przez długie lata sprzedawałem życie i to zupełnie tanio. Wiesz, żyjemy jakby w kombinezonach, w których jesteśmy odporni na bogactwo, które dostajemy darmo. Pracują nad tym całe sztaby marketingowe. (Śmiech). Ale można inaczej zbudować życie i nie musi temu towarzyszyć żadna ideologia czy religia. Dla mnie wzorem są Afrykanie. Zawsze szczęśliwi, gotowi do zabawy, zawsze razem.

Mówisz o dwóch kodach kulturowych, jak to zrobić tutaj, bez konieczności przenoszenia się na Saharę?
Nasza historia to historia rodów, historia miłości, bohaterstwa, obrony wspólnoty. Z tego jesteśmy, i z tego możemy czerpać. Ale też mamy cywilizację z jej bogatą ofertą. I musimy wybierać, co jest dla nas dobre. Codzienny stres, jakiego dostarcza nam szef - psychopata nie jest wart żadnych pieniędzy, bo wszystkie pójdą na leczenie raka. Życie w ciągłym konflikcie to źródło wielu chorób, na przykład reumatycznych. Bardzo częstych wśród pracowników banków. Powiem tak: Kiedy mam w ciągu dnia świadomość własnego istnienia i nie przeżywam tańca emocji, czuję, że idę we właściwym kierunku.

Dla kogo jest twoja książka?
Nie powiem, że dla każdego, bo wymaga pewnego oczytania w literaturze. Ale na pewno jest to książka dla ludzi, którzy mają poczucie, że warto w życiu coś zmienić. Dla tych, którzy zetknęli się z chorobą, dla takich, którzy podzielają moje poglądy i uważają, że najważniejsze jest czerpanie szczęścia z powszedniości, z każdego dnia, z tego, co się dzieje w tej chwili, a nie z wymyślania warunków, pod którymi ja mogę być szczęśliwy.

Na ile „Nocny maraton tańca” może być transformacyjny tak, jak był dla ciebie?
Na ile jesteś w stanie przełożyć go na własne życie. Bo to jest moje życie. Pokazałem jak się transformuje chorobę, zmienia pogranicze śmierci na życie, jak - dzięki lekarzom i sobie - udało się to zrobić. Pokazałem, jak trzeba przywołać ze swojej pamięci całe zastępy historyczne, babć, ciotek, dalszych przodków, ich miłość, ciepło, wsparcie. I mając to wszystko oraz swoje osobiste doświadczenia sukcesów, spełniania, bliskości i miłości, potrafię tworzyć dobrostan, w którym nie przywiązuję się do wyników. Bo w tym życiu nie ma innego wyniku niż samo życie.

Katarzyna Kachel

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.