Janusz Szydłowski wystawia sztukę z West Endu. Takiego przedstawienia w Krakowie nie było!
Wymarzył sobie teatr, w którym będzie królowała szlachetna rozrywka. Marzenia urzeczywistnił, otwierając w 2015 roku Teatr Variété. Na jego scenie krakowska publiczność ogląda głośne tytuły grane na West Endzie czy Broadway, ale o najnowszej premierze, którą wyreżyserował, Janusz Szydłowski mówi: takiego przedstawienia w Krakowie jeszcze nie było. Tytuł z West Endu - "Premiera, która poszła nie tak" na scenie Teatru Variété od 3 lutego.
"Premiera, która poszła nie tak" to tytuł najnowszego spektaklu na afiszu Teatru Variété. Ale chyba wszystko pójdzie tak?
Jestem przekonany, że wszystko pójdzie tak, jak powinno! A będzie to spektakl, jakiego w Krakowie jeszcze nie było. Wystawiamy produkcję objętą bardzo wymagającą licencją replica, zgodnie z którą, wszystkie elementy inscenizacji spektaklu, zostaną wiernie odwzorowane wobec pierwowzoru. W praktyce oznacza to bardzo rygorystycznie określone zarówno warunki dotyczące doboru aktorów, jaki i scenografii, czy nawet działań promocyjnych. Przed spektaklem dostaliśmy szczegółowe wytyczne, łącznie z próbkami materiałów na kostiumy. Scenografia – dosłownie – co do milimetra została przeniesiona z West Endu, a nigdy jeszcze nie była ona w naszym teatrze tak rozbudowana, jak w tym przedstawieniu. Scena Teatru Variété nie jest wielka więc przeniesienie wszystkich elementów było kłopotliwe, a niektóre musieliśmy sprowadzić z Londynu. Nie wszystkie materiały dopuszczone do zastosowania w teatrach w Wielkiej Brytanii, dopuszczone są również w Polsce ze względu na różne przepisy BHP. Jak dotąd udało nam się ze wszystkich sytuacji wyjść zwycięsko, choć mamy jeszcze tremę, bo warunki licencji zakładają ostateczne odebranie spektaklu przez licencjonodawców tuż przed premierą. Do tej pory nie robiliśmy jeszcze takiej produkcji. Nikt w Krakowie takiego spektaklu nie robił, a jeśli chodzi o przedstawienie dialogowe to najprawdopodobniej w ogóle w Polsce nikt jeszcze nie porwał się na coś takiego.
Rozumiem, że dla reżysera to spore wyzwanie, nie ma tu miejsca na własną interpretację, za to trzeba idealnie skopiować.
To najtrudniejszy spektakl w moim życiu. Nieprawdopodobne wyzwanie, ale teraz mam ogromną satysfakcję.
Wiedział pan, na co się porywa, czemu więc zdecydował się pan na tę sztukę?
Pokazujemy spektakle wystawiane na wielkich scenach światowych i nasze przedstawienia też są na najwyższym poziomie, a ten spektakl również jest wyjątkowy. Dlatego musiałem go tu, w Krakowie, wystawić. Choć tak naprawdę o tym, w co się wpakowałem, przekonałem się, kiedy już podjąłem decyzję. O spektaklu dowiedziałem się od mojej angielskiej przyjaciółki, która powiedziała, że to genialne przedstawienie, ale nie jest pewna, czy damy radę takie zrobić. Nie mogła mnie lepiej zdopingować. Pojechałem do Londynu zobaczyć spektakl, a tam reżyser klepie mnie po ramieniu, mówiąc: fajnie, że chcecie pokazać ten spektakl, ale czy dacie radę? Wiadomo, że musiałem to zrobić! Ale też nie miałem obaw, że nie damy rady, bo jesteśmy wyjątkowym teatrem.
Teatr Variété nie ma swojego zespołu, aktorów trzeba było więc wyłonić z castingu. Trudno było znaleźć idealnych odtwórców ról?
To było bardzo trudne. Wokół teatru stworzył się nieformalny zespół, ale w tym przedstawieniu pojawia się też kilka zupełnie nowych twarzy. Potrzebowaliśmy wybitnych aktorów, utalentowanych muzycznie i ruchowo, a do tego obdarzonych osobowością, bo tego nie można zagrać czy zatuszować. W tym przedstawieniu ważniejsze niż dialogi jest to, co się dzieje pomiędzy nimi. Dlatego aktorzy muszą mieć wyobraźnię abstrakcyjną i być piekielnie zdolni ruchowo. Jest w spektaklu scena, w której aktor nagle znajduje się na suficie - w filmie łatwo osiągnąć taki efekt, w teatrze trzeba do tego nieprawdopodobnych zdolności niemalże akrobatycznych. To przedstawienie wymaga ogromnej sprawności fizycznej, jak w cyrku. Ogromnie ważny jest timing, bo musi wyjść puenta. Nie ma miejsca na śmieszkowanie – ma być inteligentnie i z poczuciem smaku. Dodatkowym wyzwaniem dla aktorów było również to, że muszą zagrać tak, jak odtwórcy ról w oryginalnej wersji, ale mówią po polsku i w polskim kontekście – nie wszystko, co jest śmieszne po angielsku, śmieszy też Polaków. Sztuka ma swój rytm, który trzeba zachować w tłumaczeniu. To było naprawdę spore wyzwanie. Piekielna robota!
Tłumaczyła Krystyna Podleska - pana żona, która sprawdziła się już wielokrotnie w tłumaczeniach sztuk dla Teatru Variété, więc o to chyba był pan spokojny.
Ona ma niebywałe ucho, jest Angielką, aktorką, ma poczucie rytmu i olbrzymią wyobraźnię więc potrafiła to tak przełożyć, że dialog leży w ustach. Ale niektóre zwroty czy żarty musieliśmy konsultować, ponieważ różnice kulturowe powodowały, że nie dało się ich prosto przełożyć. Przyznaję też, że kiedy na początku czytałem sztukę, pomyślałem, że to nie jest nic wielkiego, nawet trochę papierowe. Jednak, kiedy zaczęli grać, wszelkie obawy prysły. To jest komedia, która uruchamia wyobraźnię. Pokazuje magię teatru i aktorstwa.
Szukał pan odtwórców ról także wśród krakowskich aktorów?
No pewnie, Marta Bizoń i Katarzyna Galica grają w „Premierze, która poszła nie tak”, z aktorów krakowskich teatrów mamy też w obsadzie Michała Felczaka i Janka Jurkowskiego. W tym spektaklu wprawdzie nie ma Marcela Wiercichowskiego i Piotra Urbaniaka z Bagateli, ale można ich zobaczyć w innych naszych przedstawieniach. A i nasi aktorzy też pojawiają się na innych krakowskich scenach.
Skoro już tyle opowiedział pan o realizacji przedstawienia, proszę zdradzić, o czym jest „Premiera, która poszła nie tak”.
Fabuła jest prosta. Studenci uczelni technicznej założyli kółko dramatyczne i postanawiają wystawić sztukę kryminalną o morderstwie doskonałym w stylu Agathy Christie. I od początku wszystko im się nie udaje, wpadają więc w tarapaty, z których trudno byłoby wyjść nawet aktorom zawodowym, bo np. inspicjentka gubi kartki, na których zapisany jest tekst i zamiast podpowiadać dialogi, czyta didaskalia. Na podstawie jej podpowiedzi aktorzy tworzą więc kolejną sztukę. Akcja dzieje się w latach 20. ubiegłego wieku, to szczególnie bliski mi okres.
"Premiera, która poszła nie tak" jest najdłużej wystawianą komedią na West Endzie. Na czym polega fenomen spektaklu?
Sztukę wymyśliła grupa aktorów z London Academy of Music and Dramatic Art. Najpierw powstała abstrakcyjna historia, a potem stworzyli z tego scenariusz. Wyszedł świetny spektakl, uroczy w swojej formie, ale też piekielnie trudny do zagrania, wymagający od artystów wszechstronności. Pokazywany na West Endzie i Broadwayu. Myślę, że ludziom podoba się właśnie ta magia teatru. W pewnym momencie zatracamy świadomość tego, co było naprawdę w scenariuszu. Widz nie wie, czy to naprawdę jest pomyłka, czy część sztuki. Czy aktorzy naprawdę to grają, czy rzeczywiście coś poszło nie tak – nawet my, tu w teatrze, znający tę sztukę, łapiemy się na takiej myśli. Widzowie doceniają też pewnie warsztat aktorski – trzeba to samemu zobaczyć.
To kolejne przedstawienie, które przenosi pan do Krakowa ze światowych scen.
Nie boję się tego, ponieważ dorównujemy tym scenom - i to nie jest pycha z mojej strony. W przypadku "Chicago", spektaklu który jest najdłużej u nas na afiszu, kilka razy słyszeliśmy od widzów, którzy widzieli go na Broadwayu, że nasz jest lepszy. Są widzowie, którzy widzieli go kilkanaście razy! To jest satysfakcja, zwłaszcza, że nie chcieli nam dać licencji, bo za mały teatr, a to grają największe sceny świata. Ale się zawziąłem i mamy ten tytuł w Polsce na wyłączność.
Zawziął się pan też budując ten teatr. Długo pan o niego walczył...
Prawie 14 lat. Zrezygnowałem ze swoich ambicji reżyserskich, zrezygnowałem z ról. Gdybym zdecydował się na Warszawę, teatr powstałby dużo wcześniej.
Czemu więc Kraków?
Bo to moje miasto. Tu się urodziłem i chciałem, żeby Kraków miał taki wyjątkowy teatr. Zawsze chciałem mieć taki teatr. Jurek Trela, z którym się przyjaźniłem, powiedział mi, że powinienem zajmować się szlachetną rozrywką. Uważam, że to ważne, by było takie miejsce, które łączy słowo, kulturę i szlachetny humor.
Nie żałuje pan tych lat poświęconych na stworzenie teatru?
Były momenty, kiedy myślałem, że jak to nie wyjdzie, to chyba sobie strzelę w łeb, ale teraz jestem bardzo szczęśliwy. Ten teatr jest spełnieniem moich marzeń. Powstał, żeby pokazywać wyjątkowe, światowe przedstawienia. Teatr Szekspira jest wspaniały, ale nie jest dla każdego. Na naszych przedstawieniach dobrze się bawi i profesor uniwersytetu, i ktoś, kto na co dzień nie czyta Szekspira. To jest wyrafinowana rozrywka. Po naszych przedstawieniach widownia wychodzi rozpromieniona. One dają siłę.
A największa satysfakcja?
Kiedy wchodzę do teatru. Stworzyliśmy jedną teatralną rodzinę - dla takich chwil warto żyć. Nie raz słyszałem od aktorów, którzy przyjeżdżają tu z całej Polski, by grać w naszych spektaklach, że nie ma drugiego takiego teatru. Podobno nie ma też drugiego takiego dyrektora. Ten teatr to moja największa miłość.
Ma pan jeszcze jakieś teatralne marzenie?
Nie powiem, że chcę umrzeć na tej scenie, mam plany na kolejne spektakle. Marzy mi się musical na kanwie "Romea i Julii". Szekspirowska historia, piękne kostiumy, współczesna muzyka – na razie nieosiągalny, ale dopnę swego. A póki co, prawdopodobnie jeszcze w tym roku zaprosimy na drugą muzyczną premierę. Marzy mi się też spektakl dla dzieci, replika "Czarodziejskiego ogrodu", który wyreżyserowałem w Teatrze Bagatela i który gościł tam przez 22 lata. Spektakl obejrzało 250 tys. widzów. Julia Turczynowicz-Suszycka, która znalazła się w obsadzie „Premiery, która poszła nie tak" jest jedną z pierwszych aktorek, jakie wcielały się w postać Mary w "Tajemniczym ogrodzie". Grała tę rolę jako 9-latka. Mówi, że została aktorką, ponieważ dostrzegłem w niej talent.
Czuje pan radość w takich chwilach?
Ogromną!
A jak się pan odnajduje w pracy z dziećmi?
Jestem nerwus, ale dla dzieci mam cierpliwość. Pracuję z nimi tak, jak z dorosłymi, jedynie w języku jestem powściągliwy. Zresztą, one grają czasami dużo lepiej niż zawodowi aktorzy. Tylko trzeba dotrzeć do ich serc.