Jaworzno znalazło miejski hamulec. Tu pieszy jest bezpieczny
Rozmowa z Tomaszem Toszą, wicedyrektorem Miejskiego Zarządu Dróg i Mostów w Jaworznie, mieście, które doskonale rozwiązało problem bezpieczeństwa na drogach
Słyszałem, że liczba mieszkańców Jaworzna zaczyna rosnąć?
Tak, choć prognozy demograficzne mówiły, że będzie spadała. Zysk mieszkańców to wynik migracji. Zaczęliśmy przyciągać. Ludzie mają do wyboru 10 miast w okolicy, bo tak wygląda metropolia górnośląska i decydują się na Jaworzno. Czekaliśmy na ten efekt i się doczekaliśmy.
Podobno również w ogóle nie macie korków?
Nie mamy. I to panu powie każdy taksówkarz w Jaworznie. Mamy dobry transport publiczny i drogi, które są zaprojektowane w taki sposób, aby można było po nich swobodnie jeździć.
Też tak chcielibyśmy. Jak to osiągnęliście?
Poprosiliśmy inżynierów transportu, aby nam zrobili studium transportowe i wskazali, jakie inwestycje powinniśmy wykonać, aby gospodarka w mieście dobrze się kręciła dzięki sprawnej sieci drogowej. Później wcieliliśmy te zalecenia w życie. I zadziałało. W centrum mamy teraz 30 procent samochodów miej niż w Warszawie czy Katowicach. Dlaczego? Bo nie dopuściliśmy do tego, aby komunikacja publiczna stała się komunikacją socjalną, czyli dla tych, którzy nie mają samochodów, jeszcze nie mają prawa jazdy albo już nie mają prawa jazdy. U nas komunikacja publiczna służy do normalnych codziennych podróży ludzi.
Dziś Jaworzno cieszy się sławą najbezpieczniejszego miasta w Polsce, udało się tu bardzo znacząco zmniejszyć liczbę wypadków komunikacyjnych. O bezpieczeństwie na drogach mówi się ostatnio sporo, samorządy inwestują znaczne sumy w różne urządzenia ostrzegawcze, montowane przy przejściach dla pieszych.
To marnowanie pieniędzy. Te rozwiązania naprawdę nie działają. Kierowcy bardzo szybko się uodporniają na takie migoczące rzeczy. Na te folie odblaskowe, malowanie przejść na biało-czerwono, nawet na paski wibroakustyczne.
Wy poszliście inną drogą?
W Jaworznie zdecydowaliśmy się na zwężenie wszystkich miejskich dróg. Zrobiliśmy to z prostego powodu. Jeżeli w środku miasta mamy drogę o parametrach autostrady, to nie siły, nic nie zmusi człowieka, aby jeździł z prędkością 50 kilometrów na godzinę. Jeżeli jednak mamy miejską drogę, która wygląda jak miejska droga, wówczas zachowanie kierowcy jest zupełnie inne. Wystarcza, żeby pas ruchu miał 3 metry, gdy prowadzony jest tam ruch pojazdów ciężkich. W przypadku miast są to autobusy. Poza tym 2,75, 2,5 metra w zupełności wystarcza, gdy autobusy się tam nie pojawiają. Nasze drogi są zdecydowanie tańsze i bezpieczniejsze.
Kierowcy nie narzekali, że jeżdżą wolniej?
Oni nie jeżdżą wolniej, tylko zgodnie z przepisami. Nie robimy kierowcom krzywdy. Jeśli chcą pojechać 50 na godzinę, to pojadą, ale to jest maksimum, jakie można na tych drogach osiągnąć. Każda wyższa prędkość będzie przez nich odbierana jako niebezpieczna.
Niektórzy muszą jednak jeździć szybciej. Straż, policja, pogotowie...
Jeżeli w mieście jest mniej wypadków, to jeździć muszą rzadziej. Poza tym co jest największym zagrożeniem dla szybkiego przejazdu karetki czy straży pożarnej przez miasto? Korek. Budując w odpowiedzialny sposób system drogowy, nie mamy korków.
W jednym z wywiadów powiedział pan, że zła infrastruktura w mieście zabija. Zła, czyli jaka?
Taka, która pozwala jeździć z prędkością większą niż ta, którą wyznaczają przepisy. Prędkość, czyli energia kinetyczna, ma obrzydliwą cechę: rośnie w sposób wykładniczy, czyli im szybciej jedziemy, tym większą generujemy energię. Skutki wszystkich zdarzeń drogowych są wtedy dramatyczne. O ile przy 50 kilometrach na godzinę pieszy ma jeszcze szansę, aby przeżyć, to przy 60 kilometrach musi liczyć na cud. Inna rzecz, że jadąc szybciej, zostawiamy sobie bardzo mało czasu na reakcję. Proszę sobie wyobrazić, że Niemcy, którzy bardzo metodycznie podchodzą do spraw związanych z bezpieczeństwem ruchu drogowego, przebadali wypadki i stwierdzili, że w ponad 70 procentach przypadków kierowca nie użył hamulca. Zabrakło czasu. Tam gdzie kierowcy używają hamulców, czyli mają dostatecznie dużo czasu, aby zareagować, na ogół nie dochodzi do zdarzeń drogowych lub są one bardzo niskiej rangi - tylko stłuczki. Kluczem jest zrozumienie, że nie da się szybko i bezpiecznie. Jako gatunek nie jesteśmy do tego skonstruowani. Aby jeździć bezpiecznie, trzeba zatem jeździć wolniej. To zaś można w mieście wyegzekwować infrastrukturą, niekoniecznie progami zwalniającymi.
Wy zwężacie ulice i upłynniacie ruch, budujecie drogi jednopasmowe, tymczasem gospodarze wielu miast powtarzają niczym mantrę: samochodów będzie przybywać, musimy więc budować więcej szerokich dróg i więcej parkingów.
Zazwyczaj nie znają prawa Lewisa-Mogridge’a, które mówi, że nie ma takiej przepustowości, która nie zostanie zagospodarowana przez tak zwany ruch wzbudzony. Na szerszej drodze natychmiast pojawiają się dodatkowe samochody, które w kilka miesięcy są w stanie wyczerpać tą przepustowość. Ścieżkę takiego rozwoju, poszerzania ulic przechodziły Stany Zjednoczone. Dziś, po latach, mówią tam otwarcie, że w ten sposób zepsuli sobie miasta. Tego pościgu nie da się wygrać. Za każdym razem, gdy poszerzymy drogę, zbudujemy dodatkową autostradę, ona natychmiast wypełni się samochodami. W Polsce wydano dziesiątki miliardów złotych na zbudowanie infrastruktury, która tylko generuje korki. Kiedy Polska wstępowała do Unii Europejskiej, przyjeżdżało do nas mnóstwo ekspertów, którzy mieli nas nauczyć, w jaki sposób wydawać unijne pieniądze. Za każdym razem ostrzegali - nie popełniajcie naszych błędów. I jak pan myśli? Jako kraj popełniliśmy wszystkie błędy, jakie popełnili oni w latach 60. i 70. Wszystko przez nieszczęsną pogoń za przepustowością. Wyścig, którego nie da się wygrać. W tysiącach miast na świecie tysiące burmistrzów i inżynierów kombinowało przez 50 lat, aby dało się pogodzić niczym nieograniczoną wolność użytkowania samochodu z miastem. Może pan wskazać chociaż jedno miasto, w którym się to udało? Skoro cała inteligencja ludzkości w czasach, kiedy wysłaliśmy człowieka na Księżyc, została do tego wykorzystana i się nie udało, oznacza to jedno: tego nie da się pogodzić. A jak nie da się pogodzić, trzeba pomyśleć nad innymi rozwiązaniami. To, co my zrobiliśmy, sprawdziło się w setkach miast. Wszędzie tam, gdzie wprowadzono rozwiązania poprawiające jakość życia, transport publiczny, ograniczające dostęp samochodów do przestrzeni miasta, wszędzie to zadziałało.
Wspomniał pan, że postawiliście na komunikację publiczną. Podobno będziecie mieli miejski rower elektryczny?
Właśnie rozstrzygamy przetarg. Ponad połowę kursów komunikacji publicznej obsługują nam autobusy elektryczne. Mieszkańcy je bardzo polubili i bywają rozczarowani, gdy na przystanek zajeżdża zwykły diesel. Nam również zrównoważony, zeroemisyjny transport się podoba, pomyśleliśmy więc, że skoro daliśmy ludziom sieć dróg dla rowerów, którą w ubiegłym roku udało nam się powiązać, to teraz powinniśmy dać coś atrakcyjniejszego niż zwykły rower - rower elektryczny. To zupełnie inna kategoria pojazdu. Czuje się pan na takim, jakby jechał cały czas z górki.
Ile macie stacji i rowerów?
Dwadzieścia stacji, dwieście rowerów, w tym 120 elektrycznych. Tak na początek, bo chcemy mieć system liczący 400 rowerów.
Ile czasu zajęło tworzenie najbezpieczniejszego miasta w Polsce?
Kilkanaście lat. Tego nie da się osiągnąć w ciągu jednej kadencji. Niestety, najpierw trzeba było odkręcić popełnione wcześniej błędy i dopiero później można iść dalej.