Włodzimierz Knap

Jedyne takie pismo w PRL. Fascynujący ludzie „Tygodnika”

Zespół „TP” (1953 r.) - siedzą od lewej: Zofia Starowieyska-Morstinowa, Józefa Golmont (Hennelowa), Jerzy Turowicz, Stefan Kisielewski, ks. Andrzej Bardecki. Fot. fot. archiwum rodziny Kisielewskich Zespół „TP” (1953 r.) - siedzą od lewej: Zofia Starowieyska-Morstinowa, Józefa Golmont (Hennelowa), Jerzy Turowicz, Stefan Kisielewski, ks. Andrzej Bardecki. Stoją: Tadeusz Chrzanowski, Jan Józef Szczepański, Leopold Tyrmand
Włodzimierz Knap

18 stycznia 1908 r. Urodził się Stanisław Stomma, związany z „Tygodnikiem Powszechnym” i miesięcznikiem „Znak” od początków ich istnienia Środowisko „Tygodnika” w okresie PRL było czymś niezwykłym, fenomenem.

Znakomity eseista i tłumacz Zygmunt Kubiak twierdził, że „Tygodnik” w okresie PRL uratował polską kulturę. Jeżeli nawet mocno przesadził, to „TP” w kraju rządzonym przez komunistów był bez wątpienia czymś niezwykłym. Instytucją. Fenomenem.

Jego autorami byli wybitni, a nawet genialni twórcy czy szerzej - ludzie. Jeden z nich został papieżem, dwoje otrzymało literackiego Nobla, kilkoro na tę nagrodę zasługiwało w równym stopniu, jak ci, którzy ją dostali. Niezwykłych osób, które były z nim związane, było tak wiele, że, uciekając się do porównania piłkarskiego, można byłoby zbudować kilka świetnych drużyn piłkarskich, z głębokimi rezerwami.

Takie mocne ekipy przez dziesięciolecia kompletował Jerzy Turowicz, wspomagany przez grupkę najbliższych współpracowników, z Krzysztofem Kozłowskim i Mieczysławem Pszonem na czele. Być może w okresie od zakończenia II wojny światowej po rok 1989 w żadnym kraju europejskim w żadnej innej gazecie nie pracowało tylu wybitnych ludzi. I to głównie z Krakowa, który w latach PRL przypominał - jeśli chodzi o pomieszkiwanie wielkich ludzi pod „jednym dachem” - Ateny w czasach Peryklesa. To samo można powiedzieć o miesięczniku „Znak”, który z „Tygodnikiem” znajdował się w bardzo bliskiej relacji, niczym żyjący w zgodzie bracia, gdyż oba tytuły tworzyli w znaczącej części ci sami ludzie.

Niezwykli, czasem słabi

Do tygodnika i miesięcznika pisali również autorzy dziś mało znani, ale absolutnie niezwykli, tajemniczy, jak choćby Henryk Krzeczkowski, oficer komunistycznego wywiadu, mentor młodych konserwatystów, wychowanek żydowskiego gimnazjum i członek redakcji katolickiego „TP”, a także ojczym Anny German, która dzięki niemu mogła wyjechać ze Związku Sowieckiego i stać się Polką.

Nie trzeba nikomu tłumaczyć, że genialność czy „tylko” wybitność nie zawsze idzie w parze z mądrością, niezłomnością czy odpornością na ludzkie słabości, np. niechęcią do wylewania za kołnierz. Nie wolno też zapominać o tym, że system bolszewicki był swego rodzaju piekłem, gdzie, jak np. w okresie stalinowskim, sam Lucyfer wziął w swoje ręce bieg spraw.

„Ojciec” Borejsza

Życie nie zna próżni, reaguje na potrzeby. Niemniej być może nie powstałoby takie pismo, jakim stał się w czasach PRL „Tygodnik Powszechny”, gdyby nie człowiek, którego określano mianem „łowcy dusz” na rzecz komunistycznego szatana. Chodzi o Jerzego Borejszę, twórcę imperium „Czytelnika”, władcę życia kulturalnego, choć tylko między 1944 a 1948 r.

W marciu 1945 r. w okupowanym przez Armię Czerwoną Krakowie ukazał się pierwszy numer „TP”. Kilka tygodni wcześniej w mieszkaniu Stanisława Kostki Rostworowskiego spotkało się kilka osób, m.in. Aleksander Bocheński, Kazimierz Studentowicz, Stanisław Stomma. Ale główną postacią był Borejsza. Przekonywał zebranych, że los Europy Środkowej, w tym Polski, jest przesądzony. Stalin, nowy władca tego regionu, w jego ocenie, rozumiał, że Polską nie da się rządzić „po sowiecku”. Borejsza zachęcał zgromadzonych do aktywności. Zapowiedział im, że uda się do metropolity krakowskiego Adama Stefana Sapiehy i będzie go nakłaniać do założenia tygodnika katolickiego.

Dwa tygodnie później Borejsza oznajmił, że niedługo wychodzić zacznie nowe pismo pod auspicjami krakowskiego metropolity. Stomma o tym fakcie powiadomił swojego przyjaciela Jerzego Turowicza. Nakłonił go też, by tą sprawą się zainteresował.

Nurtujące jest pytanie, czy Borejsza sam wpadł na pomysł powstania katolickiego pisma, czy działał z odgórnego polecenia? Stomma uważa, że działał samodzielnie. Eryk Krasucki, biograf Borejszy, nie daje odpowiedzi na takie pytanie. - Nie musiał jednak obawiać się konkurencji wobec stworzonego przez siebie koncernu „Czytelnika” - mówi Krasucki. - Między październikiem 1944 r. a sierpniem 1945 r. nakłady pism „czytelnikowskich” (m.in. „Dziennika Polskiego”) wzrosły z 1,8 mln do 15,5 mln egzemplarzy. Według Krasuckiego, „łowca dusz” liczył na to, że pismo firmowane autorytetem powszechnie wielbionego Sapiehy będzie wyjaśniało Polakom, że powinni kierować się rozsądkiem politycznym, a nie chęcią straceńczego zrywu.

Komitet

Pierwszy numer „Tygodnika Powszechnego” ukazał się z datą 24 marca 1945 r. Liczył 4 strony o wymiarach 47 na 32 cm. Kosztował 3 złote. W stopce czytamy, że wydawcą jest Kuria Xiążęco-Metropolitalna Krakowska, redakcja mieści się przy Franciszkańskiej 3, pismo redaguje Komitet. Składał się z ks. Jana Piwowarczyka, redaktora naczelnego, Jerzego Turowicza (redaktora naczelnego od numeru 30.), Konstantego Turowskiego i Marii Czapskiej. To grono szybko powiększyli: Zofia Starowieyska-Morstinowa, Stefan Kisielewski, Antoni Gołubiew, Paweł Jasienica (do aresztowania w 1948 r.), Stanisław Stomma i Hanna Malewska. Nieco później Józefa Golmont (Hennelowa), Jacek Woźniakowski, Józef Marian Święcicki, ks. Andrzej Bardecki. Przed 1953 r., czyli zamknięciem na trzy lata „TP”: Jan Józef Szczepański, Zygmunt Kubiak i Zbigniew Herbert.

Od numeru 15 „TP” ma 6 stron. Od końca lipca liczy 8 stron. Ciekawe jest to, że od grudnia 1956 do czerwca 1971r. niezmiennie kosztował 3,5 zł. Niezmiennie też, i to od samego początku, ukazują się nim artykuły ówczesnych tuzów polskiej inteligencji. W numerze 4. drukowany jest wiersz Gałczyńskiego „Westerplatte”. Dwa numery później debiutuje Kisielewski recenzjami muzycznymi i Tadeusz Kudliński - teatralnymi.

W piśmie niemal od pierwszych numerów drukowany jest Słonimski, Iwaszkiewicz, Lechoń, Broniewski, Łobodowski, Lem, Pruszyński, Świrszczyńska, ks. Michalski, Borowski, Parandowski, Miłosz. Jeszcze w latach 40. na jego łamy trafia m.in. Wańkowicz, Brandstaetter, Bobkowski, Ingarden, Żychiewicz, Wojtyła, Woźniakowski, Świeżawski, Kleiner i wielu wyśmienitych autorów, działających na różnych polach.

W pierwszym numerze „Tygodnika Powszechnego” pojawiła się informacja, że pismo będzie apolityczne. Wierności temu zobowiązaniu jego redaktorzy nie mogli dochować.

Figlarz i realista

W 1953 r. z powodu odmowy opublikowania nekrologu Stalina „TP” został zamknięty. Na szczęście przyszedł Październik. Na początku 1957 r. (w numerze 5.) Antoni Gołubiew podpisuje się pod artykułem „Październik i styczeń”, który był stanowiskiem redakcji. Był on swoistą doktryną określaną mianem „neopozytywizmu”.

W praktyce najmocniej realizowali ją posłowie koła Znak, a szczególnie Kisielewski i Stomma. Każdy z nich był inny, Kisiel to typ figlarza, mądrego błazna (bo głupich nie brakowało). Stomma miał coś w sobie ze Stanisława Augusta, ks. Druckiego-Lubeckiego, margrabiego Wielopolskiego czy Piłsudskiego między 1914 a 1916 rokiem. Kisiel w swoich „Dziennikach” zarzuca Stommie zbyt daleko posuniętą ugodowość wobec reżimu, zwłaszcza „zakochanie” w Kliszce, przez pewien czas numerze dwa po Gomułce. Stomma twierdził, że gdy byli posłami „Znaku”, Kisielewski nie miał zastrzeżeń do jego postawy wobec władzy. Narzekał, że gdy razem mieszkali w hotelu sejmowym, to Kisiel wracał często późno, w dodatku podchmielony. Najpierw budził go śpiewaniem „Międzynarodówki” na korytarzu, potem nie dawał spać, bo chrapał. Zdarzyło się też, że razem w Krakowie wzięli w nocy taksówkę. Kisiel obiecał zapłacić za obu. Sam wysiadł pierwszy, ale taksówkarzowi polecił szeptem, by Stommę zawiózł do zoo, bo to specjalista od małp. Stomma też delikatnie docinał Kisielowi, raz po raz zaznaczał, że ten bawił Sejm i był w nim lubiany przez komunistów.

Koncert z Demarczyk

O tym, że Kisiel był łasy na kobiece wdzięki i lubił sobie wypić, wspomina prof. Marcin Król, z „TP” związany od początków lat 70. (do 2007 r.): - Kiedyś wracaliśmy samochodem z Krakowa i zatrzymaliśmy się na obiad w Chęcinach. Prowadziłem, więc nie mogłem popijać, ale Henryk Krzeczkowski i Stefan Kisielewski sobie nie żałowali. Nagle podeszła do nas krótko obcięta młoda pani i poprosiła Stefana, żeby zagrał na stojącym w restauracji fortepianie. „Co mam grać?” - zapytał Kisiel. Ona mu zanuciła i wtedy zorientowaliśmy się, że to Ewa Demarczyk, która tak się obcięła, że była nie do poznania. To był wspaniały koncert.

Niezwykły Henryk

Kisiel Krzeczkowskiego poznał w 1952 r. dzięki Pawłowi Hertzowi. W trójkę spędzili noc na błyskotliwej rozmowie. Kisiel następnego dnia spotkał jakiegoś znajomego, któremu powiedział, że poznał bardzo ciekawego człowieka, Krzeczkowskiego. „A on na to - opisuje zdarzeniek Kisiel - coś pan oszalał, przecież to ubek. Idę dalej i natykam się na Henryka. Mówię mu: Dowiedziałem się, że pan jest z UB, a ja panu tyle nagadałem. Na to on odpowiada: Owszem, jestem, ale to wszystko, co mi pan powiedział, zapomniałem”. Książkę o Krzeczkowskim („Henryk”) napisał Wojciech Karpiński. Zresztą Karpińskiego i Króla do „TP” wprowadził Krzeczkowski. Ubóstwiali go konserwatyści, np. Jacek Bartyzel, Aleksander Hall, cenili myśliciele lewicowi, m.in. Bronisław Łagowski. Krzeczkowski był człowiekiem niezwykle inteligentnym, wykształconym, doskonałym tłumaczem. Bartyzel uważał, że „mógł być polskim Disraelim (premier brytyjski w XIX w., konserwatysta), gdyby za jego życia możliwa była polityka polska. Ale czasy były takie, że nie pozostawiały miejsca na nic poza służalczą uległością bądź rewolucyjną gorączką”.

Zmarnowany talent?

Antoni Gołubiew na wielu robił wrażenie. - Był naprawdę mądrym człowiekiem. Znakomicie potrafił formułować myśli i wielka szkoda, że zostanie zapamiętany, a raczej stopniowo zapominany, jako autor nieco dziwacznych i mało ekscytujących powieści opisujących czasy pierwszych Piastów - przekonuje prof. Król. I może ma rację, bo kto dziś czyta czteroksiąg „Bolesław Chrobry”? Może jednak Gołubiew nie mógł pisać tak, by i dziś był czytany. Po ukazaniu się w 1947 r. powieści Kisiela „Sprzysiężenie” pisał: „Kisielewski odciął się programowo od dwu źródeł wartości: od Boga i od natury. Poświęca sprawom seksualnym wiele stron swej powieści, a jego opisy przygód Zygmunta, perwersyjnych pieszczot z Tamarą, obrzydliwego włóczenia się od jednego domu publicznego do drugiego robią wrażenie wyjątkowo przykre”. Książkę ocenił jako szkodliwą.

Z czasem do „Tygodnika” regularnie zaczęli pisać ludzie, którzy zapewne wcześniej nie myśleli, że zostaną autorami w katolickim organie. W 1971 r. sąsiadem Kisiela na ostatniej stronie zostaje Andrzej Kijowski, a od następnego numeru Antoni Słonimski. Otwartość nie podoba się wszystkim członkom redakcji. Prof. Król twierdzi, że np. znakomity i redaktor Tadeusz Żychiewicz otwarcie był takim praktykom przeciwny.

W sierpniu 1980 r. „TP” z powodu cenzury o wydarzeniach na Wybrzeżu mógł napisać tylko, że w zakładach mają miejsce przerwy w pracy. Od września to się zmieniło. Pismo zaczęło coraz więcej pisać o polityce...

Włodzimierz Knap

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.