Jeremi Przybora jako Żuan Don był szczytem kobiecych marzeń - pisze Maria Wilczek-Krupa, autorka biografii Starszego Pana B

Czytaj dalej
Fot. Wojciech Matusik
Jolanta Tęcza-Ćwierz

Jeremi Przybora jako Żuan Don był szczytem kobiecych marzeń - pisze Maria Wilczek-Krupa, autorka biografii Starszego Pana B

Jolanta Tęcza-Ćwierz

Przedwojenny dżentelmen, przystojny i szarmancki, uroczy i kochliwy. Panicz z dobrymi manierami, które najpierw znalazły odzwierciedlenie w stroju, potem w języku, a wreszcie w piosenkach. O życiu i twórczości Starszego Pana B opowiada Maria Wilczek-Krupa, autorka książki „Żuan Don. Biografia Jeremiego Przybory”.

Gdy czytałam „Listy na wyczerpanym papierze”, które wymieniali Jeremi Przybora i Agnieszka Osiecka, czułam, że mam do czynienia z niezwykle wrażliwym mężczyzną. Czytając pani książkę, przekonałam się, że był bardzo skromny. Kiedy w 1989 roku publiczność zgromadzona na festiwalu w Opolu wstała z miejsc i zaśpiewała na jego cześć „Sto lat”, Przybora rozpłakał się na estradzie ze szczęścia. Jak by zareagował na pomysł pisania jego biografii?
Zaskoczyła mnie pani tym pytaniem, aż się przestraszyłam, ale nie czuję z zaświatów żadnego oporu, więc sądzę, że nie byłoby źle. Myślę, że Jeremi Przybora byłby ogromie onieśmielony i pewnie by nie dowierzał, że na jego temat można tyle napisać. Nie bez przyczyny zatytułowałam główną część książki „Ten drugi”. To cytat z piosenki Starszych Panów: „Po to łączą słowo z dźwiękiem kompozytor i ten drugi”. Jeremi Przybora całe życie czuł się tym drugim. Zawsze podkreślał, że poetami są wszyscy, tylko nie on. Ta jego skromność była autentyczna. Scenę, którą pani przywołała, można obejrzeć w filmie Magdy Umer. Widz czuje, że ta skromność jest autentyczna. To nie jest żadna poza. Kilar, o którym także pisałam, również był skromny, ale miał w sobie pewien rodzaj kokieterii. To się wyczuwało podczas rozmowy i gdy czytało się wywiady. Między wierszami można było dostrzec, że potrafił „gwiazdorzyć”. Przybora natomiast był rzeczywiście skromny, wręcz przepraszający, że w ogóle śmiał coś napisać.

Bliscy i przyjaciele Jeremiego Przybory byli przychylni pani pomysłowi napisania biografii?
Na początku sama byłam przerażona tym pomysłem, o czym piszę we wstępie do książki. Serce wręcz podchodziło mi do gardła. Wszyscy mnie straszyli, że skoro jestem z Krakowa, to warszawiacy mnie zjedzą. Moje obawy okazały się niepotrzebne, ponieważ podczas pracy nad biografią czułam ogromną przychylność. Wiele osób się uśmiechało, otwierało, było chętnych, by pokazać materiały, powspominać, powiedzieć, co to był za człowiek. Choćby Magda Umer, której bardzo wiele zawdzięczam. To kopalnia wiedzy o Jeremim Przyborze, artystka, która kochała go miłością cudowną i piękną. Wielką przychylność okazała mi także pani Krystyna, która w ostatnich latach prowadziła dom Przybory. Kiedy pojechałam do niej do Kęt, przywitała mnie pierogami z jagodami, które Jeremi tak lubił. A potem wzruszająco opowiedziała o ostatnich chwilach Starszego Pana B.

Jeśli chodzi o rodzinę Przybory, bywało różnie. W pierwszym kontakcie z Kotem (Konstantym Przyborą, synem Jeremiego) czułam pewne niedowierzanie i sceptycyzm. Powiedział mi: wielu znajomych i bliskich ojca zmarło, nikt pani nic nie powie, a ja niewiele pamiętam.

Jednak kiedy się spotkaliśmy, musiała zaistnieć jakaś intelektualna chemia, ponieważ bardzo mi pomógł. Skierował mnie na przykład do Pacewa nad Pilicą, w którym latem mieszkał Jeremi wraz ze swoją trzecią żoną Alicją. Kot powiedział, żebym się spieszyła, ponieważ za kilka dni dom zostanie rozebrany. Miałam okazję być w miejscu, w którym Jeremi przeżył najpiękniejsze chwile życia, spacerowałam po ogrodzie, o który tak bardzo dbała Alicja. Współpracowałam z Kotem przez pięć lat - tyle czasu zajęło pisanie książki. Czasami się denerwował, że to tak długo trwa. Kiedy jednak zobaczył gotowe fragmenty, wówczas posypały się listy, wspomnienia, zdjęcia. Zasłużyłam - mam taką nadzieję - na jego zaufanie. Z córką Przybory było trudniej. Marta była skonfliktowana z ojcem. I mnie się dostało niejako rykoszetem, chociaż nie chciałam stawać po niczyjej stronie. Udało mi się spotkać najpierw z prawnuczką Jeremiego, a potem z wnuczką Anną Ludwiką, która cudownie opowiadała o dziadku. Dopiero za jej pośrednictwem mogłam się skontaktować z Martą Przyborzanką. Był to kontakt wyłącznie korespondencyjny. Marta nie była w stanie rozmawiać o ojcu, powiedziała, że to dla niej zbyt emocjonalne. Jej wypowiedzi zamieszczam w rozdziale o Osieckiej, ponieważ Marta była przekonana, że związek Jeremiego z Agnieszką to była miłość jego życia. Myślę, że miała rację.

Książka powstawała przez prawie pięć lat. Było to - jak sama pani określa - prawdziwe literackie śledztwo. Co ujawniło?
Podczas pracy nad biografią udało mi się odkryć pewne tajemnice i koligacje rodzinne, o których Jeremi Przybora nie miał pojęcia, podobnie jak jego syn, córka czy ktoś inny z rodziny. Rzecz najważniejsza dotyczy babki Jeremiego Przybory od strony mamy, po której Jeremi miał odziedziczyć skłonność do zabawy słowem. Był o tym przekonany, ponieważ ona miała cudowne powiedzonka. Na przykład mówiła do męża: Coś ty, kochanie, taki zdupiesiały?

Przybora uważał, że swój słowotwórczy i literacki talent otrzymał w genach. Tymczasem okazało się, że nie mógł tego otrzymać od babki, a dlaczego - wyjaśniam w książce.

Drugą osobą, której również dotyczyła rodzinna tajemnica, jest brat Jeremiego Przybory, Wiesław. W nekrologu, który znalazłam, była mowa o samobójstwie i wszyscy przyjęli wersję, że zginął od strzału z własnej broni. Nikt natomiast nie wiedział, jaki był powód tego desperackiego kroku. Mnie udało się to odkryć. Ujawniam też, dlaczego Jerzy Wasowski tak naprawdę opuścił Kabaret Starszych Panów. Odkryłam również kilka nieznanych dotąd piosenek i wierszy. Bardzo ciekawą rzeczą było dowiadywanie się, dla kogo powstawały niektóre piosenki lub pod czyim wpływem zostały napisane. Na przykład jak powstała piosenka „Już kąpiesz się nie dla mnie”. Był to utwór terapeutyczny, który został napisany pod wpływem strasznego cierpienia po rozstaniu z kobietą, którą Jeremi bardzo kochał. Moje literackie śledztwo było emocjonujące.

Czasami pisałam o tym do Kota, a on odpisywał: O Boże, co też jeszcze pani odkryje! Był zaskoczony niektórymi informacjami, podobnie zresztą jak ja.

Jest pani autorką biografii kompozytorów Góreckiego i Kilara. Ukończyła pani teorię muzyki w krakowskiej Akademii Muzycznej. Dlaczego więc z duetu Przybora-Wasowski wybrała pani mistrza słowa, a nie dźwięku?
Przybora jest moją ogromną miłością literacką i artystyczną. W moim domu mówiło się Przyborą, tak jak w domu Przybory mówiło się Boyem. W duchu tego słowa wzrastałam i od dziecka uwielbiam jego piosenki. Moje dzieci również ich słuchały, córka śpiewała w drodze do przedszkola: „O, Romeo, czy jesteś na dole?”. Lubię też różne słowne wygibasy, zmieniam słowa lub tworzę nowe. Dlatego bliżej mi było do Przybory, chociaż Jerzego Wasowskiego uważam za muzycznego geniusza.

Tytuł książki zaczerpnęła pani z piosenki „A ta Tola”. Zacytujmy fragment: Z Anatola jest lekkomyślny Polak, lowelas i żigolak, żuan don. A ta Tola, a ta Tola nie słuchała, powtarzała „tylko on, tylko on”. Czy Jeremi Przybora to tylko żuan don? Czy również lowelas i żigolak?
Zdecydowanie żuan don! Nie nazwałabym go ani lowelasem, ani żigolakiem chociażby ze względu na jego przedwojenny image. Przybora był prawdziwym dżentelmenem. To nie był mężczyzna, który - przepraszam za określenie - zaliczał kobiety. On się autentycznie zakochiwał i przeżywał te miłości. Był po prostu kochliwy. Ja go absolutnie nie bronię, ale rozmawiamy o pewnej nomenklaturze, o terminologii, o tym, jak byśmy go nazwały. Żuan Don to jest właśnie Jeremi Przybora. To mistrz słowa, stąd ta wywrotka żuan don (a nie don żuan), która jest w jego piosence, a którą „skradłam” na potrzeby tytułu.

Pisze pani, że „Żuan Don był szczytem kobiecych marzeń”. Przystojny blondyn o arystokratycznych manierach potrafił z łatwością zawrócić w głowie.

Mówił, że jest feministą. Uważał, że kobieta jest tworem najdoskonalszym i należy ją podziwiać. Jego sercem rządziły kobiety, wobec których był szarmancki, uroczy, które cudownie adorował. Był czuły i potrafił czarować słowem i dobrymi manierami. We wszystkim, co robił, jak się poruszał, jak się ubierał, był przedwojenny sznyt - to jak wytrych do kobiecej duszy.

Przy czym Przybora nie wykorzystywał tego cynicznie, niczego nie planował, on taki był. Zwykle wybierał piękne kobiety, chociaż Agnieszka Osiecka, niekwestionowana królowa jego serca, nie reprezentowała klasycznego typu urody. I miała tego świadomość. Powiedziała Przyborze: wybrałeś sobie kundla do życia, nie jestem rasowym psem. Ale on był zakochany w niej, a nie w jej wyglądzie.

Jerzy Wasowski, czyli Starszy Pan A („z włosami tu i ówdzie przyprószonymi siwizną”) i Jeremi Przybora, czyli Starszy Pan B („z głową tu i ówdzie przyprószoną włosami”). Obaj w żakietach, białych koszulach i sztuczkowych spodniach. Do tego cylinder, goździk w butonierce i laseczka w ręku - tak prezentowali się w Kabarecie Starszych Panów, który podbił serca widzów, sprawiając, że w porze emisji pustoszały ulice. Jednak nie tylko o ubiór tu chodzi. Co sprawiło, że stworzyli tak perfekcyjny duet?
Sam duet powstał dlatego, że Przyborze był potrzebny kompozytor do Radiowego Teatrzyku „Eterek” - cyklicznego słuchowiska radiowego, tworzonego przez niego w latach 1948-1958. Tak więc Kabaret Starszych Panów to nie był ich pierwszy wspólny projekt. Kiedy telewizja ruszyła jako nowe medium, Przybora dostał zamówienie na program. W ten sposób powstał Kabaret, co szczegółowo opisuję w książce. Co ich skłoniło do stworzenia takiej formuły? Wydaje mi się, że szukali odskoczni od koszmaru, który ich otaczał, od siermiężnej rzeczywistości PRL-u. Mam tu na myśli nie tylko aspekt polityczny, ale codzienność: szarzyznę, puste półki sklepowe, to, co nadawały upolitycznione media, w których szalała cenzura. To ich wykańczało, dusili się, mając w pamięci przedwojenną Warszawę i jej paryski klimat. Chcieli uciec od tego świata w rzeczywistość - dzisiaj powiedzielibyśmy - odjechaną, niepasującą do PRL-u.

Chcieli stworzyć swój świat i w nim się zamknąć. Podeszli do tego z humorem, ponieważ inaczej się nie dało, i dzięki temu udało im się nie zwariować w peerelowskiej rzeczywistości. Śmiech i humor dla Przybory i Wasowskiego były zdecydowaną ucieczką od przaśnej codzienności, odseparowaniem się i zamknięciem w szklanej kuli pełnej lirycznej poezji i wytworności rodem z międzywojnia.

Kabaret Starszych Panów w latach sześćdziesiątych był programem kultowym. Przed telewizorami zasiadała ówczesna inteligencja, ale mimo że była to rozrywka z wyższej półki, klasa robotnicza podczas skeczów i piosenek bawiła się równie dobrze.
Wiesław Gołas podobno mówił, że Ślązakom się Kabaret nie podoba, ale ja w to nie wierzę. Podobał się wszystkim z tego samego powodu, dla którego został stworzony. Widzowie też czuli potrzebę ucieczki do innej rzeczywistości.

Humor Kabaretu był odległy od stania w ogonku po wszystko, od kartek na rozmaite towary, był odległy od szarości i propagandy wylewającej się z telewizora i radia. Odległy od szmiry i miałkości. Stanowił remedium na codzienność i dlatego był tak lubiany i wyczekiwany.

Jeremi Przybora nazywał siebie paniczem, znalazł nawet rekwizyty, które to miały potwierdzać. W jaki sposób szlacheckie pochodzenie wpłynęło na niego samego i jego twórczość?
W ostatnim wywiadzie na łamach „Tygodnika Powszechnego”, który przeprowadził Grzegorz Turnau, Przybora mówił, że status panicza uwydatniał się nie tyle w pochodzeniu, ile właśnie w tych rekwizytach. A były to: fortepian, biblioteka i koń. Rekwizyty te towarzyszyły mu w paniczykowskim życiu, które prowadził przed wojną. Na fortepianie grali mama, siostra i brat. Młody Jeremi jeździł konno, był zafascynowany ułanami i wojskiem. Mamy tego reminiscencje w piosence „Zosia i ułani”, w której autor prezentuje specyficzny rodzaj humoru. Przybora korzystał też z bardzo bogatej biblioteki, w której „Słówka” Boya-Żeleńskiego były biblią, znajdowało się też mnóstwo literatury francuskiej, broń Boże rosyjskiej, gdyż ojciec Przybory miał rusofobię.

Cały ten hrabiowski przedtakt, jak byśmy to nazwali, zagrał znakomicie w jego późniejszym życiu. Ze względu na arystokratyczne wychowanie i pochodzenie Przybora był do pewnych rzeczy niezdolny, na przykład do krzyku.

Wasowski mówił, że kiedyś w studiu Przybora wpadł w furię. Chwycił krzesło i zamierzył się, aby nim rzucić. Nikt się nie poruszył, ponieważ wszyscy wiedzieli, że on tym krzesłem nie rzuci. I faktycznie, pohamował się i je odstawił. Górę wziął jego hrabiowski spokój.

Przybora był poetą najwyższej próby. Miał niebywałe wyczucie słowa i języka, czasami dość odważne, jak w „Kapturku62”, „Portugalczyku Osculati” albo „Już kąpiesz się nie dla mnie”. Takich piosenek-obscenek powstało sporo. A cenzura to puszczała!
Faktycznie, cenzura traktowała Przyborę dość łagodnie, poza kilkoma wyjątkami, które opisuję. W ogóle muzyka traktowana była przez cenzorów per noga. Nie umieli dostrzec armat ukrytych w kwiatach, nie wyczuwali tego, więc się nie bali. A przecież tam były aluzje, jak choćby do Cyrankiewicza: „jak to długo tym premierem trzeba być”. Dla cenzury było to jednak zbyt cienką nicią szyte. Inaczej miała się sprawa z Eterkiem. Tam Przybora, jak później mówił, musiał płacić serwituty władzy. I mamy piosenkę, w której profesor Pęduszko wyznaje: „A któż inną by drogą dziś szedł, jak nie ulic szefową - W-Z?”. To był taki ukłon w stronę systemu, który się wówczas rodził, a w który Przybora uwierzył całym sercem. Po latach jednak szczerze rozliczył samego siebie z własnych błędów i wypaczeń.

Poeta w niewiarygodny sposób wykorzystywał możliwości języka polskiego w piosenkach. Któż inny byłby w stanie ułożyć frazy: „pieszczot brzeszczot” czy „wespół w zespół, by żądz moc móc wzmóc”. Świadomie stosował zgrzyty i szelesty, rymy i rytmy idealnie dopasowane w tekście. Do tego jeszcze niezwykle łączył liryzm z humorem. Jaki jest klucz do umiejętności układania tych zwiewnych, kunsztownych i piekielnie inteligentnych kompozycji?
Jeremi Przybora miał niesamowity talent do zabawy słowem. Ogromną rolę w tym wszystkim odegrała wielka inteligencja i to, na czym wzrastał: twórczość Boya, Gałczyńskiego, Tuwima, Morsztyna. Był człowiekiem wrażliwym na słowo, które w nim rezonowało, dzięki czemu stworzył język naznaczony swoistym autopiętnem.

Z poetów wyciągał to, co najlepsze, po czym ubierał w humor (broń Boże w satyrę, bo tego słowa nie lubił). Był lirycystą - tak się nazwał, twierdząc, że pisał „lirycs” (teksty piosenek).

Grzegorz Wasowski powiedział o nim: piórotechnik i to się bardzo Przyborze spodobało. Pewna studentka, która pisała o nim pracę magisterską, zapytała go o klucz do Kabaretu. Spodziewała się wywodu, który ujawni jakieś wpływy filozoficzne. Tymczasem Przybora nie potrafił nic na ten temat opowiedzieć poza tym, że chciał po prostu humorystycznie pokazać świat. I ona mu wtedy powiedziała: pan jest intuistyk! A Przybora stwierdził, że trafiła w sedno. Niewątpliwie był niekwestionowanym geniuszem słowa o wyrafinowanym poczuciu humoru. Po prostu mistrzem.

Jolanta Tęcza-Ćwierz

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.