Jerzy Fedorowicz: Wróciłem ze szpitala psychiatrycznego odmieniony. Ludzie, nie bójcie się leczyć
Po śmierci żony poczułem ulgę. Że ona już się nie męczy. A potem przyszło to. Przestałem sobie radzić z codziennością, nie umiałem spać, odechciało mi się żyć.
*PROLOG
Początek listopada 2020. Dzwonię.
Spotkamy się porozmawiać?
O czym ty chcesz ze mną rozmawiać?
O życiu.
Mnie się nie chce żyć.
O tym też da się rozmawiać.
Może kolejnym razem.
Głos Fedorowicza jest pusty, beznamiętny, jakby dochodził z zaświatów.
***
Początek grudnia. Znów dzwonię.
Już po „halo” słyszę, że z panem lepiej.
Lepiej. Dzięki lekarzom. I temu, że byłem w szpitalu psychiatrycznym. Wyszedłem kilka dni temu.
Czyli możemy się już spotkać?
Możemy. Ale o czym ty tak naprawdę chcesz ze mną rozmawiać? O śmierci żony? O depresji?
Nie będę zmyślać. O tym.
Tylko wiesz, ja już nie chcę o tym gadać. Chcę ten temat zamknąć.
Może to dobry sposób na takie zamknięcie?
Bez sensu. Ale jak mam tym komuś pomóc… Przekonać choć jedną osobę, żeby zdecydowała się na leczenie. No dobra, ten jeden raz.
***
Ile pan tam był?
Ponad trzy tygodnie.
Plastikowe sztućce, kaftany bezpieczeństwa, leki otumaniające?
Stereotyp. Pewnie na niektórych oddziałach trzeba zastosować mocniejsze środki. Ja byłem na oddziale chorób afektywnych, trafiają tam głównie ludzie z depresją i uzależnieniami wynikającymi z depresji. I raczej z własnej woli.
Raczej?
Czasem rodzina zmusza.
Pana zmusiła?
Przekonała. I jestem im wdzięczny. Wiesz, co mi tam pomogło?
Terapia, dobór leków?
Też. Solidnie tam jest to wszystko zorganizowane: praktycznie jeden lekarz na pacjenta, psychoterapia, wsparcie grupowe, joga, gimnastyka, terapia przez malowanie i interpretowanie bajek. Ale chodzi też o to bycie z innymi pacjentami. Widzisz, że inni mają gorzej. Jak już złapałem ten moment, kiedy poczułem się lepiej, to zacząłem pomagać pozostałym. I to było dobre. Dało mi siłę. Bo jesteś z tymi ludźmi na co dzień, w pewnym sensie się zaprzyjaźniasz, zaczyna ci zależeć. Współczujesz. Trzymasz kciuki. Teraz, w pandemii, to jest jeszcze silniejsze doświadczenie. Na początku na sali było nas sześciu. Potem Jacek, który spał koło mnie, zachorował na COVID i przewieźli go do izolatki. Potem zostało nas czterech, w końcu trzech. Zachorowały też dziewczyny, z którymi byliśmy na co dzień: przy śniadaniu, obiedzie, kolacji. W szpitalu pacjenci w maseczkach nie siedzą.
Nie robili wam testów przed przyjęciem?
Oczywiście, że robili. Pewnie któryś lekarz to przyniósł. Ale mnie jakoś choroba nie dotknęła. Widocznie to cholerstwo nie każdego dopada.
Sześciu pacjentów na sali. Sporo.
Tak. Leczenie było świetne, ale pod kątem bytowym było zabawnie. Żeby była jasność: tam nie możesz liczyć na jakiekolwiek względy, bo jesteś senatorem albo wielkim prezesem. Nie. I bardzo dobrze. Wszyscy są równi i tylko idiota mógłby uzurpować sobie prawo do jakichś przywilejów.
Łazienka też jedna na te sześć osób?
(Parsknięcie śmiechem).
W naszej sali nie było łazienki. W niektórych były, u nas nie. Chodziliśmy do wspólnej.
Ile osób z niej korzystało?
Z piętnaście. Dwa kibelki, dwa prysznice - w tym jeden nieczynny, bo tam moi współtowarzysze palili papierosy do otwartego okna. Mogę powiedzieć, że pracowałem na radzieckim statku na Pacyfiku, że od 30 lat jeżdżę na nartach po wysokich Alpach. Ale to, że ja się w tej łazience nie zaziębiłem, to jednak jest tajemnica ludzkiego organizmu.
Cisza nocna?
O 22. Pobudka o 6 rano.
Jedzenie?
Jasiek Nowicki dzwonił i pytał: Jak tam twoja zupka szpitalna? One wszystkie mają ten sam smak. Nazywają się: kapuśniak, kalafiorowa, pomidorowa i tak dalej, ale wszystkie smakują tak samo. Na kolację i śniadania z dwa plastereczki mielonki, pomidor. I czasem zupa mleczna, ją lubiłem. Na ciepło, z makaronem albo ryżem.
Ostatni raz jadłam taką zupę w przedszkolu. Nie wiedziałam, że jeszcze się je robi.
W szpitalu się nad tym nie zastanawiasz. Musisz zjeść, żeby leki miały na czym pracować.
Pan ma tu cały dom dla siebie. Jest przyzwyczajony do niezależności i komfortu. A tam jeden prysznic na 15 osób i jedzenie bez smaku. Nie miał pan z tym problemów?
Nie po to się idzie do szpitala, żeby wydziwiać. No i pomyślałem: jak to przetrzymam, to i później dam radę. Będę silniejszy. Poza tym nie ja tam byłem w najgorszym stanie. Najbardziej mi żal młodych. A dwie trzecie pacjentów to młodzi. Depresja - i to nie slogan - to choroba dzisiejszych czasów. XXI wieku. Dotyka w dużej mierze dwudziesto-, trzydziesto-, czterdziestolatków. I to przeraża. Pal licho mnie. Ja już i tak mam prawie całe życie za sobą. Zresztą, jak ktoś powiedział: Jurek bez Eli to jest pół Fedora.
Brakuje jej panu?
Strasznie brakuje. Naszych rytuałów. Tu zawsze siadaliśmy, jak nie mieliśmy prób - bo całe życie razem tworzyliśmy, ona była świetnym scenografem. No ale jak mieliśmy wolny wieczór, to zawsze stała tu wódeczka, świetne jedzenie, zakąseczki, które przygotowywała Ela. Niesamowite rzeczy w kuchni robiła. Wiesz, że ja mam teraz problem, żeby jajecznicę sobie usmażyć? Tak mnie rozpieszczała. Muszę powiedzieć, że na twoje przyjście doprowadziłem to mieszkanie do względnego ładu. Tu jakiś pomidorek leży, tu jest wyczyszczone. Mam opiekę nad domem, płacę za to. Sam nie potrafię zadbać o przestrzeń wokół siebie.
Pamiętam, jak pana odwiedziłam w 2013 roku. Żona zostawiła kawę do zalania. Pan z tym zalaniem kawy nawet miał problem.
Też pamiętam. Wszystkiego muszę się teraz uczyć. Również takich zwykłych, codziennych czynności. I ciszy. Jak mnie, cholera, brakuje rozmów z nią. Godzinami potrafiliśmy gadać! No i chemia, która była między nami… Ja podejrzewam, że chemia ma kluczowe znaczenie w trwałości związku.
Terapeuci powiedzieliby, że raczej przyjaźń, zaufanie, szacunek.
Też. Ale chemia jest cholernie ważna. Sam zapach jej ciała, dotyk - powodowały, że ja byłem już gotowy do przytulania. Do kochania, no. Widzisz to zdjęcie? Fotograf niemieckiego tygodnika „Der Stern” nam zrobił. Mówiło się o nas: najpiękniejsza para Polski. Nie wiem, może były jakieś piękniejsze pary, ale o nas tak pisali. Teraz Eli nie ma już dwa lata, a ja wciąż nie jestem w stanie wejść do naszej sypialni. Śpię w swoim dawnym gabinecie.
Depresja przyszła po jej śmierci?
Później. Przez pierwszy rok się trzymałem. Ale to jest moja druga depresja. Pierwsza przyszła, gdy okazało się, że Ela ma nowotwór. Wiesz, to się zbiera w człowieku. To trwanie przy chorej osobie. Każde wyniki badań to najpierw nerwy, potem trochę spokoju. A po jej śmierci…
Poczuł pan ulgę?
Tak. Że ona już się nie męczy. A potem przyszło to. Przestałem radzić sobie z codziennością. Nie mogłem w ogóle spać. W środku czułem strach. Taki strach jak trema aktora, który wychodzi na próbę generalną i nie jest jeszcze pewny, czy dobrze gra rolę. Mocno schudłem, nie miałem ochoty nic jeść. Nie miałem ochoty żyć.
Myśli samobójcze?
Też. One chyba towarzyszą prawie każdej depresji.
Cokolwiek było w stanie wywołać na pana twarzy uśmiech?
Wnuczki. Na szczęście. Tylko że po wspólnym obiedzie wracałem do domu i natychmiast wpadałem w to bagno samotności, depresji i uzależnienia. Bo to, że nie mogłem spać, powodowało, że chciałem sobie ulżyć. A potem przekroczyłem granicę.
Czym chciał pan sobie ulżyć? Alkoholem, tabletkami?
Tabletkami nasennymi. Zdradliwa sprawa. Bo tę tabletkę zażywa prawie każdy w moim wieku. Jedną. Przed snem. Każdy. I zasypia. Tylko potem na takich ludzi jak ja ta jedna tabletka przestaje działać. I zaczyna się poszukiwanie następnej, która powoduje, że znów może prześpisz dwie godziny. I to zaczyna być niebezpieczne. Przed tym ostrzega lekarz, jeden, drugi. A pacjent nie chce słuchać. Ja w ogóle nie mogłem spać bez tabletki. W ogóle. Tak to u mnie przebiega. Bo wiesz, do tego dochodzą sprawy związane z peselem: że moje życie już nie ma takiej wartości, że może nie jestem potrzebny, że przyjaciele umierają. Robi się pętla. No i jeszcze to całe zamieszanie w Senacie - a ja nawet w najtrudniejszym momencie nie zawaliłem ani jednego głosowania. Bo ktoś mi zaufał, oddał na mnie głos, uczynił senatorem. A jak zabraknie mnie na głosowaniu, to już tamci mogą mieć większość. Te polityczne przepychanki, tempo, te emocje - też robiły swoje. Ja reaguję na takie rzeczy, emocjonalny jestem. Jak zrobiłem analizę mojego życia i pracy, to musiało kiedyś wybuchnąć. A ja nie wyczułem tego momentu. Potem uciekałem, nie dawałem sobie pomóc lekarzom. Dlatego jeśli nasza rozmowa ma mieć jakiś sens, to niech tym sensem będzie apel do ludzi, żeby dali sobie pomóc. Wsłuchiwali się w słowa lekarzy. A jeśli trzeba - nie bali się iść do szpitala. To nic strasznego, żadna stygma. Wielu ludzi ma choroby i zaburzenia psychiczne, nie ma się czego wstydzić. Zresztą, ja po pierwszym epizodzie depresji brałem udział w różnych sesjach naukowych, z prof. Dominiką Dudek i prof. Jerzym Vetulanim, jako przykład, że z depresją można żyć.
A wyjść z niej?
To choroba przewlekła. I jeśli mam dojść do siebie, muszę o tym cały czas pamiętać. Solidniej, niż za pierwszym razem, wyciągnąć wnioski.
Jakie?
Przede wszystkim dostosować się do wszystkich zaleceń związanych z farmakologią. Brać te leki - delikatne, pod kontrolą lekarza - już cały czas. To podstawa, nie można tego lekceważyć. Bo za pierwszym razem zlekceważyłem. W pewnym momencie poczułem się tak dobrze, że w ogóle nie zażywałem żadnych środków. Nie chodziłem do lekarza. A jeśli nazywamy depresję chorobą przewlekłą - to do każdej choroby przewlekłej jest zestaw lekarstw, które zapisuje ci twój lekarz.
A teraz?
Już zawsze będę słuchał lekarza. A także chodził na spotkania z terapeutką - mimo że jestem tak przemądrzały, że wydaje mi się, że już wszystko o sobie wiem. Ale obserwuję, że jak mogę się wygadać - i to jeszcze komuś, kto chce mi pomóc - czuję się lepiej. Dziwne, prawda?
Nie. Raczej typowe dla ekstrawertyków.
Powiem ci, że z tobą też mi się dobrze rozmawia. Ale zaraz pójdziesz i znów zrobi się trochę smutno. No nic, dam radę. Najważniejsze, żeby mieć cel. Cel zawsze trzyma przy życiu.
Jakie są pana cele?
Pracować. Nie zawieść wyborców. Drugim celem, nie mniej ważnym, są wnuki. Chcę dzielić z nimi radości i smutki, patrzeć, jak dojrzewają, cieszyć się z ich sukcesów. To niby wyświechtany frazes: najważniejsza jest rodzina. Ale jest w tym dużo prawdy. Rodzina to jednak potęga.
Wspomnienia o żonie pomagają czy przeciwnie, przeszkadzają?
Wiem, że teraz już będą mnie budować, już jestem silny. Ale żeby do tego dojść, musiałem przejść przez jakieś wielkie, kurwa, wodospady myślowe. Było warto.
*EPILOG
Fedorowicz wrzucił ostatnio zdjęcie na Facebooka. Podpisane: Dla oglądających serial „The Crown”.
Z fotografii uśmiecha się on, książę Edward i księżniczka Sophie. Chwalił się, że ta ostatnia już po pół godziny rozmowy poprosiła, żeby zwracał się do niej zdrobniale, Susie.
Ktoś skomentował: Fedor wrócił.