Jezuita, autor komiksów: Droga do Boga prowadzi przez drugiego człowieka
- Wielkanoc odarta z rytuałów może być szansą, żeby zwrócić uwagę na to, co naprawdę ważne. Na najbliższych. Czasem człowiek ucieka od swojej rodziny w różne adoracje, wspólnoty, religijne obrzędy. Tymczasem chrześcijanie powinni przede wszystkim kochać innych ludzi, troszczyć się o siebie - mówi Przemek Wysogląd SJ, jezuita
Przez pandemię ta Wielkanoc, już druga z rzędu, będzie inna. Część z nas nie pójdzie do kościoła, do spowiedzi, nie będzie święcenia koszyczków, tłumnych spotkań przy stole i zabawy w śmigus-dyngus. To zaszkodzi naszej religijności?
Myślę, że wręcz przeciwnie - że może pomóc. Zamknięci w domach możemy zwrócić uwagę na to, co istotne.
Czyli?
Na spotkanie z drugim człowiekiem. Może się zdarzyć, że człowiek ucieka od rodziny - od problemów, które w niej są - w różne adoracje, wspólnoty, religijne rytuały. Proszę mnie dobrze zrozumieć: te rytuały i wspólnoty oczywiście nie są niczym złym. Ale to miłość do drugiego człowieka jest drogą do Pana Boga. Odarci z rytuałów, możemy spotkać Boga w naszym tacie, bracie, siostrze, babci. Co z tego, że będziemy poprawni z zewnętrznej, religijnej strony -spowiedź co miesiąc, msza w niedzielę lub częściej - jeśli zabraknie nam pochylenia się nad drugim człowiekiem? W Wielki Czwartek Chrystus obmywa nogi swoim uczniom. Co nam przez to mówi? Że chrześcijan nie poznaje się nie po stroju, emblematach, jakichś zewnętrznych rzeczach. Poznaje się po miłości, po wzajemnej trosce, po tym, jak traktujemy innych. Taki oczywiście byłby ideał, bo wiemy, że nie zawsze nam to wychodzi. Szczególnie teraz, gdy po roku pandemii bywamy zmęczeni i sfrustrowani - i to odbija się na relacjach. Mam nadzieję, że ta Wielkanoc będzie dla nas takimi rekolekcjami, choć bardzo nie lubię tego słowa.
Ja też nie. Kojarzy się z czasami szkolnymi.
Tak, z lekcjami, ze szkołą. Ale tak naprawdę rekolekcje mają być po prostu momentem zatrzymania się, oderwania od tego, czym żyjemy na co dzień. Odarci nie tylko ze swoich codziennych, ale i okołoświątecznych rytuałów - bo galerie są pozamykane, bo nie trzeba myć okien, skoro i tak nie będziemy przyjmować gości, bo kościoły będą działały z mocnymi ograniczeniami - mamy szansę zadumać się, ile dostaliśmy od Boga, spokojnie posiedzieć z domownikami, porozmawiać, nacieszyć się ich obecnością. Tej refleksji można szukać też w naturze: wyjść gdzieś, gdzie jest zieleń, pomyśleć o pięknie Stworzenia. Wielkanoc - święto nadziei i odrodzenia - nie przez przypadek wypada wiosną, kiedy przyroda budzi się do życia. Cały świat - pączki na drzewach, śpiewające ptaki, podmuch wiosennego wiatru - może przypominać nam o Zmartwychwstaniu. Takie podejście jest bardzo franciszkańskie, ale i Franciszkowe - bo wskazuje na nie również papież Franciszek.
Jeśli wspomniał ojciec papieża Franciszka. Trudno nie zapytać o dysonans między tym, co mówi on w kontekście wielkanocnej spowiedzi: Jeśli nie macie możliwości się wyspowiadać, to po prostu porozmawiajcie z Bogiem sam na sam, powiedzcie, co was boli, w czym zgrzeszyliście - a zupełnie inaczej wybrzmiewającym komunikatem naszego Episkopatu, który podkreśla, że tylko osobiste uczestnictwo w sakramentach jest ważne. Katolicy mają prawo czuć się skonfundowani: iść do spowiedzi przed Wielkanocą, narażać się na zakażenie w kolejkach, czy odpuścić?
Ojciec Święty jest papieżem całego Kościoła i jego nauczanie musi być rozpatrywane w konkretnym kontekście, również zachorowalności na COVID-19 w różnych krajach, w różnych momentach. My, Polacy, jesteśmy teraz w dość kryzysowym momencie - kiedy rozmawiamy, mamy rekordy zakażeń. Myślę, że bycie dojrzałym chrześcijaninem polega również na tym, że podejmujemy własne decyzje i bierzemy za nie odpowiedzialność. Dla niektórych wielkanocna spowiedź jest bardzo ważna - brak tego sakramentu może skutkować poczuciem opuszczenia, również przez Kościół. I my nie możemy zostawiać takich wiernych samych sobie. W swojej parafii zachęcaliśmy do spowiedzi od początku Wielkiego Postu, żeby potem uniknąć dużych kolejek tuż przed Wielkanocą. Myślę, że w kontekście pandemii powinniśmy uwzględniać zarówno potrzeby duchowe wiernych, jak i ochronę życia. Nam ochrona życia kojarzy się głównie z jednym, a mało kto wiąże ją z noszeniem maseczek, zachowaniem dystansu społecznego czy dezynfekowaniem rąk. Tymczasem ochrona życia jest czymś więcej niż ochroną życia nienarodzonego. Jest między innymi zachowywaniem reżimów sanitarnych i troską o to, by nie narażać innych na utratę zdrowia.
Cały czas wybrzmiewa w naszej rozmowie ta czułość i troska o drugiego człowieka.
Bo bez tego nie ma nawrócenia. A Wielkanoc jest piękną okazją do nawrócenia.
Można się nawrócić, będąc osobą wierzącą?
Pokazuje to najlepiej życie Ignacego Loyoli, założyciela zakonu jezuitów i bohatera komiksu, który stworzyłem. Nawrócenie to proces, który trwa bardzo wiele lat i on nie jest wcale oczywisty. Święty Ignacy wychował się w pobożnej, katolickiej rodzinie, ale jednak jego życie było dość bezrefleksyjne, dalekie od Boga. Przynajmniej tak później mówił. To się kojarzy z takim katolicyzmem kulturowym - był na służbie katolickiego króla, obchodził różne święta, miał imię Chrystusa i Matki Bożej na ustach, ale tak naprawdę nie miał relacji z Panem Bogiem. Aby ją znaleźć, potrzebował w swoim życiu kilku takich armatnich kul.
Pierwszą kulą armatnią była ta dosłowna.
Zgadza się - ta, która w czasie bitwy o Pampelunę w 1521 roku roztrzaskała jego nogę. Wtedy porzucił swoje rycerskie życie - stąd będziemy wkrótce świętować 500-lecie jego nawrócenia - ale tak naprawdę ten proces nawracania dopiero się zaczynał. Loyola miał wtedy 30 lat. Wiele lat później wspominał w swojej autobiografii, że dochodząc do siebie po wypadku, poprosił o jakieś rycerskie romanse do czytania, żeby zabić czas. W domu ich jednak nie było, natomiast znalazły się żywoty świętych i żywot Chrystusa. Zaczął wgłębiać się w te historie, inspirować się nimi. Postanowił porzucić swoje dotychczasowe życie i być taki, jak święty Dominik i święty Franciszek. Czyli nie „byle jacy” święci, tu widać wielkie ambicje Loyoli. Później jednak Pan Bóg poprowadził go zupełnie inną ścieżką. Zresztą, ironiczne w drodze Loyoli jest to, że on się później najbardziej nacierpiał ze strony franciszkanów - którzy wyrzucili go z Ziemi Świętej, gdzie chciał spędzić resztę życia - i dominikanów, którzy „uwzięli się na niego”, oskarżając o herezje - Loyola parokrotnie trafiał z tego powodu do więzienia.
Ale pewnie gdyby nie to, że franciszkanie wyrzucili go z Ziemi Świętej, nie powstałby zakon jezuitów.
Tak. To zdarzenie było więc jedną z tych kul armatnich. Lekcją pokory, że Bóg może przygotować dla nas coś innego, niż sobie wymyśliliśmy. Kolejną lekcją pokory - i kolejną kulą armatnią - były przesłuchania przez Inkwizycję. Ignacy podpadł tym, że po powrocie z Ziemi Świętej - nie mając żadnych studiów teologicznych - zaczął przemieszczać się po Hiszpanii i nauczać. Dopiero mając 30 kilka lat, zaczął uczyć się łaciny, której zresztą nigdy dobrze nie opanował. Wyjechał na studia do Paryża i tam poznał przyjaciół, z którymi później założył Towarzystwo Jezusowe. Pan Bóg miał więc dla niego plan, który kompletnie odstawał od tego, czego chciał Ignacy. Musiał porzucać po kolei wszystkie swoje marzenia i plany.
Myślę, że wielu z nas - nie tylko katolików - odnajduje czasem w splocie życiowych zdarzeń, z pozoru niefortunnych, jakąś ścieżkę.
Dlatego historia Loyoli jest tak inspirująca. I nie tylko dlatego. Jest w niej też inny aspekt, który dotyka tego, o czym mówiliśmy na początku - że potrzebujemy innych ludzi. Ignacy Loyola długo próbował działać na własną rękę, robić coś sam. Ale dopóki polegał na własnych siłach, dopóty ponosił „porażki”. Ale kiedy zrozumiał, że potrzebuje wsparcia grupy - wtedy wszystko zaczęło się układać. Pokora chrześcijańska, która jest najważniejszą cnotą, polega na zrozumieniu, że to nie ja sam jestem architektem swojego życia. Że powinien dać się poprowadzić Panu Bogu, ale też oddać się w ręce drugiego człowieka - który, jasne, może nas zranić, ale może też nas wzmocnić i nauczyć być dobrym.
Ta potrzeba wspólnotowości chyba mocno wybrzmiewa w zakonach, nie tylko jezuickim?
Wspólnota - czy zakonna, czy rodzina - to podstawa dla każdego człowieka. Jesteśmy stworzeni na obraz i podobieństwo Boga, a przecież Pan Bóg też nie jest sam. Jest w Trójcy Świętej, czyli - we Wspólnocie. Potrzebujemy siebie nawzajem. Ja potrzebuję drugiego człowieka i drugi człowiek potrzebuje mnie - więc ja również, w pewien sposób, za niego odpowiadam. Dojrzały chrześcijanin ponosi konsekwencje tego, co robi i co mówi. Słowa nie tylko określają, ale i kreują naszą rzeczywistość. Czasem nawet nie trzeba słów. Uśmiech przypadkowo spotkanego człowieka może poprawić nam dzień, a to, że ktoś zatrąbi, zawarczy, pokaże obraźliwy gest - go zepsuć. A przecież Boga odkrywamy właśnie w codzienności. Tego uczy nas Loyola w swoich słynnych „Ćwiczeniach duchownych”.
A pisał o tym pół tysiąclecia temu.
Jego recepta, jak spotkać Pana Boga w swoim życiu, jest wciąż tak samo aktualna. On pisze, jak odczytywać wolę Boga w codziennych zdarzeniach, co on chce nam powiedzieć, jak umieć się z nim spotkać również w swojej wyobraźni - na tym polega medytacja ignacjańska. Po tylu stuleciach refleksje Loyoli wciąż inspirują.
Czy to właśnie fascynacja Loyolą zadecydowała o tym, że wybrał ojciec zakon jezuitów?
Nie, u mnie najpierw była fascynacją samym zakonem. Gdy byłem młodszy, bardziej „przyjaźniłem się” ze świętym Stanisławem Kostką, o którym zresztą też stworzyłem komiks. Natomiast bardzo podobał mi się zakon jezuitów; braci, którzy są bardzo obecni w świecie, a nie - pozamykani w klasztorach czy opactwach. W tym jesteśmy bardzo wierni świętemu Ignacemu, który dostrzegł pewien brak, stworzył zupełnie inną od wszystkich wspólnotę. Jemu zależało, żeby domy zakonne nie były klasztorami, tylko punktami, w których można nabrać sił i z których można wyruszyć w kolejną podróż tam, gdzie jeszcze nie słyszano o Jezusie. My ciągle jesteśmy zachęcani do tego, by uczyć się nowych języków. Niekoniecznie dosłownie: żeby nauczyć się mandaryńskiego i pojechać do Chin albo nauczyć się fińskiego i pojechać do Finlandii. Bardziej chodzi o to, by uczyć się języka sztuki, języka nauki, języka literatury czy - jak w moim przypadku - języka komiksu. I tymi językami mówić o Panu Bogu.
Święty Ignacy wymyślił również, żebyście nie mieli habitów?
Tak. Ja nie noszę również koloratki.
Dlaczego?
Żeby nie odstraszać tych, którzy nie do końca są przekonani. Wiadomo, jakie jest teraz nastawienie do duchowieństwa. Niektórzy mają alergię na koloratkę. Jak widzą z daleka - nie podchodzą. Bez niej jestem w stanie podejść bliżej, być może zacząć dialog i pokazać, że nie wszyscy duchowni są tacy straszni (śmiech).
Co jeszcze było innowacyjnego w pomysłach na zakon Loyoli?
Jemu zależało, żeby nie było takich wspólnych punktów dnia, typu modlitwy brewiarzowe w chórze, kilka razy dziennie. To blokuje, bo każdy z nas pracuje gdzieś indziej i ma zupełnie inny rytm dnia. My spotykamy się na wspólnej, wydłużonej modlitwie raz w tygodniu, poza tym każdy z nas modli się osobiście. Ja należą do maleńkiej wspólnoty, gdzie jest nas zaledwie siedmiu, a mimo to - dość rzadko mamy okazję spotkać się wszyscy razem. Ktoś uczy w szkole, inny jest kapelanem szpitalnym, a jeszcze inny - duszpasterzem akademickim. Wspólnota jest bardzo ważnym miejscem, to nasz dom, tu nabieramy siły. Ale nasza praca jest na zewnątrz i to zewnętrzny świat wyznacza nasz rytm.
Obowiązuje was również zasada bezwzględnej zgody z nauczaniem Kościoła, szczególnie papieża. W konstytucji zakonu jest taki zapis, że choćbyście coś widzieli jako białe, a Kościół mówi, że jest czarne -macie uznać jako czarne. Szczerze mówiąc, mnie by to przerażało.
Bo być może źle rozumie pani ten zapis. Nie chodzi o ślepe posłuszeństwo - ono doprowadziło do bardzo wielu problemów w Kościele. Również polskim. Loyola miał na myśli coś innego: to, żeby szukać jedności, a nie podkręcać konflikty. Zawsze starać się najpierw zrozumieć, a dopiero potem oceniać. I stać za papieżem jak nikt inny. Zawsze z ogromnym zdziwieniem przyjmuję, jak moi współbracia jezuici krytykują papieża - czy obecnego, czy każdego wcześniejszego. W Polsce jest nie do pomyślenia, żeby jakikolwiek duchowny krytykował Jana Pawła II, ale w krajach Europy Zachodniej, w której spędziłem kilka lat, na porządku dziennym było, że jezuici krytykowali Kościół, który pozostawił po sobie Wojtyła. Czy krytyka pasterzy jest rzeczywiście działaniem na rzecz Kościoła? Uważam, że nie. Mamy raczej budować mosty, łagodzić spory, zachęcać do odnajdywania w swoim życiu Boga.
Loyola apeluje, aby w tym odnajdywaniu Boga wiecznie się doskonalić, podejmować wysiłek, również intelektualny.
Nie przez przypadek w Środę Popielcową, gdy nasze głowy są posypywane popiołem, słyszymy: Nawracajcie się i wierzcie w Ewangelię. Nie „nawróćcie się” - a „nawracajcie”. To jest proces, który trwa całe życie i na różnych jego etapach przebiega inaczej. Nawracanie jest ciągłym patrzeniem w stronę Pana Boga.