Joanna Kulig ma duże szczęście, że przytrafiła się jej tak wielka miłość
Nigdy nawet nie marzyła o takim sukcesie, jaki stał się właśnie jej udziałem. Mimo to twierdzi, że wcale się nie zmieniła i nadal jest „tą samą Aśką co przedtem”.
Jej życie to nieustanna podróż. Najpierw z malutkiej Muszynki do Krakowa, potem do Warszawy, a teraz w cały świat: Paryż, Londyn, Los Angeles. Wszystko to, dzięki temu, że słucha swego wewnętrznego głosu: „Możesz. Dasz radę. Staraj się i rozwijaj. Ciężko pracuj”. Nawet wtedy, kiedy została mamą i kilka tygodni później musiała wejść na plan w Paryżu. Przetrwała ten trudny czas dzięki wsparciu najbliższych. Dziś może już spokojniej rozwijać swą karierę.
- Wydaje mi się, że w moim życiu panuje równowaga, bo bardzo cieszę się z sukcesów zawodowych, ale godzę to z życiem prywatnym. Rodzina jest dla mnie najważniejsza. Mam z jej strony wielkie wsparcie. Bycie z drugim człowiekiem w radościach i smutkach jest dla mnie bardzo ważne i cieszę się, że mogę to mieć – mówi w TVN.
Nie przeszkadzać w marzeniu
Jej dom rodzinny to małopolska Muszynka, w której mieszka obecnie nie więcej niż trzysta osób. Dorastała u boku czwórki rodzeństwa. Jej tata grywał na weselach na klarnecie i jako drużba wymyślał na poczekaniu okolicznościwe rymowanki, z kolei siostry mamy pięknie śpiewały. Nic dziwnego, że i w jej rodzinie pojawiły się artystyczne talenty. Najpierw brat zaczął się uczyć w szkole muzycznej, a potem siostra dostała się na aktorskie studia do Krakowa.
- Odkąd pamiętam, wyobrażałam sobie, że jestem piosenkarką, wygrywam konkursy, tańczę i podróżuję. Puszczałam muzykę i biegałam po kuchni, a moja siostra za mną. Strasznie mi to przeszkadzało, mówiłam: „Nie biegaj za mną, bo mi przeszkadzasz w moim marzeniu” – śmieje się w „Mieście Kobiet”.
Pod koniec lat 90., wytwórnia napojów Multivita ufundowała nowe boisko szkolne dla miejscowej podstawówki. W zamian dyrekcja urządziła uroczystą akademię, na której Asia zaśpiewała „Moja i twoja nadzieja” Heya. Tak się to spodobało szefowej firmy, że zarekomendowała dziewczynkę producentom telewizyjnej „Szansy na sukces”. Dzięki temu kilka miesięcy później Asia wygrała jeden z odcinków programu, wykonując „Między ciszą a ciszą” Grzegorza Turnaua.
Chcąc spełnić swoje marzenie o byciu piosenkarką, kiedy wyjechała się uczyć w Technikum Hotelarskim w Krakowie, uczęszczała również na naukę śpiewu. Po maturze zdecydowała się zdawać do katowickiej Akademii Muzycznej, ale się nie dostała. Ktoś jej wtedy podpowiedział Wydział Wokalno-Aktorski na krakowskiej Akademii Teatralnej. Poszła na egzamin bez przekonania i... dostała się ku swemu zaskoczeniu.
Limuzyna pod dom
Choć już na studiach zaczęła grać w filmach i w teatrze, początkowo nie potrafiła w sobie wykrzesać entuzjazmu dla aktorstwa. Kiedy po zrobieniu dyplomu dostała etat w krakowskim Narodowym Starym Teatrze, wszyscy koledzy i koleżanki jej zazdrościli. A ona przeciwnie: czuła się coraz bardziej zmęczona i wypalona. W końcu stwierdziła: „Nie chcę już tego robić”. I zrezygnowała z etatu.
- Kiedyś włączyłam Teatr Telewizji, leciała „Doktor Halina” w reżyserii Marcina Wrony, ze mną w roli głównej. Spodobało mi się to, jak zagrałam. Pomyślałam wtedy: „Może zbyt radykalnie do tego podchodzisz, że rzucasz od razu wszystko”. I zaczęłam krok po kroku układać na nowo to moje aktorstwo w głowie. Kiedy odpoczęłam i wyciszyłam się, przyszły propozycje ról w zagranicznych filmach, w „Kobiecie z piątej dzielnicy” i „Sponsoringu” – opowiada w „Mieście Kobiet”.
Występy u dwójki polskich reżyserów kręcących za granicą – Pawła Pawlikowskiego i Małgorzaty Szumowskiej – sprawiły, że o Joannie zrobiło się głośno. Młoda aktorka zaczęła grać w kolejnych filmach i serialach. Tę jej rosnącą popularność nad Wisłą przebił Pawlikowski, angażując Joannę do zagrania Zuli Lichoń w swej „Zimnej wojnie”. Artystyczny obraz okazał się międzynarodowym sukcesem, triumfując na festiwalu w Cannes i zgarniając nominację do Oscara.
- W Nowym Jorku dostałam mieszkanie przy Times Square. Były ze mną agentki: polska i amerykańska, kalendarz miałam wypełniony od rana do wieczora. Było bardzo intensywnie, ale jednocześnie czułam, że przydarza mi się coś niezwykłego, coś, o czym nawet nie marzyłam. No, jak zresztą miałam narzekać, gdy pod dom podjeżdżała limuzyna, a pan we fraku otwierał mi drzwi – wspomina w „Zwierciadle”.
Zatrzymać pędzący pociąg
Kiedy na trzecim roku studiów Asia zagrała w filmie „Środa, czwartek rano”, poznała na planie swego rówieśnika – Maćka Bochniaka. Trzy lata później byli już po ślubie. Ona została aktorką, a on zaczynał karierę reżysera. Wspomagali się wzajemnie w dążeniach do spełnienia swych marzeń, zaklinając się, że nigdy razem nie będą pracować. Stało się inaczej – a Joanna zagrała u swego męża w „Disco Polo”, bo wcieliła się w gwiazdę estrady i mogła sobie wreszcie pośpiewać.
- Bez męża nic bym nie zrobiła. Śmieję się, że Maciek, stabilny, mądry, dobry, jest taką solidną ramą, a ja wypełnieniem. Jestem dość krucha, emocjonalna, więc niesamowicie się uzupełniamy. Mam duże szczęście, że przytrafiła mi się tak wielka miłość. Cieszę się, że przerodziła się w długoletni związek i że przetrwaliśmy kryzysy – twierdzi w „Zwierciadle”.
Kiedy Joanna zamieszkała w Los Angeles, aby uczestniczyć w kampanii oscarowej „Zimnej wojny”, na świat przyszedł jej syn i Maćka – Jasiu. Wielkie zainteresowanie polską aktorką sprawiło, że z wszystkich stron zaczęły do niej napływać propozycje ciekawych występów. Jak tu było im odmówić? Joanna wybrała netfliksowy serial „The Eddy” i kilka tygodni po porodzie stanęła na planie w Paryżu. To był dla niej najtrudniejszy czas – musiała grać i w przerwach karmić malucha. Przetrwała go z pomocą najbliższych: męża, mamy i sióstr.
- Po zejściu z planu lubię pojechać gdzieś sama na dwa dni, żeby rola „zeszła” ze mnie. Dopiero potem wracam do domu. To pomaga. Oczywiście zależy, jaka jest rola i jakie są emocje. Czasem jednak lepiej samemu dojść do ładu z sobą. Zatrzymać ten pędzący pociąg – i dopiero wtedy wrócić do prawdziwego życia. Bo praca rządzi się innym rytmem, a rodzina – innym – tłumaczy w „Gazecie Krakowskiej”.
Dziś mały Jasiu podróżuje zazwyczaj ze swoimi rodzicami. Dlatego choć na stałe mieszka z nimi w Warszawie, chodził już do przedszkola w... Santa Monica.
- Bardzo się denerwowałam, jak się tam odnajdzie, a on siedział spokojnie przy stoliku z dziećmi pochodzenia azjatyckiego, arabskiego czy żydowskiego, przyswajał bardzo szybko języki obce i czuł się świetnie. To było piękne, że on się uczy tej wielokulturowości w sposób naturalny, poprzez podróże z mamą i tatą – podkreśla aktorka w „Zwierciadle”.