Joanna Liszowska: Z biegiem lat stałam się bardziej dojrzałą kobietą, a więc także bardziej świadomą aktorką
Telewidzowie pokochali ją za występy w serialu „Przyjaciółki”. Widzom teatrów dała się poznać jako utalentowana aktorka komediowa. Teraz Joanna Liszowska debiutuje jako popowa wokalistka tria Lisha & The Men. Nam opowiada czy pomogły jej w tym występy w programach „Twoja twarz brzmi znajomo” i „Jak oni śpiewają”.
- Lisha i Joanna Liszowska to te same osoby?
- To absolutnie ta sama osoba. Ta ksywa pochodzi oczywiście od nazwiska. Jestem tak nazywana przez moich znajomych niemal od początku uprawiania zawodu. Tak więc to ta sama osoba, która od zawsze uwielbia muzykę i śpiew.
- Jak doszło do powstania tria Lisha & The Men?
- O to właściwie trzeba by zapytać Tomka Konfederaka. On jest inicjatorem tego pomysłu. Rok temu w wakacje dostałam od niego maila z zarysem projektu i trzema przykładowymi utworami. Jednym z nich był utwór „Zatańcz”, który stał się naszym pierwszym singlem. A ponieważ od zawsze uwielbiam śpiewać, ten projekt wydał mi się interesujący. Spotkałam się więc z Tomkiem i Piotrem Mikołajczakiem i wtedy okazało się, że jest między nami prawdziwa chemia: bardzo dobrze czujemy się w swoim towarzystwie i mamy podobne poczucie humoru. To dla mnie czasem wręcz decyduje czy zaangażować się w jakieś przedsięwzięcie. Kiedy idę do teatru, cieszę się nie tylko na to, że będę na scenie i na wymienię energii z publicznością, ale również dlatego, że spotkam się z ludźmi, z którymi pracuję. I tutaj też tak od razu „kliknęło” między nami.
- Zadebiutowaliście latem podczas festiwalu w Sopocie przed wielomilionową publicznością telewizyjną. Był stres?
- To był ogromny ładunek emocji. Kiedy coś robię, chcę to zrobić najlepiej jak potrafię. Angażuję się więc na sto procent. A jeśli człowiekowi na czymś bardzo zależy, to sam sobie produkuje w głowie mniejszą czy większą presję. Zupełnie niepotrzebną. Tak było i w tym przypadku. Bardzo się cieszyłam na ten występ – bo przecież miałam zrobić coś, co kocham. Trema jednak mnie nigdy nie opuszcza, mimo że występuję już od ponad 20 lat na scenie. To chyba jednak jest zdrowe i musi tak być. Przed występem myślałam: „Po co ci to było? Mogłaś spokojnie oglądać w domu, jak inni się męczą”. (śmiech) Kiedy jednak potem schodziłam ze sceny, stwierdziłam: „Boże jak ja to kocham”. Tak jest zawsze. (śmiech)
- Teraz mamy kolejny singiel – to świąteczna piosenka „W ten jedyny czas”. Skąd taki pomysł?
- O tym nagraniu należałoby rozmawiać z Tomkiem. Na szczycie jego listy próśb do świętego Mikołaja była taka piosenka świąteczna. I dobrze! Jest pogodnie, ciepło i świątecznie.
- W nagraniu wzięły udział dwie pani córki. To był ich pomysł czy pani je namówiła?
- To był dla mnie gorący okres: miała próby do premiery w teatrze, zdjęcia do „Przyjaciółek”, grałam spektakle i... musiałam nagrać tę piosenkę. Przygotowania do świąt to czas na bycie razem, pomyślałam więc dlaczego by nie spędzić wspólnie z córkami tych chwil pracy nad tym świątecznym utworem. Poczułam, że to będzie dla nas piękna pamiątka, bo my we trzy rzeczywiście wiemy, że miłość jest tym, co najważniejsze i kiedy się ją ma, to łatwiej mierzyć się z całą resztą. Dlatego teraz, słysząc jak moje córki o tym śpiewają, wiem, że to jest szczere, bo tak właśnie czujemy.
- Będzie pani śpiewała w tym roku przy choince z córkami „W ten jedyny czas”?
- (śmiech) Zobaczymy. Dlaczego by nie?
- „Zatańcz” i „W ten jedyny czas” to pozytywny pop. Taka muzyka jest dziś pani najbliższa?
- Kiedy usłyszałam szkic „Zatańcz”, od razu poczułam tę melodię. Potem doszedł tekst – i wszystko mi się zgadzało. „W ten jedyny czas” to nasz świąteczny prezencik, więc nie traktowałabym tej piosenki reprezentatywnie. W jakim kierunku dalej pójdziemy? Nie wiem. Zobaczymy. Ale rzeczywiście powstawianiu tych nagrań towarzyszą pozytywne emocje. Choć traktujemy to poważnie i z zaangażowaniem, to podchodzimy do siebie trochę z przymrużeniem oka. Jeśli coś robimy, robimy to porządnie, ale musimy mieć z tego zabawę. Nie ma więc tutaj mowy o jakimś niepotrzebnym ciśnieniu czy presji. Chcemy się bawić muzyką, a jeśli będzie to dawało pozytywne wibracje innym, to cudownie. Ludzie potrzebują takiej dobrej energii.
- Planujecie nagranie albumu?
- Tak. Nasza praca zmierza w kierunku nagrania całego albumu. Ale nic nie musimy. Tylko chcemy. Każde nasze spotkanie w studiu, jest przy okazji uroczym spotkaniem towarzyskim. I tak to traktujemy. Pamiętajmy, że jako wokalistka muzyki pop jestem debiutantką. Do tej pory byłam śpiewającą aktorką. I wciąż pozostaję nią na deskach teatrów.
- Planujecie państwo koncerty?
- Myślę, że tak. Każda działalność artystyczna musi mieć swojego widza. Bez tego, ten zawód nie ma sensu. Ja czerpię ogromną radość z samego procesu tworzenia. Czy jest to nagrywanie piosenki czy próby w teatrze do spektaklu. Naturalną potrzebą jest jednak to, by tym, co się tworzy w sali prób czy w studio, podzielić się z innymi. Muzyka jest wielką siłą i najmocniej można to poczuć właśnie na koncertach. Dlatego krok po kroku zmierzamy w tę stronę.
- Śpiewanie popu to coś innego niż śpiewanie w teatrze?
- Zdecydowanie. Na potrzeby naszego zespołu musiałam przestawić swoje myślenie o śpiewaniu. Od kiedy zaczęłam się otwierać na muzykę pop, przede wszystkim myślę melodią. Ja jestem bardzo uczuciowa, więc chciałabym zamienić każde wykonanie w burzę emocji. Tak jak to najczęściej bywa w piosence aktorskiej. Tymczasem „Zatańcz” to spokojny, sensualny i nastrojowy utwór, więc był dla mnie swego rodzaju lekcją, aby znaleźć w sobie bardziej stonowaną wrażliwość. I przestawić sobie w głowie sposób wyrażania emocji. Dlatego śpiewanie w zespole jest dla mnie bardzo ciekawym i rozwijającym doświadczeniem.
- Ma pani za sobą występy w telewizyjnych talent-shows „Jak oni śpiewają” i „Twoja twarz brzmi znajomo”. Tamte doświadczenia przydają się w Lisha & The Men?
- Jesteśmy sumą doświadczeń. Każde zaśpiewanie piosenki buduje i wzmacnia. Ja się najbardziej denerwuję właśnie przed takimi występami. Zwłaszcza, jeśli wychodzi się na zaśpiewanie jednego utworu, tak, jak w tych programach. Kiedy wtedy nie opanuje się tremy, może być różnie. W teatrze spektakl ma dłuższy czas, w którym można zawalczyć o widza. Dlatego te telewizyjne występy były bardzo cenne. Nie mówiąc o fantastycznych wspomnieniach, jakie wyniosłam z tych programów. Występy w „Twoja twarz” były zlepkiem wszystkich trzech moich największych miłości: do śpiewania, tańca i aktorstwa. Musiałam nauczyć się wydobywać z siebie głos tak, jak inna wokalistka czy wokalista. Dowiedziałam się co trzeba zrobić, by mieć taką, a nie inną barwę. To było kolejne cenne doświadczenie.
- Pani mama jest pianistką i uczyła na Akademii Muzycznej w Krakowie. To ona zaszczepiła w pani miłość do śpiewu i tańca?
- Od genów się nie ucieknie. Muzyka poważna rozbrzmiewała często w naszym domu, bo mama ćwiczyła na fortepianie. A ja siadałam na stercie nut i słuchałam jej. Chodziłam z nią też na Akademię Muzyczną i siedziałam w kącie w trakcie zajęć. Poznawałam więc muzykę klasyczną w naturalny sposób. Kształcił mnie również brat, za sprawą którego poznałam Led Zeppelin i Deep Purple, a potem Metallicę i mój ukochany Iron Maiden. Dopiero potem zaczęłam szukać własnych brzmień. Za sprawą tańca nowoczesnego odkryłam zespół Dead Can Dance z Lisą Gerrard na czele. Ta grupa jest w dużym stopniu odpowiedzialna za moją muzyczną wrażliwość. Od zawsze chłonęłam różne dźwięki i nigdy nie słuchałam jednego gatunku. Albo mnie coś porywało, albo nie. Albo fascynowało, albo drażniło. Są takie utwory, że kiedy słyszę je w radiu, muszę pogłośnić i dać sie ponieść emocjom.
- Jak to się stało, że ostatecznie wybrała pani nie śpiew i nie taniec, a szkołę aktorską?
- Jeśli chodzi o śpiewanie, to śpiewałam tylko w łazience podczas bardzo długich kąpieli. (śmiech) Dopiero w klasie maturalnej uzmysłowiłam sobie, że muszę wybrać jakieś studia. Jestem zbyt niespokojnym duchem, więc wiedziałam, że nie będę w stanie pracować od każdego dnia od ósmej do czwartej. Pojawił się więc pomysł szkoły teatralnej, która łączy moje trzy pasje. Poszłam na egzaminy i dostałam się – widocznie tak miało być. Dziś jestem zdecydowanie szczęśliwa z tego wyboru.
- Krakowska Akademia Teatralna opiera się na autorytetach. Kto z wykładowców pomógł się pani rozsmakować w aktorstwie?
- Powiedzmy sobie szczerze: nikt, kto kończy szkołę teatralną nie jest w pełni ukształtowanym aktorem, ma jedynie pewien zestaw podstawowych narzędzi do uprawiania tego zawodu. Dopiero potem, kiedy zaczyna grać, staje się kimś takim. Ja dostałam się do szkoły mając zaledwie 17 lat, bo jestem z grudnia. Miałam typowe dla tego wieku wątpliwości i pytania: kim jestem? Czego chcę? Ile jestem warta? Czy dam radę? Jak mnie inni oceniają? Musiałam to wszystko w sobie przepracować. Na pewno pomogli mi w tym wspaniali pedagodzy: Anna Polony, Krzysztof Globisz, Krystian Lupa, Agnieszka Mandat. Ewa Kornecka była wówczas dyrektorką muzyczną w kabarecie Loch Camelot i zabrała mnie tam, dzięki czemu zaliczyłam swoje pierwsze występy wokalne. Szalenie to przeżywałam, bo stanęłam po raz pierwszy twarzą w twarz z publicznością spoza bezpiecznych murów szkoły.
- Mogła pani zostać w Lochu Camelot i dostać etat w Starym Teatrze czy w „Słowaku”. Tymczasem pani wyfrunęła z Krakowa do Warszawy. Dlaczego?
- Chciałam mieć etat i obiecano mi go w jednym z krakowskich teatrów, ale niestety jak to często bywa, skończyło się na obietnicach. Z perspektywy czasu myślę, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. A że dostałam rolę w Teatrze Wielkim w Warszawie, musiałam wyjechać. Przez pierwsze trzy lata podróżowałam nieustannie między Krakowem a stolicą. Debiutowałam u Janusza Wiśniewskiego w Brechcie i Weillu, zaraz potem weszłam w „Damy i huzary” Kazimierza Kutza w Starym Teatrze, ale też w Teatrze Komedia w „Chicago”, a w Operze Krakowskiej – w „Człowieku z La Manchy”. Dlatego najpierw miałam o 10 próbę w Warszawie, potem o 14 jechałam do Krakowa, gdzie miałam próbę o 18, po której szłam spać do krakowskiego domu. Następnego dnia o 6 rano jechałam już do Warszawy – i tak w kółko. Kiedy przyszedł wolny dzień, budziłam się o świcie przerażona, że spóźniłam się na pociąg. „A nie, dzisiaj nigdzie nie muszę jechać. Ale gdzie ja jestem?” - myślałam. (śmiech) Bywało więc bardzo ciężko, jednak dzisiaj patrzę na to, jako na kolejne moje cudowne doświadczenie, która na pewno mnie zahartowało pod każdym względem. Miałam bowiem tak naprawdę wielkie szczęście: tylko życzyć każdemu, kto kończy szkołę aktorską, że będzie miał premierę po premierze, jak wtedy miałam.
- Do dzisiaj gra pani dużo w teatrze. Występy na scenie to pani największa pasja?
- To moje korzenie i moja podstawa. Nawet, kiedy robiłam wiele okołozawodowych rzeczy, jak prowadzenie czy występowanie w telewizyjnych programach, to zawsze musiałam mieć też teatr. To dla mnie magiczne miejsce i bezpieczna przystań. Mam ogromne szczęście, że pracuję z ludźmi, których lubię i cenię. Mówię tu nie tylko o aktorach, ale też o pionie technicznym, charakteryzacji czy kostiumach. Właśnie miałam premierę w Teatrze na 6. Piętrze i była to bardzo ciężka praca. Choć trwała dwa i pół miesiąca, wydawało mi się, iż to aż pół roku, bo było tak intensywnie. Gdyby nie ci wspaniali ludzie, którzy współtworzą ten spektakl, a nie widać ich podczas przedstawienia, to nic by się nie udało. Kiedy zdaję sobie z tego sprawę, chwyta mnie wzruszenie. Na tym polega magia teatru.
- Każdy spektakl właściwie nie jest taki sam. Lubi to pani?
- Bardzo. Każdego dnia my jesteśmy inni i widownia jest inna, daje więc nam inną energię. W teatrze wydarza się mnóstwo niespodziewanych sytuacji, które z pozoru mogą być stresujące lub idiotyczne, ale z czasem wspomina się je ze śmiechem. Ja tej magii w życiu potrzebuję.
- Początkowo postrzegano panią jako aktorkę dramatyczną. Dziś grywa pani przede wszystkim w komediach i w farsach. Jak to się stało?
- Sama się nad tym zastanawiam. (śmiech) Początkowo uważałam się za poważną aktorkę dramatyczną i sądziłam, że powinnam występować w tragediach. Ale prywatnie uwielbiam się śmiać i żartować. Nigdy jednak nie myślałam, że mam vis comica. Kto jak kto, ale na pewno nie ja. Ale skończyło się jak się skończyło. Po prostu tak się stało. Sztuki, w które poszłam, były komediowe i potem sama zaczęłam się w tym dobrze czuć.
- Marzy się pani jakaś wielka dramatyczna rola?
- Oczywiście. Mam w sobie inne kolory i chciałabym, żeby też były wykorzystywane.
- Czasem tak się już dzieje: w Teatrze Polonia gra pani monodram „Siedem sekund wieczności”. To najtrudniejszy rodzaj sztuki aktorskiej?
- Uważam, że tak. Zawsze się bałam monodramu. Ale kiedy Krystyna Janda dzwoni z taką propozycją - boisz się go jeszcze bardziej, ale od razu mówisz „tak”. (śmiech) Dwadzieścia lat wcześniej dublowałyśmy się w „Siedmiu grzechach głównych” – to był mój debiut sceniczny. I tu niespodziewanie po dwóch dekadach zaproponowała mi „Siedem sekund wieczności”. Dlatego zanim się zastanowiłam, powiedziałam „tak”. Dzisiaj stoję sam na sam z publicznością i muszę utrzymać jej uwagę przez półtorej godziny. Widzowie to mój partner do gry. Stereotypowo myśli się o monodramie tak, że na scenę wychodzi smutna pani w smutnej sukience i opowiada smutne rzeczy. A tutaj, choć mój monodram nie jest najweselszy, to skrzy się wieloma barwami: są tam skrajne emocje, choreografia, śpiew, wiele zmian kostiumów. Ktoś powiedział mi kiedyś po jednym z tych przedstawień: „Ja myślałem, że ty jesteś sama na scenie, tymczasem widziałem tam kilkanaście różnych aktorek”. I to był dla mnie największy komplement. Bo o to mi chodziło w tym monodramie: opowiadam w nim nie o jednej, ale o wielu kobietach w różnych momentach swego życia. Mimo wszystko pozostaje to dla mnie najwyższą szkołą jazdy aktorskiej. Co tu kryć: dużo lepiej dźwiga się przedstawienie wspólnie z innymi na scenie.
- Tak naprawdę widzowie znają panią przede wszystkim jako Patrycję Kochan z „Przyjaciółek”. Gra ją pani już jedenaście lat. Jak to jest wcielać się tak długo w jedną postać?
- Ja nie jestem jedną postacią. Choćby w teatrze gram różne role w kilku spektaklach. We wrześniu jednego dnia byłam na planie serialu Patrycją, potem na próbie teatralnej przeistaczałam się w Niki, a wieczorem w spektaklu - w Jenny. Dlatego nie mam poczucia, że jestem jedną postacią. Owszem – ale tylko w tym serialu. Oczywiście to naturalne, że wiele osób mnie z nim kojarzy. Nie jest to jednak codzienna telenowela, kręcimy dwa sezony w roku po dwanaście odcinków. I nie ograniczam się tylko do tego.
- Pani serialowym mężem jest Paweł Deląg, który podobnie jak pani pochodzi z Krakowa. Pomogło to państwu znaleźć lepsze porozumienie na planie?
- Faktycznie mamy fajne porozumienie na planie, ale nie wydaje mi się, że to przez Kraków. (śmiech) Graliśmy już razem przez jakiś czas i dopiero wtedy dotarło do mnie, że Paweł ma też korzenie pod Wawelem. Nam się po prostu bardzo dobrze pracuje. Paweł to mój Wiktor – i mamy dobrą energię. Teraz możemy wreszcie być zgodnym małżeństwem. (śmiech)
- Poza planem też przyjaźni się pani z koleżkami z „Przyjaciółek”?
- Zaprzyjaźniłyśmy się, ale nie jesteśmy takimi psiapsiółkami jak te w serialu. Nasze bohaterki w jakiś cudowny sposób non stop przesiadują na jakiejś herbatce czy chodzą na spacerki. My nie mamy niestety tyle wolnego czasu. Ale niewątpliwie jesteśmy wobec siebie bardzo życzliwe i potrafimy stanąć za sobą murem. Jeśli widzimy, że coś trzeba zmienić w pracy lub o czymś porozmawiać – to zawsze robimy to razem. Niczego więc na ekranie nie udajemy i może dlatego kręcimy to tak długo. Mamy wobec siebie ogromną sympatię i życzliwość. Wspieramy się też w innych naszych zawodowych wyzwaniach. Opowiadamy sobie o swoich projektach i staramy się trzymać za siebie kciuki poza planem „Przyjaciółek”.
- Widzowie często utożsamiają aktorów z postaciami, które grają. Miała pani kiedyś taką sytuację, w której traktowano panią jako Patrycję Kochan?
- Na razie nikt mnie nie prosił, żebym go ostrzygła czy zakręciła włosy. (śmiech) A mogłabym bez problemu, bo w końcu jedenaście lat jestem fryzjerką. Nikt mnie też nie brał dosłownie za Patrycję. Owszem, ludzie czasem mówią, że lubią moją postać, wyrażają opinie na temat jej postępowania, ale nigdy nie zapominają, że mówią to aktorce, która tę rolę odtwarza. Zawsze są to miłe i ciepłe reakcje.
- W kinie pojawia się pani dosyć rzadko. Dlaczego?
- Tak się dzieje. Trzeba by chyba zapytać reżyserów i producentów jak to wygląda. U nas jest grupa aktorów kinowych, grupa aktorów telewizyjnych i grupa aktorów teatralnych. A ja nigdy nie chciałam się ograniczać. Lubię swój zawód i jestem tym typem aktorki, która lubi zbierać różne doświadczenia. Oczywiście chciałabym grać więcej w kinie. Nie mówię jednak tego z jakimś żalem, że coś straciłam. Mam co robić i wciąż się rozwijam. Jeżeli przyjdzie taki czas, że na dłużej zwiążę się z kinem – to będę bardzo szczęśliwa. Na razie mamy tylko mniej lub bardziej udane romansiki. (śmiech) Z biegiem lat stałam się bardziej dojrzałą kobietą i człowiekiem, a więc także bardziej świadomą aktorką. Jestem gotowa na trudne wyzwania. Wszystko jednak ma swój czas. Jeżeli coś ma przyjść – to przyjdzie. Na co dzień jestem barwna, pokręcona, kudłata i intensywna. Mam wrażenie, że przez to jestem postrzegana jako aktorka, która nie jest predestynowana do zagrania trudnej prawdy na dużym ekranie. Tymczasem nic bardziej mylnego. Wszelkie metamorfozy - nie tylko wewnętrzne, ale i zewnętrzne – w ogóle mnie nie odstraszają, a wręcz fascynują.
- Niedawno pracowała pani na planie filmu o tytule „Pie***ć Mickiewicza”. Co to będzie?
- To film o młodych dla młodych. Bohaterami są nastolatki z drugiej klasy liceum. Wydaje mi się, że może to być piękna historia, która pokazuje zagrożenia, które czyhają na młodych ludzi, którzy są zagubieni, nie doceniają swojego talentu i wartości i poszukują czasem po omacku. Ale kiedy trafią na odpowiedniego nauczyciela, odnajdują siebie i swój prawdziwy głos. Ja pojawiam się tam jako kolorowy ptak z grona pedagogicznego - nauczycielka hiszpańskiego i francuskiego.
- Skoro o młodzieży mowa, to na koniec zapytam o córki. Lubią oglądać mamę na ekranie i na scenie?
- Są dziećmi skazanymi na obcowanie z aktorstwem. Bywają więc u mnie w teatrze i bardzo to lubią. Znają nawet niektóre piosenki ze spektakli. Rozumieją też, że kiedy inne mamy wracają z pracy, ich mama akurat dopiero do niej wychodzi. Taka jest nasza rzeczywistość.
- Wspominaliśmy, że pochodzi pani z Krakowa. Często wraca pani w rodzinne strony?
- Rzadko, bo nie mam na to czasu. Kiedy jednak już uda mi się dojechać, to czuję do Krakowa ogromny sentyment. Jest tu nawet inny zapach niż gdziekolwiek indziej. To po prostu zapach dzieciństwa i młodości. Ale wystarczy mi w Krakowie weekend, żeby na spokojnie zaczerpnąć oddechu. Potem potrzebuję szybszego rytmu życia, do którego przywykłam w Warszawie. Trochę przeraża mnie też dzisiaj ilość turystów pod Wawelem. Oczywiście rozumiem ich, przecież to jedno z piękniejszych miast. Ale kiedyś takich tłumów nie było. Chciałoby się znowu choć na chwilę mieć ten Kraków trochę na wyłączność. (śmiech)