Joanna Piątek-Perlak: Kobiety po stracie nie dają sobie prawa do nazywania się matkami, choć cierpią jak matki

Czytaj dalej
Fot. 123rf
Katarzyna Kachel

Joanna Piątek-Perlak: Kobiety po stracie nie dają sobie prawa do nazywania się matkami, choć cierpią jak matki

Katarzyna Kachel

Żałoba zaczyna się w gabinecie ginekologicznym, kiedy podczas kontrolnego USG matka nie słyszy bijącego serca. To wówczas włączają się klasyczne objawy jej przeżywania: szok, zaprzeczanie, niedowierzanie, targowanie się z Bogiem, łudzenie się, że jak pójdę na badanie z użyciem nowszej aparatury, okaże się, że to pomyłka - mówi Joanna Piątek-Perlak, psycholożka, psychoterapeutka specjalizująca się w psychologii niepłodności oraz pomocy okołoporodowej. Udziela wsparcia po poronieniu, po stracie ciąży, w głębokiej żałobie spowodowanej śmiercią dziecka

Do poronienia, jak do wypadku samochodowego, trudno się przygotować. Zwykle dochodzi do niego nagle, bez zapowiedzi. Czy to „nagle” wpływa na to, jak kobiety radzą sobie ze stratą?
Nawet wtedy, gdy próbujemy się przygotować, towarzyszymy osobie odchodzącej z racji choroby czy wieku, to i tak moment śmierci jest bolesny i trudny. Owszem, jesteśmy bardziej oswojeni z tym doświadczeniem, mamy je nazwane, a nawet ogarnięte umysłem, ale ciężar emocjonalny i tak może okazać się przytłaczający. Pracuję z rodzicami dzieci, które mają rozpoznaną ciężką wadę prenatalną i ich żałoba tak naprawdę zaczyna się w dniu diagnozy - w momencie, kiedy dowiadują się, że coś jest nie tak. To wcale nie oznacza, że ta wiadomość będzie dla nich lżejsza czy łatwiejsza do przyjęcia, to tak nie działa. I podobnie w sytuacji nagłego poronienia: w tym przypadku żałoba zaczyna się w gabinecie ginekologicznym, kiedy podczas kontrolnego USG matka nie słyszy bijącego serca. To wówczas włączają się klasyczne objawy jej przeżywania: szok, zaprzeczanie, niedowierzanie, targowanie się z Bogiem, oszukiwanie się, że jak pójdę na badanie z użyciem nowszej aparatury, okaże się, że to pomyłka. A może przyjedzie pan docent lub profesor i powie, że wszystko jest w porządku. U wielu kobiet, które słyszą na prywatnych wizytach, że serce dziecka nie bije, i dostają skierowanie do szpitala, nadzieja nadal jest podtrzymywana, wciąż się tli. Wierzą, że kiedy zostaną przyjęte na oddział i zostaną podpięte do lepszego sprzętu, usłyszą serce.

Nowoczesny monitoring pozwala niemalże od pierwszych dni ciąży obserwować jej rozwój. Kobiety widzą dziecko, nawiązują relacje, na które kiedyś nie było szans. Mówimy więc o sytuacji, która jest społecznie nowa.
I często pokoleniowo umniejszana. Używam czasami na to mocnego słowa - ostracyzm. Mam na myśli odrzucenie, niezrozumienie zwłaszcza przez starsze kobiety, które nie chodziły na USG, może nigdy nie widziały dziecka w brzuchu, nie znały jego płci. One bojkotują tę stratę, nie uznają jej. Słucham moich pacjentek, które mówią, że czują się jak zadżumione, nie mają wsparcia rodziny i otoczenia, przeżywają rodzaj izolacji, co nie pomaga w odbyciu żałoby. Mam czterdzieści lat - moja mama dowiedziała się, że ma córkę, w momencie, kiedy się urodziłam, tata do ostatniej chwili czekał na syna. Mama nie słyszała bicia serca, określenie dokładnej daty porodu nie było możliwe, nawiązywanie relacji było inne i miała też ona inną intensywność. Dziś, kiedy słyszy się bicie serca, a na ekranie widzi rączki i nóżki, więź rodzi się niemal natychmiast. Jest ona większa i silniejsza zwłaszcza wtedy, kiedy na ciążę wyczekiwało się miesiącami czy latami (warto w tym miejscu zaznaczyć, że niepłodność jest coraz częstszą przyczyną problemów z zajściem w ciążę - ze względu na skalę została uznana przez Światową Organizację Zdrowia (WHO) za chorobę cywilizacyjną). Nic dziwnego, że kobiety coraz częściej nawiązują relację już w momencie testu ciążowego; znam takie, które zatrzymują go na pamiątkę, a potem śledzą kolejne etapy wzrostu płodu, od kropki, groszka, awokado i tak dalej. Dziecko jest urealnione, żywe, rusza się, wierci, bije mu serce.

Trudno nazwać je wówczas zarodkiem czy zlepkiem komórek?
Są kobiety (i mężczyźni), dla których tak będzie - nie można generalizować - ale raczej nie dla tych, które czekają, planują, pragną, widzą już w brzuchu dziecko, siebie zaś nazywają matkami. I ważne, by miały prawo tak czuć i tak myśleć, a w związku z tym także prawo, by dziecko opłakiwać. Kiedy słyszą: „nad czym płaczesz, to nie życie, nie człowiek, będziesz miała następne”, rodzi się w nich dysonans. Jak to nie człowiek, kiedy na własne oczy widziałam, a lekarz jeszcze dwa tygodnie pokazywał na monitorze: „tu nóżki dziecka, tu główka”! Dlaczego teraz, kiedy je tracę, zmienia narrację i tłumaczy, że nic się nie stało, to tylko płód, zarodek, statystyka? Kobiety czują brak zgody na swoje emocje, nie wiedzą, czy powinny pochować dziecko, opłakiwać je, przejść żałobę. I w takim dysonansie jest olbrzymie grono moich pacjentek.

Same do pani trafiają?
Niektóre tak, bo czują, że znajdą w gabinecie przestrzeń i wsparcie w opłakiwaniu i przeżywaniu żałoby, ale część z nich zostaje umówiona przez mamę, ciocię, siostrę czy męża. Przyprowadzają kobietę, rzucając szybko: „niech pani z nią coś zrobi, bo za dużo płacze”, i znikają. Drzwi się za nimi zamykają, a pacjentka ku swojemu zdziwieniu słyszy, że może płakać, że wszystko z nią w porządku, że ma prawo do żałoby. Wtedy też ma szansę, by wyrazić złość, którą czuje i która staje się jeszcze silniejsza, kiedy rodzina zakazuje jej smutku, a nawet chodzenia na cmentarz, bo robi to „za często”. Zdarza mi się czasami interweniować, i wtedy pytam: czy ktoś powiedziałby wdowie, że chodzi za często na cmentarz? Nie pozwalałby córce, która straciła matkę, „za bardzo” płakać? Kiedy tracimy żonę, mamę, tatę, dostajemy społeczne przyzwolenie na żałobę. Pamiętam, jak moja mama mówiła, że żałoba po matce trwa rok i sześć tygodni. W tym czasie wszyscy dają ci prawo i do chodzenia w czerni, i do smutku, i do niestandardowych zachowań. A co słyszy kobieta, kiedy traci nienarodzone dziecko? Wróć do pracy, szybciej zapomnisz, myśl o kolejnej ciąży, nie opłakuj.

Skąd ta różnica? Bo dziecko poronione nie jest w świecie uwidocznione? Nikt go nie widział, więc strata ma wymiar bardzo intymny, niestandardowy.
Na początku zbuntuję się na poziomie języka. Używa pani słowa „poronienie”, a przecież z medycznego punktu widzenia poronienie to strata do 22 tygodnia - po tym okresie mówimy już o martwym urodzeniu. Pilnuję tego, bo używając słowa „poronienie” już na poziomie języka odbiera się kobietom prawo do tego, by mówiły o śmierci dziecka. Umniejsza się ich stratę, a przecież większość z nich decyduje się na naturalne, a nie mechaniczne oczyszczanie, ma skurcze i rodzi. Dostają leki, które wywołują ten proces, i rodzą malutki zarodek. Część kobiet zatrzymuje go do badań, a coraz więcej urządza pochówek, uznając w nim dziecko. Miałam wiele pacjentek, które rodziły martwe dzieci tuż przed datą wyznaczonego porodu z powodu zatrzymania akcji serca czy zgonu wewnątrzmacicznego. Istnieje wiele strat okołoporodowych i chciałabym, aby te kobiety miały prawo do takiej samej żałoby jak inni. Wciąż mi się zdarza, że pacjentka po urodzeniu dwukilogramowego chłopca mówi podczas terapii, że poroniła, choć rodziła go dwa dni. Prawdą jest, że często te dzieci, których jeszcze nikt nie widział, są wyłącznie dziećmi dla ich mamy, ale to na szczęście się zmienia. Przed nami zapewne wciąż długa droga, ale w wielu szpitalach kobiety i mężczyźni po stracie są pięknie zaopiekowani: żegnają się ze swoim nienarodzonym dzieckiem, czasami żegnają się z nim także babcie i dalsi krewni. I to pozwala wprowadzić nienarodzone dziecko w historię rodziny.

Wiele kobiet nie decyduje się ani na pożegnanie, ani na pochówek, ponieważ pyta się je o te sprawy, kiedy są w szoku, gdy dowiadują się, że właśnie straciły ciążę. Ciężko wtedy rozmawiać czy planować pogrzeb.
Zgodnie z rozporządzeniem każda kobieta po stracie ma prawo skorzystać z pomocy psychologa. Pracowałam na takim oddziale w szpitalu w Chorzowie sześć lat i obserwowałam od środka, jak to wygląda. Wiem, że czasami nie było idealnie - to kwestia przygotowania psychologów, zatrudnienia ich wyłącznie na oddziale, tak by mogli poświęcić cierpiącej pacjentce więcej niż pięć minut. To prawda, że pacjentki są w szoku - ja też byłam, nie wierzyłam w to, co się stało. Trudno w takim stanie podejmować jakiekolwiek decyzje. I tu nieodzowna jest rola cudownych, empatycznych położnych, które znajdą czas, by z kobietą usiąść i spokojnie porozmawiać. Jest to też zadanie dla równie cierpliwych i empatycznych psychologów, którzy pomogą trochę w odbarczeniu emocji. Właśnie tak pracowałam: siadałam z kobietą, tłumaczyłam, mówiłam zarówno o możliwościach, jak i konsekwencjach, pytałam, czego chce, a czego nie chce. Kobiety się boją, a na ten strach nakłada się wiele wątków, zarówno osobistych, jak i społecznych. Oczywiście nie każda pacjentka chce pożegnania i pochówku - to zrozumiałe - ale mówię teraz o tych, które chcą, a nie mogą. Najważniejszy jest czas, który poświęcimy takiej osobie - by bez pośpiechu porozmawiać o lęku, o tym, co za nim stoi. Bo większość kobiet na pytanie, czy chce pani pożegnać dziecko, od razu mówi: „nie”.

I co się za tym „nie” kryje?
W tym momencie, kiedy są w szoku, w panice, kiedy straciły właśnie szansę na urodzenie zdrowego dziecka, tak właśnie czują. Wydaje im się, że nie chcą go widzieć, nie chcą zapamiętać w ten sposób. I to „nie” czasami jest faktycznie niezgodą ostateczną, ale często się zdarza, że kobieta potrzebuje czasu, by mieć możliwość oswojenia sytuacji i zastanowienia się nad tym, co ona w głębi siebie chce zrobić. Każda z nas się boi, to naturalne, bo nagle marzenia, pragnienia obracają się w piach i człowiek chce się szybko odciąć od tego, co się nie udało, nie poświęcać temu uwagi. Ale po rozmowie, kiedy już nazwiemy emocje, zaczynamy dostrzegać głębsze uczucia. Po rozmowach z moim udziałem większość kobiet decydowała się pożegnać dziecko, a później mi dziękowały i to mnie niesamowicie poruszało. Miałam wówczas poczucie, że my jako zespół daliśmy im coś ważnego na samym początku żałoby - uznaliśmy, że każda z nich była matką i miała prawo do pożegnania i pochówku. Nie zostawiliśmy ich samych z lękiem, a przecież nie zawsze tak jest. Mam wiele pacjentek, które pukają do drzwi mojego gabinetu z poczuciem winy, mówiąc, że nie widziały dziecka, że je odtrąciły. I to są konsekwencje niewłaściwego zaopiekowania się kobietami na sali szpitalnej. Pracujemy nad tym, że to nie ich wina; zachowały się na tamten moment tak, jak umiały, jak czuły - czasami ze strachu, z niewiedzy, bo nie były gotowe. Można wówczas ten etap żałoby przeżyć w sposób metaforyczny i iść dalej. Pamiętam kobietę o bardzo dramatycznej historii, która poprosiła mnie, bym stała przy niej podczas cesarskiego cięcia. To była już kolejna strata, ciąża bardzo zaawansowana, na dodatek dziecko źle ułożone. Wspierałam ją od początku, byłam łącznikiem ze światem zewnętrznym, towarzyszyłam jej, kiedy żegnała się z dzieckiem. Miała je urealnione i to dało jej na przyszłość ważny element wspierający, do którego mogła wracać.

Nie każda kobieta trafiła jednak na panią lub kogoś o podobnej filozofii działania w takich sytuacjach.
Wiem, dlatego tak często o tym mówię; proszę personel medyczny, wygłaszam apele, by być cierpliwym i delikatnym, by się nie zrażać, kiedy kobieta mówi „nie”, tylko dać jej czas, aby mogła wszystko przemyśleć. Często odwracamy się na pięcie: „nie to nie, problem z głowy”. Miałam pacjentki, które nie chciały nadawać imienia dziecku, chować go, nie chciały nic robić; jedynym mechanizmem, który się włączał, była chęć jak najszybszej ucieczki ze szpitala. Ale po kilku dniach zmieniały zdanie. I jeśli dzieje się to szybko, można skontaktować się ze szpitalem i poinformować, że chce się pochować dziecko.

Czy to konieczne do przeżycia żałoby?
Nie ma łatwych i jednoznacznych odpowiedzi. Dla niektórych kobiet nie, ale wiele trafia do mnie później i obwinia się, że nie widziało dziecka, nie może odwiedzić go na cmentarzu. Niektóre mają powracające sny, w których odkopują groby, by sprawdzić, czy jest tam pochowane dziecko. Skrajne, trudne stany uniemożliwiają proces zdrowienia. Im wcześniej ten etap pożegnania nastąpi, tym szybciej pojawi się akceptacja i zgoda. Z moich doświadczeń wynika, że kobiecie jest wówczas łatwiej. Czasami pytam swoje pacjentki o rodzinne historie, jak żegnały dziadków, babcie, jak wyglądał rytuał pożegnania w ich domach, w jaki sposób obchodzono się ze śmiercią. I kiedy pamiętają pożegnania z dziadkiem czy ukochaną babcią, przypominają sobie, że przyniosło im to ulgę, traktowali to jako zamknięcie pewnego rozdziału. Czasami kończy się tak, że decydują się na pochówek w grobowcu rodzinnym, z kimś bliskim. Najważniejsze, by kobieta mogła sama zdecydować, co chce i jak chce to zrobić, w zgodzie z tym, co czuje i czego potrzebuje. Ma prawo znać wszystkie możliwości - czy będzie to grób nienarodzonych dzieci, czy inny wariant. Należy dostrzec tę potrzebę kobiety i podążać za nią, dać jej wsparcie.

Czy żałoba upomina się o te kobiety, które po stracie pozostają w zawieszeniu, z syndromem pustego grobu?
Tak, może upomnieć się za rok, za dwa lata albo przy kolejnej ciąży. Każdy, kto pracuje w nurcie interwencji kryzysowej, wie, że kiedy dochodzi do urazu, osobę trzeba zaopiekować od razu. I czy będzie to zaopiekowanie z punktu widzenia medycznego - na przykład opatrzenie złamanej, skaleczonej ręki - czy z perspektywy pomocy psychologicznej, warto to robić jak najszybciej, by negatywne skutki były dla pacjentów i ich rodziny jak najmniejsze. W żałobach odwleczonych mogą pojawić się różne patologiczne mechanizmy, które będą się manifestować choćby przy kolejnej ciąży. Niezakończona żałoba i czas oczekiwania na kolejne dziecko może stać się katorgą dla kobiety, która straci poczucie, w której ciąży jest, albo będzie żyła w ciągłym lęku. Pamiętam przypadki, gdy pacjentce myliły się dzieci: była w ciąży z Frankiem, a myślała, że z Wojtkiem, bo Wojtka nie zdążyła pożegnać. Jak w takim stanie zbliżyć się do Franka, skoro nie pożegnało się Wojtka? Może się wówczas pojawić poczucie nielojalności wobec tamtego dziecka, zdrady, a także niewystarczającego zaangażowania w stosunku do aktualnego dziecka. Rodzina i społeczeństwo mówi: „no już, bądź szczęśliwa, masz kolejne dziecko”, zapominając, że rok czy pół roku temu straciła kogoś ważnego. Powtarzam swoim pacjentkom, by nie spieszyły się z decyzją o kolejnym dziecku. Lekarze czasami doradzają, by starać się od razu, w następnym cyklu, za trzy miesiące, bo nie ma co zwlekać, ale tak nie powinno być. Żałoba ma swój tryb; niekoniecznie musi trwać rok, ale decyzja o następnym dziecku powinna być podejmowana wtedy, kiedy tę żałobę zakończyliśmy, a nie dlatego, że tak nas boli, że musimy mieć coś w zastępstwie. Ogromna liczba pacjentek - tak działa biologia i podświadomość - zachodzi w ciążę dokładnie w tym samym okresie, w którym zachodziła wcześniej.

By coś naprawić?
I by udowodnić, że ciało może, że da radę. Dzieje się to często poza racjonalnym planowaniem. I kiedy kobieta robi test, zaczyna się umawiać na wizyty, zauważa nagle, że niemal w tym samym czasie, w danym dniu maja czy czerwca była na takich samych badaniach, tyle że rok wcześniej. Wówczas też zaczyna zdawać sobie sprawę, z jakim ciężarem się zmaga. Dlatego nie trzeba spieszyć się z kolejną ciążą , tak samo jak z powrotem do pracy.

Mówią: „idź, będzie ci lepiej, szybciej zapomnisz”?
Zazwyczaj jest tak, że to bliscy nie radzą sobie z naszym cierpieniem i stratą, dlatego nas popędzają. Kiedy mówią: „nie płacz”, nie mówią o naszym płaczu, tylko o tym, że sami nie mogą sobie z nim poradzić, nie potrafią go unieść. Kiedy przychodzi do mnie na konsultacje rodzina i pyta, ile trzeba dać kobiecie czasu, tłumaczę, że tyle, ile będzie potrzebować. Kiedyś wstanie z tej przysłowiowej kanapy, bo przyjdzie dzień, że poczuje moc i panowanie nad życiem. Zrobi sobie obiad, umyje się, ubierze i wyjdzie na spacer. I zrobi to naturalnie.

Czasami jednak żałoba zamienia się w żałobę patologiczną.
Kiedy pacjentka jest pod opieką terapeutyczną, dobry terapeuta sprawnie ją wychwyci. Czasami tę patologiczną żałobę podtrzymują fora internetowe, których się bardzo boję i przed którymi przestrzegam swoje pacjentki. W wielu uczestniczę, dziś już częściej jako obserwator niż doradca, ale widzę, że niejednokrotnie ich uczestniczkami są te osoby, które z wyboru zostają po stronie cierpienia. Rozumiem, dlaczego kobiety szukają takich miejsc: chcą znaleźć się wśród tych, którzy są podobni, mieli tak samo. To normalna potrzeba, by nie czuć się samotnym. Czasem jednak można dać się zarazić niekończącą się żałobą. A wcale nie musi tak być. Straciłam dziecko dziesięć lat temu i mówię, że jestem mamą trójki, z czego tylko dwójka jest na świecie. I wciąż czasami czuję żal i tęsknotę, ale żyję dalej i jestem szczęśliwa, pomimo że moje dziecko umarło. Umieć sobie wybaczyć, pogodzić się z dzieckiem, z jego śmiercią, mieć je w pamięci czy na cmentarzu - to wszystko jest bardzo potrzebne. Żałoba wypełnia nas całych na pewnym etapie, a potem zostaje tej samej wielkości, za to my się powiększamy i przestajemy tak mocno cierpieć. Możemy sobie układać życie, bo nasze ciało przecież nie umarło, jest żywe. Czasami musimy także pogodzić się z tą częścią nas, która z tym dzieckiem umarła. Z tą mamą w nas, która chciała być dla niego.
Mówi pani: „mama”. Czy kobiety po stracie dają sobie prawo do uznania siebie jako matek?
To paradoks, bo na zewnątrz nie dają sobie tego prawa, a cierpią jak matki. Dzieje się tak zwłaszcza wtedy, kiedy nie mają na to zgody ze strony otoczenia, gdy brakuje społecznej akceptacji. To jest okrutna zdrada wobec siebie i swoich uczuć. Bo kiedy czują więź z dzieckiem, nadają mu imię, mówią do niego, to kim w takim razie są? I czy w związku z tym, że w rzeczywistym świecie dziecka nie ma, one tracą prawo do bycia matkami?

Jak często mają poczucie winy?
Mają je niemal wszystkie. W mojej dziesięcioletniej pracy na palcach jednej ręki mogę zliczyć pacjentki, które nie nosiły poczucia winy. Niektóre obwiniają się wprost, wyliczając, co zrobiły nie tak: że schody, że niosły ciężkie zakupy, że wyjazd, wycieczka, praca. Są takie, które nie robią tego bezpośrednio, lecz mają ukryte poczucie winy. Twierdzą, że nie czują się winne, ale podczas rozmowy cały czas opowiadają o badaniach, o szukaniu przyczyny straty, robią kolejne wyniki, zmieniają lekarzy, non stop się konsultują. By zakończyć żałobę, pacjentka musi się pozbyć poczucia winy. Kiedy pracowałam w szpitalu, mówiłam każdej z kobiet bardzo ważną rzecz: że może niewiele z tej rozmowy ze mną zapamięta, bo jest w szoku, ale tę jedną musi, a mianowicie, że nie jest niczemu winna. Kiedy moje dziecko zmarło, też się winiłam i pamiętam do dziś, jak powiedziałam do mojego męża: „przepraszam”. Czułam silnie, że odpowiadam za śmierć dziecka, które ja - kobieta, matka - powinnam chronić. Wydaje nam się, że powinnyśmy wiedzieć, przeczuć, ochronić. Że jeśli to się nie udało, to zawiodłyśmy. I odpuszczenie tego jest kamieniem milowym w naszej żałobie. To pozwala, by po pożegnaniu, smutku, cierpieniu i uznaniu tego, co się stało, zaakceptować śmierć dziecka. Kiedy będziemy się winić, zostaniemy po stronie śmierci, a nie życia.

W tym pytaniu „dlaczego”, które często słyszę, jest też pragnienie, by przywrócić poczucie kontroli nad życiem.
Są rzeczy w naszym życiu, na które nie mamy wpływu, i z tym też trzeba się pogodzić. W tym „dlaczego” również można utknąć i zatopić się, nie mogąc pójść dalej. Nie trzeba być dla siebie zbyt surowym - pytania czasami mogą się pojawić, będziemy na chwilę chciały się cofnąć i to też trzeba zaakceptować. Poczucie winy jest jak kamień, który przygniata i nie pozwala oddychać, dlatego trzeba go zdjąć. A pytanie „dlaczego” jest strupem, który rozdrapujemy, kiedy rana jest już zagojona. To mechanizm, który może stać się mocno autoagresywny, wynikający z przekonania, że skoro była wina, musi być i kara. I kobiety często same siebie karzą. Uważają, że nie mają prawa się cieszyć, a jak już się cieszą, to się karzą, bo sobie na to pozwoliły. Myślą, że nie zasługują na męża, że powinien mieć lepszą, zdrowszą, która da mu zdrowe dzieci. Nie spotykają się z innymi kobietami, bo czują się gorsze. Stają się zakładniczkami cierpienia, mocno masochistycznych mechanizmów.

Można sobie poradzić ze stratą bez pomocy terapeuty?
Oczywiście, że tak, bo traciłyśmy całe życie. Czasami terapeuci pytają mnie, po co to robię, skoro to naturalna żałoba. I ona jest naturalna, tyle że w dzisiejszym świecie pozostajemy odcięci od śmierci, od jej przeżywania. W większości przypadków trudno sobie poradzić ze stratą, bo została zepchnięta do sterylnie zamkniętych miejsc, z których się jej nie pokazuje. I choć jest w nas mądrość, by żałobę przeżyć, odczuwamy też wielką presję z zewnątrz, która ją umniejsza. A przecież kiedy strata dotyka pary po kilkuletnich staraniach, to nie jest to tylko poronienie w dwudziestym czy w czternastym tygodniu - to strata wyobrażeń pary jako rodziców i być może moment, kiedy trzeba pogodzić się z tym, że nie będzie się mieć dzieci. I człowiek ma prawo dostać tę przestrzeń, by żałobę przeżyć do końca. Problemy z niepłodnością i bezpłodnością dotykają coraz większą grupę osób, tak więc mówimy o sytuacjach, które będą wymagały wypracowania społecznych norm i zachowań. I dlatego trzeba o tym mówić głośno, bo dzięki temu do mojego gabinetu przychodzą 60-, 70-letnie pacjentki, które chcą zamknąć żałobę. A chcą to zrobić, bo ta strata wciąż w nich pracuje, otwiera się przy innych sytuacjach i boli. I w tych babciach i ciociach, które to zrobią, jest wielki zasób i mądrość. To one będą potrafiły utulić, otoczyć opieką kolejne tracące kobiety. O tym zasobie mówię także moim pacjentkom, których własne przeżycia sprawiają, że umieją zareagować i wesprzeć, kiedy w ich otoczeniu wydarzy się to samo. Pierwsze ruszą z pomocą, bo życie ich tego nauczyło.

Kiedy kończy się terapia?
Zgodnie ze wszystkimi modelami jej koniec następuje wówczas, kiedy pojawia się akceptacja śmierci i ruch do życia. Istnieje jeszcze jeden etap – nieosiągalny dla wszystkich od razu, ale też niekonieczny – tak zwany potraumatyczny wzrost, w którym uzmysławiamy sobie, co nam to dziecko dało, na co nas uwrażliwiło, czego nauczyło i jaki dar przyniosło; za co mogę być mu wdzięczna, co po sobie zostawiło. Coraz więcej pacjentek zakłada pudełka z podarkami od swoich dzieci, a to daje im poczucie, że mają z czym iść w życie. Pamiętam z dzieciństwa, jak starsze osoby opowiadały, że ktoś ma swojego aniołka w niebie. Oczywiście trzeba być ostrożnym, by nie obarczać dziecka ani nie infantylizować żałoby, ale często zdarza się właśnie tak, że strata zakończona żałobą przynosi dobre zmiany: kobiety rzucają wreszcie pracę, w której całe lata się męczyły, wychodzą z toksycznego związku, zyskują życiową mądrość. I warto się na to uwrażliwić i to przyjąć, a nie odrzucać.

Wywiad pochodzi z książki „Wszystkie moje straty” Katarzyny Kachel, wyd. MANDO

Joanna Piątek-Perlak: Kobiety po stracie nie dają sobie prawa do nazywania się matkami, choć cierpią jak matki
archiwum
Katarzyna Kachel

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.