Jolanta Fraszyńska dopuszcza do swego serca i umysłu tylko dobre informacje

Czytaj dalej
Fot. Arkadiusz Lawrywianiec
Paweł Gzyl

Jolanta Fraszyńska dopuszcza do swego serca i umysłu tylko dobre informacje

Paweł Gzyl

Rodzinne zaszłości sprawiły, że zapadła na nerwicę lękową. Wtedy postanowiła rozwiązać swe problemy na terapii. Tak znalazła szczęśliwą miłość.

Niedawno gruchnęła w mediach wiadomość, że TVP planuje zakończyć realizację „Leśniczówki”. Dla wielu sympatyków serialu to nie do przyjęcia. W ciągu sześciu lat emisji zyskał on bowiem kilkumilionową widownię. Tworzą ją między innymi wielbiciele Jolanty Fraszyńskiej, która gra w nim jedną z głównych ról. „Leśniczówka” pozwoliła aktorce zaprezentować swój talent od bardziej dramatycznej niż komediowej strony. Ta dobra passa w życiu zawodowym idzie u niej w parze ze szczęściem w życiu prywatnym.

- Stworzyłam spokojny dom i bycie w nim daje mi dużo szczęścia. Uwielbiam dbać o jego mieszkańców, troszczyć się o nich. Jeśli pojawiają się trudności, to rozwiązuję je na bieżąco. I przede wszystkim stosuję zasadę recyklingu i selekcji informacji, które do siebie dopuszczam. Mam wpływ na to, jakie informacje docierają do mojej głowy i serca. Żyję tym, co dla mnie dobre, a to, co toksyczne i szkodliwe, odrzucam – mówi w „Pani”.

Z krzywą grzywką

Jej dziadek przyjechał do Mysłowic z Poznania. Otworzył własny zakład fryzjerski i uczył młodych adeptów fachu. Mama przyszłej aktorki wcześnie zaczęła dorosłe życie: już jako czternastolatka upinała koki i robiła trwałe ondulacje mieszkankom miasta. Jeszcze była nastolatką, kiedy na świat przyszły dwie jej córki. Niestety: ich ojciec zostawił je i powędrował w świat.

- W dzieciństwie wyglądałam raczej jak mały chłopiec z grzywką wyciętą krzywo maszynką, którą dorwałam w zakładzie fryzjerskim dziadka. Byłam komikiem, który potrzebował zwracać na siebie uwagę, chciał rozbawiać świat, rozśmieszać go, aby rozładowywać napięcia. Patrząc na mnie z boku, pomyślałabyś: „O, jaka zadziorna, odważna dziewczynka. Pełna werwy”. Taka „fraszka” przebojowa, a w środku jednak bardzo niepewna, melancholijna i smutna – wspomina w „Pani”.

Ta niepewność miała swoje naturalne przyczyny: kiedy Jola była nastolatką, sąsiadka uświadomiła jej w obcesowy sposób, że mężczyzna, którego nazywa tatą, nie jest jej biologicznym ojcem. Podjęła więc własne „śledztwo” i wytropiła go – okazało się, że to lokalny biznesmen, która założył drugą rodzinę. Spotkała się z nim i postanowiła mu za wszelką cenę udowodnić, że nie jest gorsza od jego aktualnych dzieci.

- Paradoksalnie jego nieobecność w moim życiu była dla mnie największym życiowym motorem. Powodem, by iść przez życie jak burza. Każdy mój krok, począwszy od wymarzonej szkoły średniej, a skończywszy na studiach, był pod tytułem: „Ja ci pokażę!”. Oczywiście pokazywałam też wielu innym ludziom, także tym, dla których moja mama była przede wszystkim matką nieślubnych dzieci - podkreśla aktorka w „Gali”.

Pani z telewizora

Jola najpierw rozśmieszała pod trzepakiem starszych kuzynów, potem śpiewała religijne pieśni w kościele jako Dziewczynka Maryjna, aż w końcu trafiła do zespołu wokalno-tanecznego przy mysłowickich zakładach „Społem”. Tam zrozumiała, że chce być aktorką. Marzenie to zaczęła wcielać w życie, studiując we wrocławskiej PWST. Była tak utalentowana, że już po pierwszym roku przyjęto ją do zespołu tamtejszego Teatru Polskiego. Ostatecznie postanowiła przeprowadzić się do Warszawy, gdzie znalazła bezpieczną przystań w Teatrze Dramatycznym.

- Ja lubię płodozmiany. Po każdej roli, gdzie muszę korzystać z predyspozycji komediowych, chciałabym zagrać dla „higieny” coś zupełnie odwrotnego. Wtedy można się rozwijać, bo szuka się nowych środków wyrazu. I właśnie to jest najfajniejsze w tym zawodzie, że na bazie tekstu i czyjejś wyobraźni, tworzy się zupełnie inne postaci, na bazie jednego ciała, tworzy się różne psychofizyczne typy – deklaruje w serwisie Pszczyńska.pl.

Popularność przyniosła jej rola Moniki Zybert w telenoweli „Na dobre i na złe”, którą grała przez jedenaście lat. Kinowi widzowie docenili jej występy w „Ławeczce” i „Skazanym na bluesa”. Nie zaniedbała jednak teatru, z czasem specjalizując się w komediowych spektaklach, ponieważ lubi mieć poczucie, że swoją pracą daje ludziom oddech od trudów codziennego życia.

- Myślałam wtedy, że jeżeli będę panią z telewizora, taką Jolą, którą wszyscy znają, podziwiają, to będę coś znaczyć. Dużo później zrozumiałam, że to nie wszystko, że to rekompensuje jakąś część. A żeby poczuć pełnię, prawdziwą swoją wielkość, dobrze, gdybym rozliczyła się z tym głęboko osadzonym wstydem, poczuciem bycia gorszą i z wątpieniem w siebie – tłumaczy w „Gazecie Wyborczej”.

Życzliwi i łagodni

Już jako dziecko podkochiwała się w kolegach ze szkoły. Pierwszą wielką miłość przeżyła w liceum, kiedy obiektem jej westchnień stał się młody student sztuki. Nic więc dziwnego, że mając zaledwie 22 lata stanęła na ślubnym kobiercu. Jej wybrankiem okazał się kolega z wrocławskiej uczelni – Robert Gonera. Owocem tej relacji stała się córka Nastka. „Nie udało mi się dochować wierności i lojalności w moim pierwszym związku małżeńskim” – wyznała później bez ogródek w jednym z wywiadów.

Kolejnym jej wybrankiem był reżyser Grzegorz Kuczeriszka. I tym razem Jola myślała, że będzie to miłość na całe życie. Dlatego zdecydowała się na drugie dziecko. Tak przyszła na świat jej druga córka – Aniela. Niestety: z czasem okazało się, że Kuczeriszka ma problem z alkoholem. Dla aktorki było już tego za wiele: podczas jednego ze spektakli zemdlała na scenie. Okazało się, że ma nerwicę lękową i musi udać się na terapię.

W tym celu wybrała się na zajęcia do coacha Tomasza Zielińskiego. Tak sobie przypadli oboje do gustu, że zostali parą. Los postanowił wydać jednak tę relację na próbę: mężczyzna zachorował na nowotwór wątroby i musiał poddać się przeszczepowi ratującemu życie. Jola pomogła mu stanąć nad nogi i do dzisiaj są razem. Mieszkają pod Warszawą, gdzie wiodą spokojne życie, medytując oraz uprawiając warzywa i kwiaty w szklarni.

- Po prostu jesteśmy dla siebie życzliwi i łagodni. My nie mamy siebie dosyć, jesteśmy parą, która zdecydowała się na pracę ze sobą. I to jest bardzo ważne, bo nie uciekamy z domu gdzieś, tylko przenieśliśmy dom do pracy. Jesteśmy normalnym związkiem, ale przede wszystkim zdecydowaliśmy się na to, by być dla siebie dobrymi ludźmi. W momencie, gdy napotykamy na jakąś kłodę, to jesteśmy w stanie porozmawiać i bardzo szybko to rozwiązać – podkreśla aktorka w „Vivie”.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.