Kamila Kamińska: W harcerstwie zaraziłam się ideą pracy nad sobą i służby dla innych
Znamy ją z telewizyjnych seriali „Zakochani po uszy” i „Barwy szczęścia”. W kinie była św. Faustyną w „Miłości i miłosierdziu”. Teraz gra klasyczną femme fatale w thrillerze „Polowanie”. Nam opowiada jak harcerstwo sprawiło, że została aktorką.
- Władza i pieniądze mogą przynieść szczęście?
- Mogą być środkiem do osiągnięcia szczęścia, a nie samą jego istotą. I co tu dużo się oszukiwać – potrafią porządnie namieszać w głowie.
- Tak się trochę dzieje w przypadku twojej bohaterki z „Polowania”.
- To ciekawe spojrzenie. Ja nawet nie pomyślałam o niej w ten sposób. Bardziej skupiłam się na tym, że ona jest uwikłana w układ, jak każdy w tym filmie. To relacja z jej ojcem. Dla niej najistotniejsza jest wygoda, to, że może sobie pozwolić na wszystko. „Co będę chciała, to będę miała” – myśli.
- Co było dla ciebie najciekawszego w tej postaci?
- To, co widać najmniej na zewnątrz, a co płonie mocno w jej środku: dylemat moralny. W pewnym momencie Roksana ma bowiem możliwość wyjścia z tego układu i zmiany swojego życia. To widać w jednej scenie. Niestety – nie robi tego. I to mnie właśnie fascynuje w tej postaci. Nawet próbowałam wpłynąć na reżysera, aby jednak pozwolił jej zmienić swoje życie, ale Paweł pozostał nieugięty. Powiedział, że tak wygląda życie i ludzkie wybory.
- Próbowałaś bronić trochę swoją bohaterkę?
- Myślę, że to jest naturalne. Nie ma ludzi tylko dobrych i tylko złych. Taka jest natura człowieka, że raz zwycięża w nim dobro, a kiedy indziej – zło. Akurat u Roksany częściej wygrywa to drugie. Ona ma swoje pozytywne motywy, ale są one raczej ukierunkowane na jej własne dobro. Roksana jest nadal zakochana w Michale – i chociaż nie chciałaby, bo ją zranił, bo ma swój honor, idzie w to. Dla przygody? Dla kaprysu? A może liczy, że jednak jeszcze coś się zmieni i Michał ją pokocha.
- Roksana to typowa femme fatale, która wiedzie na pokuszenie krystalicznie czystego mężczyznę. Czym się inspirowałaś, tworząc tę postać?
- Przede wszystkim swoją wyobraźnią. Ale też opowieściami reżysera, który miał w głowie jej pierwowzór charakterologiczny – z tym, że nie pod kątem samych wydarzeń, a właśnie cech. Czytałam scenariusz i rozmawiałam z reżyserem, producentkami, charakteryzacją, kostiumami, aktorami – i w sumie wspólnie stworzyliśmy jej wizerunek. Roksana skojarzyła mi się z wężem, bo skrada się, oplata Michała i kąsa niespodziewanie. Ma też swoją tajemnicę.
- Roksanę łączy niezwykła relacja z ojcem. To on jest naprawdę tym złym, który pociąga za wszystkie sznurki.
- Mimo tego zła, które wyrządza, dla swojej córki zrobiłby wszystko. To widać w kilku scenach. Okazuje się, że ma serce. Ona jest w niego zapatrzona, choć ma świadomość, że jest od niego zależna i chciałaby się od niego uwolnić. Brakuje jej jednak siły. To toksyczna relacja.
- W postać ojca Roksany wciela się Artur Barciś. Jak się wam pracowało?
- Bardzo dobrze. Artur ma w sobie dużo ciepła, poczucia humoru i otwartości. Za każdym razem pozdrawiał mnie w charakteryzacji: „Witaj moja córeczko!”. Dużo ze sobą rozmawialiśmy i zastanawialiśmy się, co mamy do zrobienia. To była wartościowa praca.
- W „Polowaniu” wodzisz na pokuszenie Michała Czerneckiego. Była między wami ta przysłowiowa „chemia”?
- Tak. Zawodowa chemia. Michał to bardzo sympatyczny człowiek. Zawsze był świetnie przygotowany. Do tego, kiedy wchodził na plan, od razu robiło się wesoło. To było więc dobre doświadczenie, również ludzko. Dlatego dosyć szybko szły nam te wspólne sceny.
- „Polowanie” to pesymistyczna wizja Polski, rządzonej mafijnymi układami. Też tak postrzegasz naszą rzeczywistość?
- Trudno to uogólniać. Chciałoby się wierzyć, że w polityce są ludzie, którzy chcą zrobić coś dobrego. Tacy jak Michał Król. Mam jednak poważne wątpliwości czy tak jest. Wydaje mi się, że polityka wciąga w swe sidła wszystkich, również tych, którzy chcą działać w niej na własną rękę w zgodzie ze swymi przekonaniami.
- Roksana trochę przypomina Sylwię Witos, którą grałaś w „Zakochanych po uszy”. Korzystałaś z tamtych doświadczeń?
- Mimochodem tak. Ale nie dlatego, żeby upodabniać Roksanę do Sylwii. Tylko po prostu obie miały podobne cechy.
- Mówi się, że aktorzy lubią grać negatywne postaci, bo są wyraziste. To prawda?
- Na pewno to ciekawe wyzwanie. Najlepiej, kiedy jest na tyle materiału, aby taka postać była złożona. Żeby była zagadką do rozwiązania, kimś innym niż się nam wydaje na pierwszy rzut oka. Aczkolwiek negatywna bohaterka może być męcząca na dłuższą metę.
- Tak było z Sylwią Witos?
- Tak. W pewnym momencie trudno mi było już wchodzić w jej emocje. Opadła mi ciekawość Sylwii i potrzebowałam zmiany. Zaproponowałam więc scenarzystom, aby dali jej szansę na przemianę, która okazała się możliwa, bo miałam przy tym serialu więcej czasu – kręciliśmy go trzy lata.
- Aktor ma wpływ na losy swej postaci?
- To normalna sytuacja. Aktor może coś zaproponować i albo to zostanie wzięte pod uwagę, albo nie. Tutaj się udało. I myślę, że to była dobra zmiana dla tej bohaterki.
- Sylwia była momentami tak zła, że aż zabawna. To pozwoliło ci się trochę bawić tą sytuacją?
- To prawda. Dużo było scen, kiedy mogliśmy poszaleć. Sporo improwizowaliśmy, z czego wychodziły zabawne sytuacje. Szczególnie w pierwszym sezonie było dużo pola do kolorowania. Mam nadzieję, że odbierano ją raczej nie na poważnie. Bo gorzej jeśli Sylwię Witos postrzega się jeden do jednego. To nie byłby zbyt dobry wzór dla młodzieży. (śmiech)
- Myślę, że niektórzy telewidzowie mogli ją odbierać na poważnie. Obrywało ci się czasem za Sylwię?
- Raz mi się zdarzyło, że spotkałam człowieka, który mi powiedział: „Nie mogę cię polubić, bo cały czas mam obraz Sylwii przed oczami”. I dodał: „Jak oglądam ten serial i pojawia się Sylwia, mam ochotę wyrzucić telewizor przez okno”. Częściej słyszałam jednak, że jestem zupełnie inną osobą niż ona i to jest dziwne. „Jak ona może być taka miła? Przecież to nie jest w ogóle Sylwia Witos!” – mówiono. Kiedyś ktoś mi z kolei powiedział: „Chciałabym być jak pani bohaterka – Sylwia Witos”. Nie wiedziałam jak to odebrać: czy to na serio, czy jako żart.
- A w internecie?
- Było dużo hejtu. Nawet pojawiały się pogróżki, że ktoś mnie zabije.
- To nie dziwię ci się, że miałaś dość tego serialu.
- Odetchnęłam, kiedy się skończył. Akurat pojawiły się nowe wyzwania, więc rozpoczęłam kolejny etap w swoim życiu.
- Równie wyrazistą postacią jest Regina Czapla z „Barw szczęścia”. Z jednej strony to silna kobieta, a z drugiej – wrażliwa. To dobry materiał dla aktorki?
- Regina jest wielowymiarowa, bo jej historia w tym serialu trwa bardzo długo. Scenarzyści już chyba wszystko zapisali do jej losów: zmarł jej mąż, kupiła klub, prowadziła interesy z niebezpiecznymi ludźmi, wzięła ślub, urodziła dziecko. Ma różne perypetie, można ją więc pokazać z różnych stron. To się ciekawie gra. Do tego tam jest super obsada. Ja się uwielbiam spotykać z ludźmi, którzy ten serial realizują. Kiedy pojawiłam się tam po ciąży, czułam się jakbym wracała do rodziny.
- W telenoweli trzeba grać szybko i sprawnie. Lubisz taki styl pracy?
- Cieszę się, że mam taki serial, gdzie mogę zrobić szybko i sprawnie swoje, a potem iść do domu. To jest przyjemne. Skupiamy się na tym, co mamy do zrobienia i nie musimy się nad tym długo zastanawiać. Ale nie mogłabym pracować tylko i wyłącznie przy telenoweli. Potrzebuję też innych wyzwań. Takich, przy których można się na dłużej zatrzymać i pomyśleć.
- W telenoweli stosuje się też mocne środki wyrazu. Trudno się potem przestawić na coś subtelniejszego?
- Nie zawsze stosuje się w telenoweli takie środki wyrazu. To zależy od reżysera czy samego wątku. Trzeba jednak umieć przestawić myślenie. Jeśli długo gramy w telenoweli, to jest niebezpieczeństwo, że potem zaczyna się tak samo myśleć o innych rolach. A czasem przecież trzeba zapomnieć o kamerze, skupić się i pogłębić postać.
- Miałaś na to miejsce w swoich kinowych filmach – choćby w „Miłości i miłosierdzie”, gdzie wcieliłaś się w siostrę Faustynę Kowalską. Trudniej zagrać świętą niż kusicielkę?
- Moim zdaniem tak. Dlatego, że wchodzi się w inny wymiar. Potrzeba wtedy innego skupienia. Na pewno moje przygotowania do tej roli, były wartościowe dla mnie jako dla człowieka. Może przeniosło się to również na film? W aktorstwie jest to niesamowite, że czasem pojawia się coś między słowami. Nie trzeba tego mówić, czy grać. To unosi się w powietrzu w geście, czy spojrzeniu.
- Szczególnie cenne było to, że pokazałaś św. Faustynę jako człowieka z krwi i kości.
- Tu znowu była moja ingerencja w scenariusz. Dzięki niej reżyser zgodził się pokazać św. Faustynę przed klasztorem. Ona wtedy była innym człowiekiem – wesołą dziewczyną. Taki jej wizerunek nie jest powszechny. Wszyscy widzimy ją jako smutną zakonnicę. Tymczasem wiele źródeł, łącznie z jej „Dzienniczkiem”, wskazuje, że miała różne twarze. Była normalnym człowiekiem, miała swoje wątpliwości. To jest jednocześnie święte i ludzkie.
- Zagranie św. Faustyny umocniło twoją wiarę?
- Każdy z nas potrzebuje czasu na skupienie i refleksję. Ja dostałam prezent od losu: mogłam się zagłębić w świętość. Mało tego - potrzebne było mi to do pracy. Miałam dzięki temu okazję do pogłębienia wiary. I mocno to poczułam. Oczywiście to nie jest tak, że raz zagrałam św. Faustynę, miałam więcej czasu na modlitwę i medytację, więc już jestem wolna od pracy nad sobą. Praca z duchowością to codzienność. Cały czas się zmieniam, moje życie się zmienia, dochodzą nowe sprawy. To, co było cenne na tamten czas, to moje spotkanie z przodkami – kobietami w mojej rodzinie. Dużo się za nie modliłam. I myślę, że wtedy coś się w tych relacjach uzdrowiło. Teraz pogłębiam tamto doświadczenie i czytam o traumie – że tak naprawdę nie ma źródła tylko w dzieciństwie, lecz w poprzednich pokoleniach, środowisku czy wręcz narodzie.
- Prawie "świętą" była Ewa Meller z „Najlepszego”. Dostałaś za tę rolę nagrodę w Gdyni. Na czym polegała jej wyjątkowość?
- To była szansa, za którą jestem bardzo wdzięczna. Ta postać miała w sobie moc: była z krwi i kości, a jednocześnie miała w sobie światło. Grając ją, po raz pierwszy w swej karierze, mogłam przejść przez cały proces ewolucji postaci. To był nie epizod, ale główna rola w filmie. Musiałam więc pamiętać co, gdzie i kiedy się zmienia. Na potrzeby tej roli zrobiłam prawo jazdy, dzięki czemu mogłam prowadzić filmowego starego golfa. Poczułam się jakbym dostała wreszcie fach w swoje ręce i stanęła w pełni na własnych nogach. Mogłam sobie za to przybić piątkę, bo odwaliłam kawał dobrej roboty. Oczywiście nie sama. Wzmocniłam odkrycie, jak ważne jest zgranie całego zespołu, pracującego na ostateczny efekt.
- Ucieszyła cię nagroda w Gdyni?
- Wzmocniła we mnie poczucie, że to, co robię, ma jakiś sens.
- „Najlepszy” miał bardzo pozytywne przesłanie: że zawsze można odmienić swój los.
- Na planie tego filmu spotkałam po raz pierwszy ludzi, którzy wyszli z uzależnienia. Przede wszystkim głównego bohatera – Jurka Górskiego. On dużo mi pokazał i opowiedział. Byliśmy razem w Monarze. Zobaczyłam miejsce, w którym zapalił ostatniego papierosa. Słuchałam opowieści o lekarce, która go motywowała do rozpoczęcia odwyku. Jej nieugiętość i osobisty urok sprawiały, że wracał na leczenie. Takie rozmowy i doświadczenia pozwalają aktorowi pogłębić opowiadaną historię. To zostaje na zawsze.
- Kiedy gra się taką pozytywną postać, jak ty w „Miłości i miłosierdziu” czy w „Najlepszym”, ma się poczucie, że przekazuje się widzowi jakąś dobrą energię?
- Tak. Chociaż w trakcie grania nie myśli się o widzu – aktor skupia się na swojej postaci i na partnerach. Ale ile się wcześniej przemyśli, zobaczy i dotknie, to się potem przenosi na plan. To jedna z fajniejszych rzeczy w tym zawodzie: że widz, który nas ogląda, może poczuć coś istotnego i być może to coś dobrego zmieni w jego życiu. Dostawałam już takie wiadomości. Że ktoś po „Najlepszym” rzucił papierosy i zaczął biegać. Są różne historie. Czy to pójdzie dalej i będzie miało dłuższe konsekwencje? Nie mogę brać na siebie za to odpowiedzialności. Ale sam fakt, że film kogoś rusza, jest wspaniały. Pamiętam jak po premierze „Miłości i miłosierdzia” w Nowym Jorku, widz z Filipin, powiedział, że zrozumiał swoje powołanie życiowe i wie co dalej będzie robił. To są wzruszające momenty: że jest jeszcze coś poza tym, co zrobiliśmy. Tak jakbyśmy mieli do przekazania wiadomości osobiste do pojedynczych serc, nie znając ich dokładnej treści.
- Kiedy na egzaminie zapytano cię po co chcesz zostać aktorką, powiedziałaś, że po to, aby robić coś dobrego dla innych. Rzadko chyba się zdarza, że ktoś patrzy na ten zawód w ten sposób.
- Tak czułam od samego początku. Że to jest możliwe. Chociaż nie wiedziałam jak. Bo wbrew pozorom, grając też negatywne postaci, można przekazać widzom coś pozytywnego. Nadal tak myślę. Choć wiem, że nie wszystko jest misją. Czasami chodzi tylko o rozrywkę. Ale nawet dobra rozrywka może być pokrzepieniem dla człowieka.
- To czynienie dobra zaczęło się chyba już w twoim dzieciństwie, kiedy zostałaś harcerką.
- To prawda. Byłam harcerką przez dwanaście lat.
- Bardzo cię harcerstwo zmieniło?
- Otworzyłam się. Wcześniej byłam bardzo nieśmiałym dzieckiem, które bało się odpowiadać ustnie na lekcji. Tego rodzaju wypowiedzi po prostu mnie paraliżowały. Generalnie nie lubiłam się odzywać, machałam tylko głową na „tak” lub „nie”. Moja przyjaciółka z dzieciństwa, Paulina, zaprowadziła mnie do ludzi i razem byłyśmy w drużynie. To kawał mojego życia: pierwsze przyjaźnie i miłości. Tam zaraziłam się ideą pracy nad sobą i służby dla innych, które do dziś są dla mnie ważne. Miałam też bliski kontakt z naturą – całe wakacje praktycznie siedzieliśmy w lesie i wszystko robiliśmy sami. To uczy niezwykłego hartu ducha i samodzielności.
- Jak harcerstwo doprowadziło cię do aktorstwa?
- Byłam w harcerskim Teatrze Paradoks, prowadzonym przez świętej pamięci hm. Marka Medyńskiego. To był wspaniały człowiek i niezwykły pasjonat. Najpierw się tam wygłupialiśmy, uczyłam się gawędy, rozwijaliśmy wyobraźnię, a potem zaczęliśmy robić musicale, jak „Piraci z Karaibów” czy „Upiór w operze”. Występowałam także w konkursach recytatorskich. Wtedy nie czułam paraliżującego stresu – bo wiedziałam, że sytuacja jest umowna. Podobało mi się, że mam do opowiedzenia jakąś historię, którą muszę moich słuchaczy zainteresować i przykuć ich uwagę na moich zasadach.
- Od dwóch lat jesteś mamą małej Jaśminy. Nie bałaś się, że stracisz coś przez macierzyństwo jako aktorka?
- Nie bałam się. To przyszło dopiero jakiś czas po porodzie. Każda kobieta ma takie wątpliwości. Czy ja jestem nadal sobą, czy już tylko mamą? Czy jeszcze wrócę do pracy? Czy ta moja praca ma jakiś sens? Kim właściwie jestem? Wiele jest takich pytań, bo macierzyństwo to bardzo mocne doświadczenie. Sam poród sprawia, że inaczej patrzy się potem na świat. Tak samo jest ze mną. Ale wiem, że wszystko się układa w swoim czasie.
- Pewnie już przez te dwa lata weszłaś w nowy tryb życia.
- Myślę, że tak. Jest to tryb wyjątkowy, tak samo niezwykle piękny, jak i wymagający. Nie zabiegam o role, tak jakbym mogła. Bo zwyczajnie chcę poświęcić jak najwięcej czasu swojej córce. Zagrałam całkiem dużo, choć apetyt mam większy. Cieszę się każdym momentem na planie. Praca jest bowiem dla mnie dobrym wytchnieniem i balansem. To, że mogę wyjść i dać z siebie coś twórczego gdzieś indziej, jest bardzo cenne, bo bardzo tego potrzebuję.
- Twoim narzeczonym jest też aktor – Michał Meyer. Jak dzielicie się obowiązkami rodzicielskimi?
- Michał dużo podróżuje ze spektaklami po całej Polsce. Ale kiedy jest w domu, to naturalnie się dzielimy, kto może, ten daje czas rodzinie. Jedno ugotuje, drugie posprząta, często wspólnie działamy. Nigdy to nie jest po równo, siłą rzeczy mam więcej obowiązków, bo jestem więcej w domu, ale kiedy mnie nie ma, Michał i Jaśmina radzą sobie świetnie. I myślę, że ważny jest też czas dla nas samych oddzielnie, jak i wspólnie dla rodziców. Trzeba dbać o zasoby i ładować akumulatory.
- Dobrze, że oboje jesteście aktorami?
- Czy dobrze? Tak wyszło. Miłość nie wybiera. Możemy się przez to lepiej rozumieć i wspierać, tak po ludzku. Myślę jednak, że to ostatecznie nie ma znaczenia, jaki mamy zawód.