15 lipca 1939 r. minister spraw wojskowych nakazał zapoznanie wybranych żołnierzy i oficerów z obsługą nowego karabinu przeciwpancernego Ur. Była to prosta i tania broń do zwalczania czołgów oraz pojazdów opancerzonych.
Wobec rozwoju sił pancernych na świecie, a zwłaszcza w ZSRR i Niemczech, konieczność posiadania skutecznej przeciwwagi dla czołgów stawała się coraz bardziej paląca. Polski nie stać było na zbudowanie dużych sił pancernych, ale mogła wyposażyć się w tańszą broń przeciwpancerną używaną przez piechotę i kawalerię. Inspiracją do tego stał się karabin myśliwski niemieckiego konstruktora Hermanna Gerlicha. Gerlich zastosował w nim zwiększony ładunek prochowy w większej łusce, co nadawało pociskowi dużą szybkość wylotową i tym samym większą przebijalność. Karabin reklamowany był jako nowa, skuteczna broń w polowaniach na grubego zwierza (np. słonie), a także pozwalająca bez trudu trafić w lecący samolot.
Ur od Urugwaj
Karabinem Grlicha zainteresowali się myśliwi i wojskowi z różnych krajów. W Polsce zakupiono kilka egzemplarzy i przeprowadzono testy, po których zapadła decyzja, by rozpocząć prace nad własną bronią tego typu. Odpowiedni konkurs w 1934 r. ogłosił Instytut Badań Materiałów Uzbrojenia. Prototypy przygotowali ówczesny wicedyrektor Fabryki Karabinów w Warszawie Antoni Karczewski oraz młody inżynier Józef Maroszek z Instytutu Technicznego Uzbrojenia w Warszawie. W październiku 1935 r. karabiny poddano testom porównawczym na poligonie w Brześciu nad Bugiem. Wypadły one lepiej dla konstrukcji Maroszka i to jego karabin został miesiąc później zatwierdzony do produkcji i użytku przez wojskowy Komitet do spraw Uzbrojenia i Sprzętu. Nadano mu nazwę karabin przeciwpancerny wzór 35. Używano też potocznej nazwy karabin Ur. Była to jedna z lepszych tego typu konstrukcji w tamtym czasie.
Maroszek i jego zespół z ITU skonstruowali broń przypominającą z wyglądu zwykły karabin. Wyróżniała ją długość – prawie 1,80 m, waga – prawie 9,1 kg oraz składany dwójnóg służący jako podparcie przy strzelaniu. W przeciwieństwie do wszystkich innych ówczesnych karabinów przeciwpancernych, konstrukcja Maroszka nie strzelała tzw. pociskami rdzeniowymi, które przebijały pancerz dzięki twardemu rdzeniowi, ale pociskami z miękkim rdzeniem ołowianym.
Pociski te były wystrzeliwane z bardzo wysoką prędkością wylotową dzięki większemu ładunkowi prochowemu i długiej lufie karabinu. Pocisk z Ura przy uderzeniu w pancerz spłaszczał się, ale dzięki energii wybijał dziurę o średnicy około 20 mm, a zatem prawie trzy razy większą niż swój własny kaliber (7,92 mm). Do środka pojazdu wpadały rozgrzane drobiny opancerzenia i pocisku rażąc załogę i urządzenia.
Tak pokazowe strzelanie wspominał sam konstruktor Józef Maroszek: „Kiedyś był pokaz w Zielonce, przed prezydentem Mościckim i generalicją, pierwszych osiągnięć z tejże broni i demonstrowano efekt przebijalności, prezydent wypowiedział się: >>Panowie! Można przebijać pancerze masłem, jeśli się nada odpowiednią prędkość<<. Bardzo ciekawy był np. efekt strzału do kubła z wodą. Pudło blaszane, wypełnione wodą, przestrzelone pociskiem rozrywało się tak jakby nastąpiła wewnątrz eksplozja materiału wybuchowego”.
Sprzęt mierniczy
Karabin miał stałe przyrządy celownicze w postaci muszki i szczerbinki. Zakładano do niego magazynek pudełkowy na cztery duże naboje. Prędkość wylotowa wystrzelonego pocisku wynosiła 1250 m/s, a lufa miała długość 1200 mm. Na jej końcu znajdował się hamulec wylotowy, który zmniejszał siłę odrzutu o około 65 proc. Obsługa broni była prosta i nie różniła się od obsługi zwykłego karabinu powtarzalnego. Produkcję zlecono Państwowej Fabryce Karabinów w Warszawie, która miała wyprodukować 7610 egzemplarzy. Wytwarzanie i wprowadzanie na uzbrojenie nowej broni objęte były ścisłą tajemnicą.
Karabin miał być rzekomo produkowany na eksport do Urugwaju, stąd potoczna nazwa Ur od umieszczonego na skrzyniach oznakowania „Kb.Ur”. Produkcję podzielono na tajną i jawną. Ta pierwsza obejmowała lufy i amunicję, które były dość charakterystyczne i różniły się od takich elementów do karabinów Mauser. Do drugiej zaliczano elementy bardziej uniwersalne: zamki, drewniane łoża, podnóżki i inne mniejsze części. Mogły one uchodzić za część zwykłej produkcji wojskowej.
Karabin, przyjęty na wyposażenie kompanii piechoty i szwadronów kawalerii, dostarczany był do jednostek w drewnianych skrzyniach z napisem „Nie wolno otwierać – sprzęt mierniczy”. Skrzynia zawierała karabin, trzy zapasowe lufy, klucz do ich zmieniania, trzy zapasowe magazynki oraz instrukcję użycia. Dostawy zaczęły się dopiero w kwietniu i trwały do lipca 1939 r., a w niektórych przypadkach nawet do sierpnia. Dopiero 15 lipca 1939 r. minister spraw wojskowych wydał rozporządzenie zapoznania wybranych żołnierzy i oficerów z obsługą broni. Demonstracja połączona ze strzelaniem była ściśle tajna, a jej uczestników zaprzysięgano. Otwarcie wszystkich skrzyń miało nastąpić dopiero po wybuchu wojny (tzw. pierwszym strzale) lub na rozkaz wyższych przełożonych.
Z dokumentów wynika, że do sierpnia 1939 r. dostarczono polskim oddziałom ponad 3,5 tys. sztuk tej broni. Inne źródła podają liczbę 4,5 tys. Trafiała ona do liniowych jednostek piechoty i kawalerii oraz niektórych jednostek rezerwowych. Każda czynna dywizja piechoty miała 92 sztuki (po jednym na pluton oraz inne pododdziały), większość dywizji rezerwowych otrzymała 27 sztuk.
Karabinem w pociąg
Mimo że broń była mocno utajniona, nie jest prawdą, że karabin nie był szerzej używany w kampanii wrześniowej. Od pierwszych dni walki korzystano z niego zarówno w pułkach piechoty, jak i kawalerii; co najmniej 40 pułków piechoty i 35 pułków kawalerii posługiwało się Urami. Nie jest też prawdą, że żołnierze mieli trudności z jego obsługą – z Ura strzelało się jak z każdego innego karabinu, jedynie odrzut był większy. „Była to broń prosta i nieskomplikowana w obsłudze” – wspominał kpt. Felicjan Majorkiewicz z Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Narew”. A jak pisze badacz kampanii wrześniowej Artur Wodziński, „ze strzelaniem z Ura radzili sobie również w nagłych sytuacjach podczas walk żołnierze nie mający żadnego doświadczenia w ich używaniu”.
Broń sprawdzała się też technicznie. Była niezawodna, a na początku II wojny światowej była w stanie przebić pancerz większości czołgów. Z odległości 100 m Ur przebijał płytę pancerną grubości 33 mm, a z 300 m – 15 mm, przy czym instrukcja podawała nawet możliwość przebicia pancerza 40 mm z odległości 100 m. Uczestnicy kampanii wrześniowej oceniali go bardzo wysoko. Natomiast wadą karabinu był jego rozmiar. W marszu przeszkadzał piechurowi, a w kawalerii niewygodnie było go przytroczyć (instrukcja przewidywała zakładanie go na plecy lufą do dołu).
Mniej znanym faktem jest, że ze skutkami użycia karabinu przeciwpancernego Ur Niemcy zetknęli się jeszcze przed wojną. Podczas zajmowania Zaolzia jesienią 1938 r. niemiecki pociąg pancerny naruszył linię demarkacyjną oddzielającą oddziały polskie i niemieckie. Został wtedy ostrzelany z Ura. Skład wycofał się, a incydent został zatuszowany. Józef Maroszek wspominał później: „Niemcy byli zaskoczeni, że mieliśmy tego rodzaju broń… Niemcy wówczas postawili jeden warunek, że nie będą wyciągali żadnych wniosków z ostrzelania pociągu, jeżeli powie się tylko, z jakiej broni zostały te dziury porobione”.
Po klęsce wrześniowej spora liczba Urów – szacowana na 880 sztuk – została przejęta przez Niemców, którzy włączyli je do swojego uzbrojenia. Dokonali wymiany amunicji na własną, z twardym rdzeniem, a broń oznaczyli jako Panzerbüchse 35(p). Karabiny wz. 35 mieli niemieccy spadochroniarze zdobywający belgijski fort Eben Emael, jednostki atakujące Francję, a później także niektóre pododdziały Afrika Korps. W 1940 r. Niemcy wycofali je z użycia ze względu wejście do produkcji własnej broni tego typu (Panzerbüchse 39). Większość Urów przekazali armii włoskiej, która używała ich w Afryce i w Rosji. W marcu 1940 r. 30 sztuk trafiło przez Węgry do Finlandii, gdzie w późniejszych latach zostało użyte w walkach z Armią Czerwoną. Pewną liczbę karabinów przejęli także Sowieci.
Urugwaj w Afryce
W Polsce odnalezione egzemplarze użytkowali partyzanci i powstańcy warszawscy. 1 lutego 1943 r. w bitwie pod Zaborecznem na Zamojszczyźnie partyzanci Batalionów Chłopskich użyli Ura jako karabinu wyborowego trafiając z niego jednego z niemieckich oficerów dowodzących walką. Według powojennych ustaleń do 1 września 1941 r. polskie podziemie miało dysponować 25 egzemplarzami Urów.
Ale użycie karabinów inż. Maroszka nie zakończyło się wraz z II wojną światową. Z Afryki Północnej miały one trafić na Bliski Wschód i być stosowane w tamtejszych konfliktach. Jedna z opowieści głosi, że podobno z jednego z nich afgańscy mudżahedini zestrzelili w latach 80. radziecki śmigłowiec. Z kolei kilka lat temu pojawiła się w Polsce informacja, jakoby wśród broni odebranej przez oddziały amerykańskie irackim terrorystom znalazł się także polski Ur. W Internecie można było obejrzeć zdjęcie przejętych egzemplarzy rozmaitej, czasem muzealnej broni, a wśród nich także długi karabin jako żywo przypominający konstrukcję inżyniera Maroszka.