Paweł Gzyl

Katarzyna Bujakiewicz: Nikt się nie roztkliwia nade mną, gdy pracuję nad rolą

Katarzyna Bujakiewicz: Nikt się nie roztkliwia nade mną, gdy pracuję nad rolą Fot. Magda Wójcik Photosense
Paweł Gzyl

Wszyscy znamy ją jako piękną blondynkę o słowiańskim typie urody. Tymczasem w serialu „Emigracja XD”, który dostępny jest w serwisie Canal+, oglądamy ją w zupełnie innym wydaniu. Z tej okazji Katarzyna Bujakiewicz zdradza nam czy uroda odegrała dużą rolę w jej karierze.

- Wchodziła pani w dorosłe życie w latach 90., kiedy Polska otwierała się na Zachód. Rozważała pani wówczas emigrację?
- Wtedy nie. Ale kiedy w Polsce wprowadzono stan wojenny, chcieliśmy pojechać z całą rodziną do Belgii, gdzie mieszka pół naszej rodziny. Ostatecznie ojciec się sprzeciwił i pomysł upadł. Potem pojawił się inny: żebym po maturze pojechała do szkoły teatralnej w Belgii. Stwierdziłam jednak, że chcę zdawać do akademii we Wrocławiu. Poza tym rodzice trochę bali się o mnie. Ja lubię zwiedzać świat, ale zawsze wydawało mi się, że emigranci są obcy w danym kraju. Tak twierdzą wszystkie moje ciocie, które mieszkają dłużej w Belgii niż w Polsce. Co by dużo nie mówić: nie czują się tam u siebie. Dlatego z każdej podróży uwielbiam wracać do Polski.

- A jeździła pani na saksy na Zachód w czasie studiów?
- Nie miałam takiego pomysłu. W czasie studiów jeździłam w czasie wakacji na obozy jako wychowawczyni. Dorabiałam sobie też grając w Teatrze Polskim w Poznaniu. Mój tata twierdził, że dopóki go stać, to mam być dzieckiem, a nie dorosłym, bo pracować będę całe życie. Dlatego rodzice wspomagali mnie finansowo do czasu ukończenia studiów. Za granicę jeździłam tylko do ciotek w Belgii. Nie miałam więc potrzeby wybierać się na winobranie we Francji czy zbiory kapusty w Anglii.

- No to teraz mogła się pani sprawdzić w tej roli – bo w serialu „Emigracja XD” gra pani Jolę Ządkowską, która pracuje z mężem na polu kapusty w Wielkiej Brytanii.
- W końcu gram swoją rówieśniczkę. W kinie i telewizji zazwyczaj obsadza się mnie w rolach miłych dziewczyn z sąsiedztwa, które są bliżej trzydziestki czy czterdziestki niż pięćdziesiątki. A tutaj trafiła mi się postać dojrzałej kobiety po przejściach, która ma kawał trudnego życia za sobą. Jest niezadbana i zniszczona, w wieku, kiedy powinna już leżeć i pachnieć, a nie zajmować się tak ciężką pracą w tak opresyjnym towarzystwie.

- Postać pani Ządkowskiej niby śmieszy, ale tak naprawdę jest tragiczna. To kobieta, która całe swe życie tkwi w przemocowym związku z mężem-tyranem. To było dla pani ważne?
- To wyjaśnia dlaczego pani Ządkowska jest taka, jaka jest. Kiedy ma się tego rodzaju doświadczenia, trudno inaczej wyglądać i inaczej się zachowywać. Mój filmowy mąż Jarek Boberek, kiedy dowiedział się, że to właśnie ja mam grać jego żonę, był w ciężkim szoku. Świetna charakteryzacja i odpowiednie kostiumy pomogły mi jednak stworzyć tę rolę.

- No właśnie: wszyscy postrzegamy panią jako piękną i zadbaną kobietę, tymczasem pani Ządkowska jest zaniedbana i zmęczona. Lubi pani grać postaci wbrew swym warunkom?
- Tak naprawdę na co dzień nie maluję się i nie ubieram w wyszukane ciuchy. Oczywiście dbam o siebie, o swoje zdrowie i równowagę, ale ten mój wizerunek eleganckiej kobiety, jest stworzony głównie przez media. Tym bardziej lubię takie wyzwania, jak zagranie pani Ządkowskiej. Dla aktora to zawsze atrakcyjne. Kiedyś trafiła mi się podobna rola w filmie „Warszawa”, a teraz – właśnie w serialu „Emigracja XD”.

- Mimo tragicznego rysu pani bohaterki, tak naprawdę „Emigracja XD” to komediowa produkcja.
- Oczywiście. To przede wszystkim świetnie zarysowane główne postaci – Michał i Tomek, ale również aż 160 bohaterów drugoplanowych. Mieliśmy świetny dobrze napisany scenariusz, którego podstawą była głośna powieść Malcolma XD. Jedne postaci są w nim bardziej groteskowe, a inne – bardziej tragiczne. Wszyscy staraliśmy się jednak zagrać swoje role jak najbardziej na poważnie. Może dlatego w moim domu wszyscy oglądają ten serial i pękają ze śmiechu.

- Reżyser dał pani wolną rękę w kreowaniu postaci?
- Łukasz Kośmicki miał konkretną wizję serialu jako całości. I to było wspaniałe, bo mieliśmy poczucie, iż ktoś czuwa nad wszystkimi postaciami i wątkami. Otrzymałam od niego konkretne informacje: jak pani Ządkowska powinna wyglądać i jak się zachowywać. Wiedziałam więc, że to silna kobieta, która za młodu uprawiała zapasy. Łukasz poprowadził mnie w odpowiednim kierunku i wspólnie z Jarkiem stworzyliśmy nasze dysfunkcyjne małżeństwo. Mieliśmy wolność w tworzeniu postaci, ale też poczucie bezpieczeństwa, że reżyser nas prowadzi pewną ręką, bo ma pieczę nad całością tej opowieści. Pracowałam z Łukaszem już dwadzieścia lat temu na planie jednej z telewizyjnych reklam. Oboje jesteśmy poznaniakami i ten Poznań słychać do dziś w jego głosie. Świetnie było się więc spotkać po latach. Zresztą jestem fanką „Królowej”, którą zrobił, dlatego ucieszyłam się, że będziemy ponownie mogli razem pracować.

- „Emigracja XD” ma międzynarodową obsadę. Na planie było równie wesoło jak jest na ekranie?
- Pracowaliśmy w ekstremalnych warunkach: kręciliśmy zdjęcia na polu kapusty w upalne lato, kiedy temperatura dochodziła do 40 stopni. Nie mieliśmy żadnej możliwości schowania się przed słońcem, więc w pewnym momencie nie było już nam do śmiechu. Wcześniej spędziłam z Jarkiem Boberkiem i Michałem Czerneckim kilka godzin w busie, który wiózł nas na to pole kapusty. Dobrze się znamy, więc była okazja do żartów, ale i do poważnych rozmów. Następnego dnia z 40 stopni zrobiło się 13 – i lunął deszcz. Znowu nie było nam więc łatwo pracować.

- Ma pani w swoim dorobku wiele seriali. Kiedy pierwszy raz pojawiła się pani w telewizyjnej produkcji?
- Pracuję w telewizji od siódmego roku życia. Za chwilę będę więc miała jubileusz. Byłam bowiem w grupie Arlekin Andrzeja Maleszki, która robiła spektakle i filmy dla dzieci. Zagrałam tego mnóstwo. Pewnie dlatego, że doświadczyłam pracy z kamerą od małego, później ciągnęło mnie bardziej do teatru. Chodziłam na wszystkie spektakle Teatru Polskiego w Poznaniu, który prowadziła wtedy Izabela Cywińska. I już na studiach zaczęłam występować na scenie.

- Pierwszym pani „dorosłym” serialem był chyba „Na dobre i na złe”.
- To był ukochany serial mojej babuni. Bardzo chciała, abym w nim zagrała i wymodliła mi w końcu tę rolę. Pewnego dnia zadzwonił telefon z propozycją przyjścia na zdjęcia próbne. Poszłam – i zostałam pielęgniarką Martą Kozioł na następne piętnaście lat. Wtedy były inne czasy i wielu aktorów w Polsce traktowało udział w telenoweli jako coś niewłaściwego. Ja miałam inne podejście. „Na dobre i na złe” był jednym z pierwszych seriali, które stały się ważne dla Polaków. Praca przy nim była więc dla mnie nobilitacją. Jednocześnie robiłam bardziej ambitne rzeczy w teatrze.

- Złośliwi mówią, że występy w telenoweli to jak praca w fabryce.
- Na pewno praca w serialu daje aktorowi nieprawdopodobny trening. Tego nie da się doświadczyć w teatrze czy w kinie. To jest szybkie uczenie się tekstu, praca przed kamerą, reagowanie na światło. Czyli duża mobilizacja. Ja od dawna podchodzę do swej pracy w dosyć naturalny sposób: jeśli w danym projekcie znajduję coś interesującego, to wchodzę w to, bez względu na to czy jest to serial czy film. Zwracam też uwagę na obsadę – a ta w „Na dobre i na złe” była wyborna: Daniel Olbrychski, Zbyszek Zamachowski, Kasia Figura, Artur Żmijewski, Małgosia Foremniak, Agnieszka Dygant, Paweł Wilczak. Trzeba więc było się naprawdę uwijać, aby być widocznym w tej ekipie.

- Grała pani pielęgniarkę najpierw w „Na dobre i na złe”, a potem w „Lekarzach”. Ma pani drugi fach w ręku?
- To prawda. Uwielbiam grać w serialach medycznych. Oglądałam wszystkie odcinki „House’a” i „Grey’s Anatomy”. Zawsze można w nich przemycić coś wartościowego. W „Lekarzach” było to wyraźnie widać: opowiadaliśmy o transplantologii i przeszczepach ludzkich organów. To było super.

- Seriale przyniosły pani dużą popularność. W jednym z wywiadów powiedziała pani: „Po „Magdzie M. byliśmy traktowani jak gwiazdy rocka”. Jak się pani czuła w tej roli?
- „Magda M.” to był pierwszy polski serial zrobiony z rozmachem: z pięknymi zdjęciami we wnętrzach i w plenerze. To właśnie tam pokazano Most Świętokrzyski w Warszawie, co stało się potem normą w kolejnych serialach. W tamtym czasie przy obiedzie po południu wszyscy Polacy oglądali „Na dobre i na złe”, a młodzi ludzie wieczorami - „Magdę M.”. Dzisiaj zdarza się, że spotykam prawników, którzy mówią, że wybrali ten zawód właśnie dzięki temu serialowi. Tam też obsada była wspaniała. Byliśmy wszyscy taką bandą, jak ta z amerykańskiego serialu „Przyjaciele”.

- Jak sobie pani radziła z tą powszechną rozpoznawalnością?
- Już nie byłam siostrą Martą, tylko Mariolką. Mieszkałam wtedy w Poznaniu, więc nie odczuwałam jakoś bardzo tej telewizyjnej popularności. Miałam ekipę swoich przyjaciół, którzy mnie znali od dziecka. To raczej za komuny byłam tą „dziewczynką z telewizji”. Ale fryzjerzy mówili mi, że dziewczyny kręcą sobie włosy „na Mariolkę”. Wiązały się więc z tym pewne przyjemności: w urzędach miałam łatwiej i omijały mnie kolejki. Mogłam szybciej pozałatwiać pewne rzeczy z moją babunią w szpitalu i przyczynić się do tego, aby ją tam lepiej traktowano.

- Z pani filmowych ról najbardziej chyba polubiliśmy Krysię ze „Zróbmy sobie wnuka”. Dla pani to też wyjątkowa rola?
- To był teatralny scenariusz, dlatego mieliśmy świetnie napisane dialogi. Pracowaliśmy z Piotrkiem Wereśniakiem, z którym wcześniej zrobiłam „Stację”. Była świetna obsada, więc bawiliśmy się wspaniale. Ale po premierze ten film nie miał dobrego przyjęcia. Dopiero kiedy pojawił się w telewizji, stał się kultowy. Teraz odkrywają go kolejne pokolenia – w minioną Wielkanoc był puszczany chyba ze dwa razy. Rośnie mi więc kolejne pokolenie fanów.

- Na drugim biegunie pani filmowych dokonań leży chyba Mila ze „Starej baśni”. Jak się pani odnalazła w kostiumowej produkcji?
- Jestem typową Słowianką. To widać po mnie. Mam też słowiańską duszę. Kiedy zorganizowano casting w Warszawie, nie chciało mi się jechać z Poznania. Zmuszono mnie jednak – i kiedy przyjechałam, Jerzy Hoffman zobaczył mnie i powiedział: „Tak, to ona”. I okazało się, że świetnie się czuję w kostiumie. Żałuję, że tak mało się robi w Polsce takich filmów. Jerzy Hoffman był chyba ostatnim reżyserem, który cenił takie kino. A przecież mamy kawał historii do opowiedzenia. Właśnie takiej, jak ze „Starej baśni” – tej słowiańskiej.

- Mimo tych różnych ról, jest pani postrzegana jako aktorka komediowa. Przeszkadza to pani?
- Nie. Ja kocham komedię. I myślę, że jest ona potrzebna zwłaszcza w dzisiejszych czasach. Czasem trzeba pomóc wydobyć ten uśmiech i porozśmieszać widzów w kinie i w teatrze. Wszyscy potrzebujemy odrobiny humoru i komedii.

- Ostatnio jednak rzadziej oglądamy panią w kinie czy w telewizji. Z czego to wynika?
- Z mojego wyboru. Cały czas intensywnie działam, ale może w mniej widoczny sposób i na mniejszą skalę. W związku z pracą mojego męża przeprowadziliśmy się dwa lata temu do Lublina. I tam zaczęłam realizować swój program internetowy. „Bujaj się z Kaśką po Lubelszczyźnie” to w tej chwili mój najważniejszy projekt. Odkrywam w nim uroki wschodniej Polski.

- Chodzi pani na castingi?
- Przyznam, że nie lubię tego. To zawsze jest loteria. Na sto castingów wygrywa się jeden raz na jakiś czas. Tak więc to kwestia szczęścia, żeby trafić na rolę, która spodoba się mnie i widzom.

- Często oglądamy panią za to w reklamach. To dodatkowy bonus bycia znaną aktorką?
- Oczywiście. Ilość lat pracy przekłada się z biegiem czasu na propozycje reklamowe. I nie mam nic przeciwko udziałowi w nich. To zawsze bardzo przyjemna przygoda i okazja do dodatkowego zarobku.

- Na pani profilu w serwisie Filmweb dominują komentarze fanów komplementujących pani słowiańską urodę. Wygląd odegrał ważną rolę w pani karierze?
- Uroda to nie wszystko. Oczywiście jest ważna. Dzięki niej miałam szansę zagrać u Kutza czy u Falka. Ale uroda przemija. Dlatego dobrze jest, kiedy idzie za nią ciekawa osobowość i naturalny talent. Ważna jest też pozytywna energia, radość życia i chęć doświadczenia jakiejś przygody. A tak jest w moim przypadku, bo robię w życiu rzeczy, które po prostu mnie kręcą.

- To właśnie ta radość życia sprawia, że wygląda pani ciągle bardzo młodo?
- Nie do końca. Pozytywne podejście do życia na pewno jest ważne. Ale myślę, że to przede wszystkim kwestia genów, które odziedziczyłam po rodzicach.

- Kiedy na świat przyszła pani córka, poświęciła się pani macierzyństwu. Nie ma pani poczucia, że straciła coś przez to?
- Absolutnie nie. Zanim zrobiłam sobie tę dwuletnią przerwę, na ostatnich nogach zagrałam w „Na dobre i na złe”. Potem wróciłam na plan „Lekarzy”. Wcześniej nie czułam się gotowa na powrót. Chciałam ten czas spędzić z córką. Kiedy pojawiła się propozycja występu w „Lekarzach”, zrobiliśmy naradę rodzinną i stwierdziliśmy, że mogę wrócić do pracy, bo jakoś sobie wspólnie poradzimy. Zależało mi na tym, bo serial „Lekarze” od początku postrzegałam jako fajny projekt. I tak się stało. Następne dwa lata spędziłam więc na planie „Lekarzy” i był to intensywny czas. Myślę jednak, że nic na tym nie straciliśmy jako rodzina. Moja przyjaciółka Ania Przybylska mówiła: „Pracuj teraz, bo kiedy córka pójdzie do szkoły, to wtedy będziesz jej bardziej potrzebna”. I faktycznie to prawda. Dzisiaj córka ma dwanaście lat – i jestem u jej boku na co dzień. Dlatego po „Lekarzach” bardziej odpuściłam. Dlatego mniej jest mnie na małym i dużym ekranie.

- Pani jest aktorką, a mąż – trenerem lekkoatletyki. Co bliższe jest córce?
- Sport. Biega przez płotki i sprintem. Do tego tańczy. Czyli pociągają ją zajęcia ruchowe. Ale to też moje geny. Ja też uprawiałam sport. Nie leniłam się i mam nawet za sobą maratony.

- Reprezentujecie państwo z mężem dwa różne światy. To służy państwa małżeństwu?
- Bardzo. Nikt się nie roztkliwia specjalnie nade mną, kiedy pracuję nad jakąś rolą. Jesteśmy normalną rodziną. Mąż ma swoją pasję, więc łatwiej mu zrozumieć, że ja mam swoją. To dla niego nic dziwnego, że poświęcam się roli. Ale dobrze, że to dwa zupełnie inne światy. Tak naprawdę mój mąż robił w życiu różne rzeczy – choćby prowadził agencję reklamową. Jest facetem bez kompleksów – dlatego łatwiej nam się żyje.

- Ze względu na pracę męża mieszkała pani w różnych miejscach Polski. Nie przeszkadzają pani takie przeprowadzki?
- Ja to uwielbiam. Za młodu też tak żyłam. Studiowałam we Wrocławiu, potem występowałam w teatrze w Szczecinie i wreszcie wróciłam do Poznania. Kocham swoje rodzinne miasto, ale ciągle mnie nosi po Polsce. Tylko córka stopuje nasze kolejne pomysły na przeprowadzkę. Bo ledwo się gdzieś zorganizuje, my już wyjeżdżamy. Kiedy więc poszła do szkoły, trochę odpuściliśmy. Zrobiliśmy tylko jedną zmianę z Poznania na Lublin. Ciągu dalszego na razie nie planujemy. Ale wiadomo: kiedy mąż dostanie inny kontrakt, znów będziemy się musieli przeprowadzić.

- Dobrze się pani odnalazła w Lublinie?
- Jako poznanianka myślałam, że to Polska B i nie będzie tu nic do roboty. Takie myślenie pokutuje wśród wielu moich znajomych. Kiedy pojawiały się pierwsze odcinki mojego programu, wiele osób było zdziwionych, że Lublin jest tak piękny i tak wiele się w nim dzieje. Kiedy tu przyjechałam i zobaczyłam jak to naprawdę wygląda, stwierdziłam, że muszę pokazać światu ten region. Lublin jest ciekawym miastem, ale Lubelszczyzna to drugie: piękna przyroda, cudowne Roztocze, a nawet dalej - przepiękne Podkarpacie. Aż mnie nosi, żeby to pokazać. Teraz ze względu na wojnę, wiele osób boi się tu przyjeżdżać. Dlatego chcę pokazać, że jest tutaj bezpiecznie. I zachęcam wszystkich do zwiedzania wschodniej strony Wisły.

- Poza aktorstwem zajmuje się pani od lat działalnością charytatywną.
- Pracuję w ekipie Drużyny Szpiku. To wspaniali wolontariusze, którzy nauczyli mnie pomagania innym w mądry sposób. Dzisiaj to wydaje się to z pozoru proste – wystarczy kliknąć w odpowiedni link na Facebooku. Tymczasem tak nie jest. Warto wiedzieć w co się zaangażować i zrobić to z pełną świadomością. Istnieje i działa mnóstwo małych fundacji, które faktycznie bardzo pomagają. Przykładem jest Drużyna Szpiku.

- Co daje pani bezinteresowne pomaganie innym?
- Kiedy przyjechałam do Lublina, zaangażowałam się w akcję wspomagania chorych na SMA. Dzięki temu jako efekt uboczny poznałam całe miasto. Mój mąż się śmiał, że czuję się tak, jakbym mieszkała tu całe życie. Ta akcja dała więcej mnie niż ja jej - w kilka miesięcy zebrałam ekipę, z którą udało mi się zrealizować swój program. Tak samo jest z Drużyną Szpiku. Kiedy ktoś potrzebuje pomocy, zbieramy się i stajemy gotowi do działania. Bo dobro zawsze do nas wraca.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.