Katarzyna Butowtt: Wiedziałam, że popularność jest, a za chwilę – już jej nie ma
W latach 80. była modelką słynnej Mody Polskiej. W następnej dekadzie zagrała w stu reklamach telewizyjnych i została twarzą loterii „Teletombola”. Potem zrezygnowała z występów – i wraca teraz jako aktorka, grając główną rolę w filmie „Jezioro Słone”. Nam Katarzyna Butowtt opowiada dlaczego show-biznes ją znudził i rzuciła go na dwie dekady, by zająć się działalnością charytatywną.
- Wraca pani po dwudziestu latach nieobecności do show-biznesu. Co panią do tego skłoniło?
- Przede wszystkim scenariusz do filmu „Jezioro Słone”, który napisała Kasia Rosłaniec. Porusza on ciekawą tematykę w przewrotny sposób nawiązującą do historii mojej osoby. Główna bohaterka tej opowieści wchodzi do świata mody pod koniec swego życia. A u mnie było na odwrót: ja zaczynałam od pracy modelki i potem z niej zrezygnowałam. Stąd bliski mi temat.
- Reżyserka od początku chciała konkretnie, żeby to pani zagrała główną bohaterkę. Skąd taki pomysł?
- Kasia szukała jak najbardziej naturalnej aktorki. Rozglądała się więc wokół za kobietami z siwymi włosami – i nagle wpadła jej w oko Butowtt. Wtedy wymyśliła sobie, żebym to ja zagrała Helenę.
- Jak pani zareagowała na jej propozycję?
- Początkowo byłam przekonana, że to ukryta kamera i ktoś mnie wrabia. (śmiech) Powrót na kinowy ekran wydawał mi się kompletną abstrakcją. Kiedy jednak przeczytałam scenariusz, zachwyciłam się tym pomysłem. Gdybym więc nie skorzystała z tej propozycji, byłoby to co najmniej dziwne. Starałam się wytłumaczyć Kasi, że nie jestem aktorką, ale ona zbijała moje argumenty, twierdząc, że konkretnie chodzi o mnie.
- Występowała pani wcześniej w filmach, ale tym razem miała pani zagrać główną rolę. Jak pani czuła się wkraczając na plan?
- Bardzo dziwnie. Praktycznie mieszkałam na planie. Pojawiałam się prawie w każdej scenie filmu. Było to więc wielkie wyznanie i mordercza praca. Ale też cudowna przygoda życia. Teraz cieszę się, ponieważ widzę, że film się podoba i jego odbiór jest niesamowity.
- Dawne doświadczenia przydały się podczas pracy nad „Jeziorem Słonym”?
- Tak, tego się nie zapomina. Nakręciłam mnóstwo reklam, pojawiałam się w filmach, odwiedzałam różne plany. Miałam więc obycie z kamerą. Same zdjęcia nie były więc dla mnie stresem. O wiele trudniejsze było poradzenie sobie z emocjami. Bo to bardzo odważny film.
- Trudno było udźwignąć emocje pani bohaterki?
- Po premierze „Jeziora Słonego” usłyszałam od Doroty Kolak wiele dobrego na swój temat. Jestem pod wielkim wrażeniem, że tak cudowna aktorka mnie skomplementowała. Mam więc nadzieję, że jakoś sobie poradziłam. Oczywiście wielka w tym zasługa Kasi, która ma świetną rękę i prowadzi znakomicie osoby spoza branży. Dzięki niej przeszłam przez to.
- Jak pracowało się pani z innymi aktorkami i aktorami?
- To prawdziwi profesjonaliści. Niczego mi nie odpuścili. Ćwiczyli ze mną dialogi przed scenami, ale też bardzo mnie wspierali i absolutnie nie dawali mi odczuć, że są zawodowcami a ja nie. Nikt nie chciał umniejszyć mojej roli. Wszyscy staraliśmy się wspólnie wykonać dobrą robotę. To się czuło.
- A pani filmowy mąż – Krzysztof Stelmaszyk?
- Znaliśmy się już wcześniej. Krzychu po ukończeniu szkoły aktorskiej pracował w latach 80. jako model, ponieważ musiał z czegoś żyć. Mieliśmy wspólne wyjazdy do Niemiec z Januszem Józefowiczem na choreograficzne pokazy. Tam się zakolegowaliśmy. Kiedy się dowiedziałam, że to on ma być moim filmowym mężem, pomyślałam, że nie mogło być lepiej.
- Pani bohaterka zaczyna nowe życie po sześćdziesiątce. Na taką rewolucję nigdy nie jest za późno?
- Myślę, że tak. Helena jest mocno zdominowana przez męża i doznaje z jego strony przemocy psychicznej i finansowej. Jest ofiarą w tym związku, mimo że on nie zdaje sobie sprawy z tego, że ją krzywdzi. W momencie, kiedy się okazuje, że można żyć inaczej, Helena doznaje olśnienia i wybiera inną drogę. Dzieci ma już odchowane – więc czemu nie? To jej przebudzenie.
- Pani też przeżyła podobne doświadczenie?
- Nie. Mój związek jest na tyle cudowny, że nie musimy z mężem nic zmieniać. Nie mamy sobie nic do zarzucenia.
- W filmie pada stwierdzenie, że ludzie po sześćdziesiątce są „przezroczyści”. Dlaczego?
- Generalnie starsi są postrzegani jako osoby niepotrzebne. Całe szczęście ostatnio zaczyna być coraz głośniej o ludziach po sześćdziesiątce. Mają przecież doświadczenie zawodowe i mądrość życiową, z których wszyscy możemy korzystać. Okazuje się, że młodzi ludzie oglądający nasz film, byli bardzo poruszeni. Uświadamiają bowiem sobie, że starsze osoby też mają życie i swoje problemy.
- Dużo jest takich kobiet jak Helena?
- Tak. Widziałam to po premierze. Wiele kobiet było tak poruszonych, że nie mogło nawet mówić. Powiedziały tylko, że muszą same w sobie przetrawić najpierw ten temat, a nawet zobaczyć film drugi raz. Wydaje się więc, że „Jezioro Słone” jest wartościową produkcją, dającą dużo do myślenia.
- Ten występ zaostrzył pani apetyt na dalsze występy w filmie?
- Nie. Nigdy nie myślałam na poważnie o graniu – o tym, żeby być aktorką czy skończyć szkołę teatralną. Nie chciałam się tym zajmować. „Jezioro Słone” było moją przygodą życia i okazją, z której skorzystałam.
- A jak się pojawią nowe propozycje?
- To wtedy będę myślała. (śmiech)
- Jeden z artykułów o pani w internecie głosi swym tytułem „Jej twarz znają wszyscy”. Rzeczywiście tak jest?
- Może nie wszyscy, ale wiele osób. Cały czas zaskakuje mnie, że telewizja zrobiła mi taką popularność. Mam tu na myśli reklamy telewizyjne. Bo moda była dla wybrańców w tamtych czasach. Pokazy były zamknięte, a kolorowe magazyny trudno było dostać. Jako modelka byłam więc znana w węższym gronie. Natomiast telewizyjne reklamy oglądali wszyscy. I tak wyszło, że do dziś ludzie mnie poznają.
- Kiedy zorientowała się pani, że jest fotogeniczna?
- Bardzo wcześnie. Chyba już w przedszkolu. Wtedy oczywiście nie zdawałam sobie z tego sprawy. Ale pan fotograf już tak – dlatego kiedy zrobił zdjęcia wszystkim przedszkolakom, potem zrobił mi indywidualną sesję, po której powiedział moim rodzicom, że jestem bardzo fotogeniczna.
- A jak to się stało, że została pani modelką?
- To był przypadek. Tak to bywa w moim życiu. Wypatrzył mnie na ulicy fotograf Tomek Sikora, który pracował dla „Perspektyw”. Zaproponował mi zdjęcia – a ponieważ się spodobały, zaproszono mnie na pierwszy pokaz. Potem dalej już poszło.
- Rodzice się o panią nie martwili?
- Postawili mi tylko jeden warunek: że mam się dobrze uczyć. Żeby moda nie kolidowała z nauką. Robiłam więc co mogłam, mimo to ciągle chcieli mnie relegować ze szkoły czy skreślić z listy studentów. Musiałam eksternistycznie gonić swój rok i zdawać wszystkie egzaminy. Nie było łatwo, ponieważ miałam bardzo dużo pracy. Do dziś nie wiem jakim cudem skończyłam szkołę i studia.
- Jak przyjął panią polski świat mody?
- Na początku normalnie. Potem było trochę gorzej. Weszłam bowiem do elitarnego świata Mody Polskiej. A byłam młodym szczawikiem. Dziewczyny nie były zachwycone konkurencją. Ale ostatecznie pracowałam dalej. (śmiech)
- Czyli w tym świecie panowała rywalizacja?
- Tak. Choć może nie taka jak teraz. W latach 80. modelek było mało, a pracy bardzo dużo. Miałyśmy więc wyjątkowy komfort.
- Pracowała pani z klasykami polskiej mody – Barbarą Hoff, Grażyną Hase i Jerzym Antkowiakiem. Jak ich pani zapamiętała?
- To byli profesjonaliści. Praca z nimi byłą przyjemnością. Ale ja byłam dosyć krnąbrna. Dlatego Antkowiak wyrzucił mnie z Mody Polskiej. Ostatecznie jednak oboje się popłakaliśmy i przeprosiliśmy. (śmiech)
- A co pani przeskrobała?
- Robiłam wiele różnych rzeczy naraz i spóźniałam się czasem na miary w pracowniach. I obrywało mi się za to.
- To były czasy siermiężnego Peerelu. Świat mody był inny?
- Tak. Czuliśmy się jak kolorowe ptaki. Trzeba było rozgraniczyć to, jak się wygląda na sesji czy na pokazie, od tego, jak się wygląda w szkole czy na ulicy. Musiałyśmy kombinować jak się ubrać, żeby dobrze wyglądać. Barbara Hoff była cudowna. Kiedy powstał Hoffland w warszawskich Domach Centrum, pozwalała modelkom kupować w nich ciuchy bez kolejki. (śmiech) Nigdy nie dostawałyśmy bowiem za darmo ubrań od żadnej firmy, dla której pracowałyśmy.
- Głodziła się pani, żeby wyglądać szczupło?
- Nie mam większego kłopotu z utrzymaniem wagi. Właściwie raz mi się to tylko zdarzyło. Kiedy wyjechałam na dwa miesiące do Włoch, przytyłam dwanaście kilo. Kiedy wróciłam do Mody Polskiej, koleżanki powiedziały mi, że jak na dziewczynę to wyglądam super, ale jak na modelkę – to jestem za gruba. Musiałam więc zrzucić zbędne kilogramy.
- Wokół modelek kręcili się peerelowscy playboye?
- Zdarzało się. Ale bez przesady. Dziewczyny z tej grupy, w której byłam, podobnie jak ja, uczyły się lub pracowały, miały swoje stałe związki, nie były zainteresowane romansami. Nikt nie pozwalał sobie na tego rodzaju ekscesy.
- A jak pani przeżyła wyjazdy na Zachód?
- To był szok. Zupełnie inna praca. Ja się jednak w tym świecie nie odnalazłam. Dostałam konkretną propozycję z francuskiej agencji modelek, ale uciekłam i wróciłam do domu.
- Dlaczego?
- Studia, rodzina, przyjaciele. To najczęstsze powody, dla których modelki rezygnują z pracy. Nie wyobrażałam sobie, że mogłabym jakoś przeflancować się do tamtego świata. I okazało się, że dobrze zrobiłam, bo nagle pojawiły się propozycje reklam z telewizji.
- Ponoć występowała pani nawet w Mongolii. Jakim cudem?
- To był kuriozalny wyjazd. Wybrano po dwie modelki z każdego kraju należącego do demoludów. W jakim celu? Nie mam pojęcia. Pod koniec lat 80. Ułan Bator to było jedno skrzyżowanie i jedna sygnalizacja świetlna. Stał tam jeden dom kultury, w którym odbywały się te pokazy. W kontraście do czternastowiecznych jurt – to był szok.
- Zarabiała pani przyzwoicie za te występy?
- Raczej tak. Pamiętam, że mój ojciec jednak trochę się martwił i sugerował mi, żebym odkładała na emeryturę. Jako młoda dziewczyna w ogóle jednak o tym nie myślałam.
- Była pani rozrzutna?
- W stosunku do moich przyjaciółek i przyjaciół miałam zawsze otwarte serce i portfel. (śmiech) Cieszyłyśmy się, że możemy sobie pozwolić na to i tamto.
- Kiedy po 1989 roku kapitalizm dotarł do Polski, zaczęła pani z powodzeniem występować w telewizyjnych reklamach. Jak to się stało?
- Po pierwszej reklamie okazało się, że daję sobie radę – i potem poszły następne. Tak ruszyła maszyna. Ciągle mnie chciano – i było to dla mnie bardzo dziwne. Ale co miałam zrobić? Obrażać się na pracę?
- Wystąpiła pani w ponad stu reklamach.
- To prawda. Reklamodawcom nie przeszkadzało, że występuję u konkurencji. Chciano mnie – i już. Dzięki temu poznałam wielu ciekawych ludzi. Takie to były czasy.
- Była pani też prezenterką słynnej loterii „Teletombola”.
- To trwało trzy lata i ugruntowało moją uliczną rozpoznawalność.
- Czuła pani, że spełnia marzenia Polaków o wielkiej fortunie?
- Nie zastanawiałam się nad tym. To była pierwsza tego rodzaju loteria w Polsce. Moim zadaniem było jej promowanie. Kręciliśmy więc z kolegą na ulicach krótkie filmiki. Kontakt z kamerą bardzo mi się przydał. W sumie grałam wtedy takie małe „rólki” na potrzeby „Teletomboli”.
- Była pani jedną z pierwszych polskich celebrytek. Czuła się pani kimś wyjątkowym?
- Absolutnie nie. Zawsze miałam zdrowe podejście do swojej osoby. Wiedziałam, że popularność jest, a za chwilę – już jej nie ma. Nie było więc o czym mówić. Teraz jestem ja, za moment będzie ktoś inny, a ja muszę robić swoje.
- Ludzie zaczepiali panią na ulicy?
- Nie stanowiło to dla mnie problemu, bo nie było to w żaden sposób nachalne. Traktowałam to jako sympatyczne odruchy osób, które spotykałam na swej drodze. Całe szczęście jeszcze wtedy nie było paparazzich i tabloidów. Nikt nie ingerował więc w moją prywatność.
- To dzięki tej telewizyjnej popularności, pojawiła się pani wówczas w kilku filmach?
- Na pewno. To były raczej takie „ozdobniki” niż role. Podchodziłam do tego z dystansem.
- Jakie ma pani wspomnienia z tych występów?
- Pamiętam, jak na plan „Psów” zawiózł mnie mąż. I wtedy mój filmowy partner Artur Żmijewski, zamiast się mną zachwycać, to zachwycił się samochodem, którym przyjechaliśmy. W jednym momencie cała męska część obsady zgromadziła się wokół naszego auta. Dzisiaj to bardzo śmieszne.
- Pracowała pani z Pasikowskim i z Piwowskim. To były ciekawe spotkania?
- Oczywiście. To ciekawi ludzie. Co zabawne - „Psów” nie obejrzałam do tej pory.
- Dlaczego nie poszła pani wtedy w stronę aktorstwa?
- Nie myślałam o tym. Występowałam wtedy jeszcze w reklamach, miałam też pokazy mody. To była moja branża. Występy w filmach to były tylko takie „przerywniki”.
- Dwie dekady później powiedziała pani: „Przez wiele lat wykonywałam głupią i próżną pracę”. Skąd taka opinia?
- Cóż: prezentowanie ubrań czy uśmiechanie się do obiektywu nie jest wymagającym zajęciem. Nie wnosiło ono nic szczególnego w życie moje czy mojego otoczenia. Choć przemysł odzieżowy to wielki biznes – zaraz po zbrojeniówce i farmacji.
- Wiele dziewczyn marzy o tym, by zostać modelką. Tak naprawdę nie ma się czym ekscytować?
- Modeling zdarzył się w moim życiu przypadkowo. Zanim to się stało, w ogóle o tym nie myślałam. Za młodu marzyłam, żeby zostać weterynarzem. W ogóle nie przyszło mi do głowy, żeby wchodzić w świat mody.
- Dlatego zrezygnowała pani w końcu z tego zajęcia?
- W pewnym momencie zrobiło się z tego celebryctwo. Bywanie, ścianki, plotki. To mnie zdystansowało.
- Nie brakowało pani blasku fleszy, kiedy zrezygnowała pani z pracy w show-biznesie?
- Nie. Siedziałam w tym dosyć długo i uznałam, że już wystarczy.
- Wtedy pojawiła się w pani życiu działalność charytatywna. Jak to się stało?
- Też przez przypadek. Przechodziłam ulicą i zobaczyłam szyld fundacji Dr Clown. Weszłam i spytałam, czy nie potrzebują wolontariuszki.
- Skąd ten impuls?
- Miałam potrzebę pomagania innym. Po tym kolorowym i beztroskim życiu szukałam czegoś innego. Świat przecież nie jest taki bajkowy. Chciałam robić coś wartościowego. Skończyłam psychologię i nigdy nie pracowałam w tym zawodzie. Pomyślałam więc, że mogłabym oddziaływać terapeutycznie na chore dzieci śmiechem – leczyć je, bawiąc.
- To musiał być poważny przeskok: z pokazów mody do szpitalnych sal. Jak sobie pani poradziła z tym emocjonalnie?
- Myślę, że dobrze. W tej pracy trzeba mieć w sobie dużo empatii i siły woli. Nie każdy się do tego nadaje. Moje przyjaciółki ze studiów powiedziały mi, że w życiu z własnej woli nie poszłyby do dziecięcego szpitala. A mnie to dawało moc. Wolontariat bowiem polega na tym, że dużo dajemy dobrego z siebie, ale również dużo dobrego dostajemy.
- Kogo pani odwiedzała jako Dr Guzik?
- Odwiedzałam chore dzieci na wszystkich oddziałach szpitalnych. Miejsce dziecka jest na placu zabaw, a nie w szpitalu. Dlatego robimy co w naszej mocy, by choć na chwilę odwrócić uwagę dziecka i jego bliskich od sytuacji, w której się znaleźli.
- Ciągle odwiedza pani szpitale?
- Teraz już nie. Chodziłam do szpitali przez dziesięć lat, ale zaczęłam łapać wszystkie dziecięce choroby zakaźne. A jak wiadomo, ospa czy odra w dojrzałym wieku to poważny problem. Dlatego musiałam zrezygnować z bycia Dr Guzik i zostałam osobą od specjalnych poruczeń w fundacji.
- Dawne kontakty z show-biznesu przydają się w tej pracy?
- Raczej dawna rozpoznawalność. Dzwonię gdzieś, aby coś załatwić i kiedy mówię, kim jestem – okazuje się, że mnie pamiętają. To wiele ułatwia.
- Ta działalność charytatywna bardzo panią zmieniła?
- Myślę, że nie. Jestem jaka jestem. Pogłębiło się może jedynie moje myślenie o ludziach i o świecie.
- Pani mężem jest znany muzyk Tomasz Butowtt. Jesteście państwo razem prawie 40 lat. Jaki jest sekret tego związku?
- Po prostu dobrze nam ze sobą. Mąż jest moim przyjacielem. W filmie „Jezioro Słone” żona mówi do męża: „Kocham cię, ale cię nie lubię”. A my z mężem się lubimy.
- Świetnie pani nadal wygląda. Czego to efekt?
- Genów i ćwiczeń. Muszę się ruszać, bo inaczej bym zardzewiała. Oczywiście czuję upływ czasu, ale robię co mogę, by jak najdłużej być w dobrej formie. Jadam różnorodnie, wszystkiego po trochu, nie stosuję jednak żadnych diet.
- Dzisiaj w show-biznesie modne jest poprawianie urody skalpelem. Co pani o tym sądzi?
- Zagrałam w filmie Kasi, bo szukała ona osoby o naturalnym wyglądzie. Uważam jednak, że jeśli ktoś ma ochotę na takie zabiegi – to niech je sobie robi.
- Przemijanie panią nie smuci?
- Skłamałbym mówiąc, że nie. Takie egzystencjalne rozterki dotyczą nas wszystkich. To przychodzi z wiekiem. Kto wie ile nam jeszcze czasu zostało?
- Ma pani jakieś marzenia?
- Nie. Ja nie marzę. Ja cieszę się z tego, co mam. To jest dla mnie najważniejsze. Nie szarpię się, o nic nie zabiegam. Cieszę się chwilą.