Katarzyna Figura: Moja historia to również doświadczenia innych kobiet
Jest grudzień, 1981 roku. Marianna, gorliwa katoliczka, postanawia wykorzystać rodzinną uroczystość - chrzciny najmłodszego wnuka, do pojednania swoich skłóconych od lat dzieci. Nieoczekiwanie przeszkodzi jej w tym generał Jaruzelski, który ogłasza tego dnia stan wojenny. Chcąc doprowadzić rodzinne pojednanie do końca, Marianna postanawia ukryć przed dziećmi prawdę o sytuacji w kraju. To w telegraficznym skrócie fabuła "Chrzcin" Jakuba Skoczenia, w którym na ekranie widzimy Katarzynę Figurę. Z aktorką rozmawiamy podczas krakowskiego pokazu filmu.
Spotykamy się na pokazie "Chrzcin", najnowszego filmu z pani udziałem, dzień wcześniej można było panią zobaczyć w Krakowie w filmie "Szczęśliwego Nowego Jorku" Janusza Zaorskiego. Te dwa filmy dzieli ponad dwie dekady, gra w nich zupełnie inna Katarzyna Figura, kompletnie inne są bohaterki, ale jest coś co je łączy: bardzo chcą spełnić swoje marzenia. Choć te marzenia są inne dla Terizy - dziewczyny z filmu Janusza Zaorskiego i Marianny, bohaterki "Chrzcin".
Obie mają marzenie, obie stosują bardzo różne sposoby, żeby osiągnąć swoje cele, także na miarę czasu. Obie są bardzo silne, dzieli je ogromna różnica wieku, ale mają gdzieś wspólny trzon, czyli mnie. Terizę tworzyłam w 1996 roku, dwadzieścia kilka lat temu, w "Chrzcinach" Jakuba Skoczenia gram Mariannę, kobietę dojrzałą, matkę sześciorga dzieci, której największym marzeniem jest pojednanie rodziny. Obie są bardzo zdeterminowane i to co robią, robią w imię miłości – własnej lub bezwarunkowej do swoich dzieci, jak w przypadku Marianny. Moja bohaterka z "Chrzcin" używa też kłamstewek i manipulacji, robi to w imię najważniejszej wartości, jaką jest dla niej rodzina.
Marianna jest bardzo religijna. W całym domu ma porozwieszane obrazki, poustawiane figurki, co chwila klęka pod kapliczką, prosząc o wsparcie Matki Boskiej, ale nie oddaje się jedynie w opiekę opatrzności, działa, by zrealizować swój cel. To fantastyczna postać!
Ale nie jest fanatyczką, jest odjazdowa! Fanatycznie wierzy, że ma "układ" z Matką Boską, wręcz utożsamia się z nią. Nieustannie się modli, ale też dyskutuje, negocjuje i kłóci się. Rozmawia jak równa z równą. W jakimś sensie sama uważa się za "boską". Może to trochę szalone, ale to właśnie mnie szczególnie w niej zafascynowało.
Pani bohaterka jest silną kobietą, która spaja cały otaczający ją świat, co nie jest proste i Marianna czasami posuwa się do bardzo radykalnych rozwiązań - w filmie są to dodatkowo przezabawne ujęcia - ale robi to niezwykle delikatnie, subtelnie, niemal prześlizgując się przez te wszystkie trudne sytuacje. To rys, który Mariannie nadała Katarzyna Figura?
Obok ogromnej determinacji i siły, Marianna ma w sobie także subtelność i delikatność, które są związane z bezwarunkową miłością do dzieci. Uwielbiam role dalekie ode mnie, taka właśnie jest Marianna. Stała się dla mnie jednak bardzo bliska podczas pracy nad rolą. Często używam sformułowania ze spektaklu Krystiana Lupy, z którym przed laty robiliśmy przedstawienie "Persona Marilyn", że wpuszczam te postaci do krwioobiegu.
A odwrotnie, czy ważne jest, by odnajdywać w postaci jakieś wspólne doświadczenia?
To jest pewien wzajemny krwioobieg, synteza, symbioza. Myślę, że wyznacznikiem jest moment, kiedy widzimy na ekranie postać, a nie grę aktorską, jej prawdę, coś co odbiorcę chwyta za gardło, porusza w nim struny, o których czasem nawet może nie wiedzieć. To było dla mnie zawsze ważne. Takie jest zadanie filmu i sztuki. W "Chrzcinach" mamy katastrofalną sytuację, właśnie wprowadzany jest stan wojenny, ale film nie opowiada jedynie o historycznych zdarzeniach, to uniwersalna historia o rodzinie, którą można odnieść także do współczesności. Mamy tu podzieloną rodzinę od lat nie zasiadającą do wspólnego świątecznego stołu. Gdyby ubrać bohaterów inaczej, zmienić dekoracje i konfiguracje, mówilibyśmy o naszej rzeczywistości. Zresztą akcja dzieje się w małej wiosce, wiele miejsc nie zmieniło się diametralnie od tych obrazów, które pokazujemy w "Chrzcinach". Moja postać jest religijna, wszędzie więc są obrazki, krzyże, kapliczki - to jest niezmienne. Niezmienny jest też podział, tylko dziś nie siadamy ze sobą do jednego stołu z innych powodów niż 40 lat temu. W co tak naprawdę wierzy Marianna? Oczywiście, w Boga, ale wierzy przede wszystkim w miłość, która jest najwyższą wartością. Ona jest tą miłością. Nie jest kobietą z wioski, nie grałam jej tak - jak to mówimy w slangu aktorskim - "po literach". Ona ma w sobie nadludzką siłę. Zresztą już w pierwszych scenach mówi: "przetrwaliśmy Hitlera, przetrwaliśmy Stalina, to i Jaruzelskiego przetrwamy". To jest jakaś nieprawdopodobna moc kobiety i matki.
Tak, to opowieść o matriarchacie, jaki wszyscy znamy. Matka-Polka, która cokolwiek by się nie działo, ogarnia to. Marianna zostaje przecież po śmierci męża sama z szóstką dzieci.
I tak, i nie. Z jednej strony znamy to. Ale z drugiej - taki jest stereotyp roli kobiety i wszystko, co od niego odbiega, "zamiatamy pod dywan". Wtedy tak było, ale jakie słowa dziś padają pod adresem kobiet? Jak jesteśmy traktowane od lat, kiedy odbiera nam się prawo do decydowania o tym, jakie ma być nasze życie?
Rzeczywiście, Marianna jest główną bohaterką, jednak w filmie nie poznajemy jej jako kobiety, ale poprzez role jakie pełni społecznie, np. poprzez jej macierzyństwo. Nie ma tu miejsca na nią jako kobietę.
Ona praktycznie przestała istnieć jako kobieta. To, co się stało w przeszłości z jej rodziną, czego dowiadujemy się ze strzępów opowiadanych historii, przekreśliło ją jako kobietę. Przyjęła swoją najważniejszą życiową rolę: matki, która chce pojednać dzieci. Po wielu nieudanych próbach, wykorzystuje tradycję, czyli chrzciny nowonarodzonego wnuka, ale tu też jest jakaś kontrowersja - nieślubne dziecko w tym religijnym domu, nie wiemy, kto jest jego ojcem. Jest w niej jakaś nadludzka siła, która może doprowadzić do pojednania. Kiedy pracowałam nad tą rolą, myślałam o tym, jakie zdarzenia mogły doprowadzić tę postać do momentu, kiedy poznajemy ją w filmie, co na nią wpłynęło, co ją ukształtowało. Marianna ma ponad 60 lat i szóstkę dzieci, najprawdopodobniej pierwsze z nich urodziła mając około 19 lat. Ona zawsze w swoim dorosłym życiu była matką. Rodziła kolejne dzieci, opiekowała się nimi, mężem, domem. Na przestrzeni tych wszystkich lat przestała istnieć jako kobieta, a stała się głównie matką i "głową rodziny".
To historia wielu kobiet.
Jest to wpisane w stereotyp kobiecości. Pewna historia kobiet na całym świecie, tylko ubrana w inne otoczenie kulturowe. We wszystkich filmach, w których grałam kobieta była jedynie dodatkiem do świata mężczyzn. Teraz mamy trend pokazywania w kinie silnych kobiet. Być może wynika to także z faktu, że jest coraz więcej reżyserek.
Niedawno zagrała pani taką bohaterkę w filmie "Victoria" Karoliny Porcari.
Karolina napisała dla nas aktorów - dla mnie, Małgorzaty Bogdańskiej, która gra sąsiadkę i przyjaciółkę mojej bohaterki - Amelii oraz Piotra Cyrwusa, który w filmie jest moim mężem i zarazem sąsiadem Małgosi - dosyć smutno-śmieszny trójkąt. To jest niesamowite, że dziś opowiadamy w filmie o kobietach dojrzałych, które jeszcze niedawno nikogo nie interesowały poza rolami, które odgrywały w społeczeństwie, czyli matki lub babki.
Na tegorocznym festiwalu filmowym w Gdyni Dorota Pomykała, odbierając nagrodę za główną rolę kobiecą, zaapelowała o role dla dojrzałych aktorek. Zresztą w środowisku mówi się od dawna, że dla aktorki dojrzałość to najgorszy wiek, lepsza jest nawet starość.
Też to powiem: piszcie dla nas! Mamy wam dużo do powiedzenia! Dodam, że Karolina Porcari także otrzymała za "Victorię" nagrodę w kategorii filmu krótkometrażowego w Gdyni. Podobnie jak "Kobieta na dachu" z Dorotą Pomykałą opowiada historię kobiet dojrzałych. Wróciłam niedawno z festiwalu Camerimage w Toruniu, gdzie nagrodę specjalną im. Krzysztofa Kieślowskiego odbierał brytyjski reżyser Sam Mendes. Z tej okazji pokazano jego nowy film "Imperium światła" ze wspaniałą Olivią Colman w roli głównej. Choć jest to film rozgrywający się kilka dekad temu, również jest niesamowicie aktualny, porusza wszystkie możliwe struny. Opowiada o kobiecie, świecie, relacjach i o traktowaniu kobiet.
Wspomniała pani o głosie kobiet - reżyserek, "Kobietę na dachu" wyreżyserowała kobieta, "Victorię" również. Może czas na Katarzynę Figurę? Widzi się pani po drugiej stronie kamery?
Myślę, że do tego dojrzewam. Podczas Camerimage miałam wspaniałe rozmowy, które również mnie do tego zainspirowały. Myślę, że potrzeba głosu kobiet, które chcą opowiedzieć ważne historie, że działa to mobilizująco.
Nie tylko rola Marianny z najnowszego filmu "Chrzciny" jest historią wielu kobiet. Również role, w których była pani obsadzana dawniej, przecież Katarzyna Figura to nie tylko synonim pięknej kobiety, ale też obiekt pożądania, seksbomba. Historia wielu pięknych dziewczyn, sprowadzanych do bycia obiektem seksualnym. Pięknie ujęła to pani podczas wystąpienia na krakowskim festiwalu Off Camera: "Byłam obiektem seksualnym dla mężczyzn, obiektem zazdrości kobiet. Byłam obiektem dla kamery. Byłam też obiektem przemocy" - to pani słowa.
Moja historia jako aktorki i doświadczenia osobiste to również doświadczenia innych kobiet. Nigdy nie byłam amantką, zawsze grałam w tle mężczyzn, tak byłam obsadzana. To stan, w którym można było pozbawić się poczucia własnej wartości…
Skoro doszłyśmy do wyglądu - świetna charakteryzacja w "Chrzcinach". Choć w czasach, kiedy nie wypada się starzeć, czy być brzydkim, odważna.
We mnie jest zwierzę aktorskie, kocham takie metamorfozy! Uwielbiam ten film za to, że tak w nim właśnie wyglądam!
Spektakularna, ale nie pierwsza. Dwadzieścia lat temu postarzył panią i odebrał urodę Ryszard Brylski w "Żurku".
Wspominałyśmy film "Szczęśliwego Nowego Jorku", gdzie gram Teresę, która bardzo dba o swój wygląd, fizyczność, podkreśla swoje atrybuty i korzysta z nich, by osiągnąć swój cel. Natomiast na samym początku mojej kariery Janusz Zaorski obsadził mnie w serialu i filmie kinowym "Panny i wdowy" w roli, której historia mojej bohaterki zaczynała się w jej szesnastym roku życia, a kończyła śmiercią 60-latki w ciężkich warunkach na Syberii. Fantastyczne było to, czego dokonałam za pomocą charakteryzacji i kostiumu, by pokazać tę kobietę na końcu jej drogi życiowej. Wcześniej, w czasie studiów grałam mężczyznę w "Końcówce" Becketta. Ten rodzaj transformacji był mi zawsze bardzo bliski. W filmie Filipa Bajona sprzed kilku lat "Panie Dulskie" też grałam postać w różnych okresach życia, ale moją główną linią była zgorzkniała 90-latka. W "Żurku" na podstawie opowiadania Olgi Tokarczuk, miałam 40 lat. Moja młodsza córka Kaszmir miała wówczas trzy miesiące, a ja grałam zmęczoną życiem kobietę. Ufarbowaliśmy włosy na mysi kolor, charakteryzacja pogłębiała niewyspanie i zmęczenie. W filmie miałam nastoletnią córkę, która rodzi dziecko i nie wiemy, kto jest jego ojcem. Zawsze w rolach także jest istotna kwestia uśmiechu. Proszę zwrócić uwagę, że Marianna nie ma w ogóle zaznaczonych ust, w "Żurku", śmiejąc się, zakrywałam usta dłonią - to też wiele mówi o kobietach. Tu nie ma kobiecości, nie jest ważne jak wyglądamy, ale to co mamy w środku, to jest właśnie prawdziwe piękno. Stąd płynie siła Marianny. Dlatego jest w stanie pokonać wszystko, nawet generała Jaruzelskiego i stan wojenny.
Jaką rolę chciałaby pani teraz zagrać?
Marzę o roli silnej, wspaniałej kobiety, w której ważny będzie przekaz, że nie możemy żyć tylko złudzeniami. Ważne jest, żeby tworzyć i przekazywać dalej ludziom prawdę na temat życia – wtedy kino ma największą wartość. Właśnie w takich filmach chcę grać. Uwielbiam Susan Sontag i jej koncepcję myśli jako formy odczuwania. Przestaliśmy myśleć, a przez to przestaliśmy odczuwać.