Jest jedną z najbardziej oryginalnych polskich piosenkarek. Potwierdza to jej nowa płyta – „Konstelacje”, opowiadająca o godzeniu się z przemijaniem. Nam Katarzyna Groniec zdradza co łączy album z jej debiutancką powieścią – „Kundle”.
- Pani muzyczna kariera to na przemian płyty z coverami i płyty z autorskim materiałem. Co decyduje za jaki projekt pani się bierze?
- Na początku śpiewałam wyłącznie covery, piosenki autorstwa mistrzów i nie cierpiałam jakoś z tego powodu. Pracowałam w Teatrze Studio Buffo i tam po raz pierwszy zetknęłam się z piosenkami Jacquesa Brela, które pokochałam miłością na całe życie. Potem były utwory Bertolda Brechta, Elvisa Costello, piosenki Agnieszki Osieckiej. Z czasem dopiero odważyłam się sięgnąć po nowe kompozycje. Nie były to jednak jeszcze utwory mojego autorstwa. Długo bałam się pisać. W końcu ośmieliłam się i na to. Moja czwarta płyta była już w pełni autorska. Od tamtej pory stosuję taki muzyczny płodozmian.
- Płyta z własnymi piosenkami jest trudniejszą wypowiedzią niż płyta z coverami?
- Dla mnie tak. Cóż: czym skorupka za młodu nasiąknie. Czuję się pewniej śpiewając cudze utwory. Chowając się za czyimś tekstem i muzyką, mam poczucie złudnego bezpieczeństwa. Że jakby co, to nie ja. (śmiech)
- Tym razem znowu odważyła pani się na płytę z własnymi piosenkami. Co było impulsem do nagrania „Konstelacji”?
- Brawura i zamiłowanie do życia na krawędzi. Żart. Zaczęło się od książki amerykańskiego pisarza George’a Saundersa „Lincoln w Bardo”. Tak mną wstrząsnęła, że chciałam stworzyć spektakl muzyczny na jej podstawie. Żeby móc to zrobić napisałam do wydawcy Saundersa. Niestety: całkowicie zignorowano moje zapytania. Po dwóch latach odpuściłam dobijanie się o jakąkolwiek odpowiedź i pogodziłam się z myślą, że nic z tego nie będzie. Tym sposobem część piosenek, które powstały do spektaklu, znalazła się na nowej płycie. Dopisałam do nich nowe utwory – i tak powstały „Konstelacje”.
- Co panią tak zafascynowało w tej książce?
- Forma i temat. Opowieści o duchach nie są niczym nowym w literaturze, ale Saunders ujął ten temat w wyjątkowy sposób. A polski przekład Michała Kłobukowskiego jest znakomity. To przemijanie, bunt, pogodzenie, a przede wszystkim wyraźnie i niejednokrotnie zabawnie nakreślone charaktery.
- Muzyka z płyty kojarzy mi się z psychodelicznym popem z końca lat 60., bo jest taka przestrzenna i rozmarzona. To zasługa książki?
- Przede wszystkim to zasługa Tomka „Harry’ego” Waldowskiego, który tak usłyszał moją opowieść. Zaczęliśmy nasze spotkania od piosenki „Kto”. Tomkowi przyśniła się muzyka, a ja miałam gotową linię melodyczną i tekst. Ten utwór pojawił się więc w magiczny sposób. Kiedy siedliśmy po raz pierwszy do wspólnej pracy, po pół godzinie mieliśmy gotową piosenkę. To nas mocno zainspirowało, choć kierunek, który się nam objawił, zaniepokoił Tomka, przyzwyczajonego do wymyślania hitów. Tymczasem dla mnie „Konstelacje” to jedna z łatwiejszych w odbiorze płyt, które nagrałam.
- Ta muzyka przypomina mi wczesne płyty Davida Bowiego na czele z przebojem „Space Oddity”. Lubi pani tego artystę?
- Oczywiście. David Bowie, Peter Gabriel, Annie Lennox – to bohaterowie mojej młodości.
- W piosence „Ku światłu” śpiewa z panią Irena Santor. To już wiekowa dama. Jak się pani udało ją namówić na ten duet?
- Pani Irena przyjechała specjalnie na mój występ z Warszawy do Białegostoku. Graliśmy „Niektóre sytuacje”, a to raczej opowieść teatralna, a nie koncert. Opowieść z trudnymi aranżacjami z punktu widzenia tradycyjnego odbiorcy, za jakiego miałam panią Irenę. Okazało się jednak, że pani Irena nieustająco poszukuje, odkrywa, jest otwarta na nowe doświadczenia i pełna energii. Wskoczyła więc w tę opowieść bez problemu. Po tym spotkaniu zaprosiłam panią Irenę do zaśpiewania refrenu w piosence „Ku światłu”. Ku mojej radości zgodziła się i tak jak myślałam przepięknie go wykonała.
- Jak się paniom razem pracowało?
- Wspaniale. Spędziliśmy w studio kilka godzin, przy okazji rozmawiając o tym, jak nagrywało się kiedyś, a jak dzisiaj się to robi. Ponieważ sama pamiętam czasy nagrywania na taśmę i komplikacji z tym związanych - było co wspominać. A w studio sztafeta pokoleń: od realizatora dwudziestoparolatka po wspaniałą, osiemdziesięciokilkuletnią artystkę przez duże A, do tego ciekawą nowości i współczesnego muzycznego języka, którego, jak powiedziała, nie rozumie, ale jest gotowa uczyć się go, bo jest fascynujący. Pani Irena z racji wieku wszystkich ludzi młodszych od siebie o jakieś trzydzieści lat uważa za młodzież, więc tym sposobem również i ja stałam się na chwilę młodzieżą. (śmiech)
- Drugi duet na płycie powstał z Basią Wrońską, która nie tylko zaśpiewała na „Konstelacjach”, ale jest też autorką muzyki i słów. Jak doszło do tej kooperacji?
- Poznałyśmy się kilka lat temu. Po raz pierwszy współpracowałyśmy przy mojej poprzedniej płycie „Ach!”, więc była to naturalna kontynuacja. Lubię Basię i jej sposób komponowania. Jej utwory mają charakterystyczna harmonię, więc wyraźnie słychać, które piosenki wyszły spod jej ręki, a dla mnie to ogromna wartość.
- Ta przestrzenna muzyka ciekawie odpowiada tekstom. Dominuje w nich kosmiczna perspektywa, jakby ktoś patrzył na ludzi i świat z wysoka. Skąd taki pomysł?
- Chciałam zachować pomysł zawieszonego świata. Wszystko miało się dziać między ziemią i niebem, w jakimś odrealnionym miejscu. Chciałam stworzyć opowieść o czymś „pomiędzy”. I tak powstały „Konstelacje”.
- Płytę otwierają i kończą piosenki o świetle – „Ku światłu” i „Lux”. To przypadek?
- Oczywiście, że nie przypadek. Światło jest symbolem nadziei i niezbędnym czynnikiem dla ludzkiej egzystencji.
- Światło za sprawą „Biblii” ma dla niektórych z nas boski wymiar. Dla pani też?
- Tak. Płyta zaczyna się recytowanym czterowierszem inspirowanym „Księgą Koheleta”, którą przeczytałam w według mnie najładniejszym tłumaczeniu pochodzącym z „Biblii Ekumenicznej”. I tam jest: „Ulotne, ulotne, ach jakże wszystko ulotne” Cóż, jesteśmy na tym świecie tylko przez okamgnienie. Przez wieki nas nie było i za chwilę kolejne wieki nas nie będzie.
- No właśnie: tytułowe „Konstelacje” opowiadają o tym, że człowiek i świat istnieją w odwiecznym cyklu narodzin, przemijania i śmierci. Ta nieodwracalność jest dla pani przerażająca czy uspokajająca?
- Mnie to uspokaja. To chyba się nazywa dojrzałość. Dotarłam do momentu, kiedy muszę się pogodzić z odchodzeniem bliskich. Bo jeśli nie, to co mi zostanie? Rozpacz? Patrzę teraz na odchodzenie swoich rodziców i zastanawiam się jak mam sobie z ich znikaniem poradzić. Wydaje się, że można to uczynić jedynie poprzez akceptację.
- Mówi się, że kobiety gorzej sobie radzą z przemijaniem.
- E tam. Raczej z wiotczeniem. (śmiech) Ale mnie nie o tę fizyczność idzie.
- W piosence „Calm Down” nawołuje pani, aby przyjmować wszystko ze spokojem. To stoicka postawa, która też kojarzy się z buddyzmem. Szuka pani inspiracji również na Dalekim Wschodzie?
- Szukam inspiracji wszędzie. Przyjmę wszystko, co prowadzi do harmonii i równowagi. Uczę się nie zadręczać rzeczami, na które nie mam wpływu.
- Tę harmonię i równowagę w świecie burzy zło. W piosence „Calm Down” pojawia się pytanie kto za nie odpowiada: Bóg czy człowiek. Jak sobie pani na nie odpowiada?
- Nie odpowiadam. Zadaję pytanie: „Kto nam to zrobił?”. W „Odpowiedzi Hiobowi” Jung próbuje dowieść, że Bóg nie jest wyłącznie skończonym dobrem. Bóg jest wszystkim. Taka teza była niegdyś bardzo obrazoburcza i pewnie dla ludzi wierzących ciągle jest. Tymczasem wyjaśniłoby to wiele spraw.
- Pani też tak postrzega Boga i człowieka?
- Tak. Tyle w nas dobra, ile zła, chociaż chciałabym myśleć, że jednak więcej jest dobra. Że zło nie musi się wydarzać, by równoważyć dobro. Że jako istoty świadome, możemy je jakoś okiełznać.
- Teraz zło stało się dla nas bardziej namacalne: najpierw pandemia, a potem wojna na Ukrainie. Jak sobie pani z tym radzi?
- Pandemia na początku robiła wrażenie powtórki z epidemii sprzed wieków, na które nie mieliśmy żadnego antidotum. Telewizyjne obrazy korowodu trumien we Włoszech przerażały. A zaraz potem kolejny szok – wojna.
- Tam, gdzie pani mieszka dotarli też uchodźcy z Ukrainy?
- Oczywiście. Pierwsza fala uchodźców była tak duża, że wydawało się, że ulica nie mówi już po polsku, tylko wyłącznie po ukraińsku. Mąż i ja zaangażowaliśmy się w pomoc – przez około pół roku mieszkała u nas matka z synkiem. Było jasne, że trzeba pomóc. Tylko ten strach co będzie dalej... Teraz to jednak już codzienność. Przyzwyczailiśmy się do tej wojny. Głównie siedzę na wsi, gdzie nie mam telewizora, więc nie morduję się wiadomościami, jednak wciąż korzystam z mediów społecznościowych, czyli i tak wszystko do mnie dociera. Staram się jednak używać internetu higienicznie.
- Wspomniała pani o pomocy Polaków dla Ukraińców. To kojarzy mi się z piosenką „Zostaw”, w której pada wers: „Zalej ten pożar miłością”. Czyli miłość to jedyna odpowiedź na zło?
- Nie wiem czy jedyna. Być może tylko zło może poskromić zło. Kiedy dochodzi do wielkich eskalacji, nie ma już miejsca na nadstawianie drugiego policzka. Ale na poziomie codzienności - tak. Bez miłości nie da rady.
- W tej samej piosence śpiewa pani: „Nie wypatruj wybawcy z daleka”.
- Ratunku musimy szukać sami w sobie. Nie czekać aż ktoś przyjdzie z zewnątrz i nas wybawi, wleje w nas kubeł miłości. Sami jesteśmy sprawcami – i możemy na siebie wpłynąć. Jeśli chcesz zmienić świat, to zacznij od siebie. To prosta wskazówka dla wszystkich żyjących w chaosie. Najpierw posprzątaj swój pokój. Przede wszystkim umyj okna. (śmiech)
- Piosenka „Do domu” z wersem „Zabierz mnie do domu” adresowana jest do Boga czy do ukochanego?
- To piosenka Basi Wrońskiej. Trzeba by jej spytać.
- A do kogo pani ją śpiewa?
- Tajemnica. Nie lubię narzucać interpretacji. Nie przepadam za koncertami, na których wykonawca przed każdą piosenką opowiada widowni o czym teraz będzie. To mnie załatwia – nie mam żadnego pola manewru. Muszę myśleć tak, jak ten wykonawca, który nie daje mi szansy, aby poczuć coś swojego.
- W piosence „Ratunku!” pojawia się depresyjna nuta. Śpiewa pani: „Nie ma co liczyć na cud”. Skąd ten pesymizm?
- Kiedy wybuchła pandemia, wprowadzono lockdown. Na ulicach zrobiło się pusto, jak w horrorze. Szczególnie po zmroku. Ja miałam taryfę ulgową, bo wychodziłam z psem. Ale miasto wyglądało wprost nierealnie. Pojedyncze samochody, przemykający ludzie. A kiedy do tego doszła mgła. Wtedy z gardła sam wyłaniał się okrzyk: „Ratunku!”.
- Tę pesymistyczną nutę znajdujemy też w „Balladzie o Evelyn McHale”. Jak pani trafiła na tę postać?
- Szukając czegoś, surfowałam w internecie i wyskoczyło mi jej zdjęcie. Evelyn McHale była młodą dziewczyną, która w 1947 roku skoczyła z 86 piętra Empire State Building. Upadła na dach limuzyny – a przypadek sprawił, że obok szedł początkujący fotograf. Zrobił jej zdjęcie, na którym wygląda jak upozowana modelka z „Vogue’a”.
- Mówi się, że to było „najpiękniejsze samobójstwo świata”. Samobójstwo może być piękne?
- Nie. Samobójstwo to najgorsza rzecz, którą człowiek może zrobić sobie i bliskim. Gloryfikowanie czy romantyzowanie tego czynu jest błędem. Absolutnie. Mnie po prostu było żal tej dziewczyny. Miała tylko 23 lata. Jak to było możliwe, że tego samego poranka pożegnała się ze swoim narzeczonym, za którego miała wyjść za mąż za miesiąc – i kilka godzin później odebrała sobie życie. Nikt nie zauważył, że coś z nią nie tak. Że jest w rozsypce. Zrobiło to na mnie straszne wrażenie.
- A była pani kiedyś w takim miejscu w życiu, że otarła się o myśl o samobójstwie?
- Każdy chyba miewa takie chwile. Ale ja nigdy bym tego nie zrobiła.
- No właśnie: w piosence „Na pohybel” śpiewa pani: „Bez walki nie pozwolę się wziąć”.
- Ten krótki tekst został zainspirowany opowiadaniem Hemingwaya „Stary człowiek i morze”. To historia rybaka, który nie odpuszcza i walczy do końca.
- Też pani czasem tak walczy?
- Chciałabym tak umieć.
- Premierze „Konstelacji” towarzyszy premiera pani pierwszej powieści – „Kundle”. Jak płyta ma się do tej książki?
- Kundel, czyli po niemiecku mischilng, to inaczej mówiąc mieszaniec. A moja powieść to plątanina ludzkich losów. Narratorem „Kundli” jest wyższa instancja. Ktoś, kto obserwuje ludzi i im towarzyszy. Czas nie płynie tutaj linearnie. Książka zaczyna się w latach 80., potem skręca w II wojną światową, są też lata 90. i odnośniki do współczesności.
- Jak się narodził pomysł na to, żeby napisać powieść?
- W listopadzie 2019 roku tuż przed pandemią zapowiedziałam roczny urlop od śpiewania. Poczułam, że muszę odpocząć po 30 latach pracy. Miałam taką możliwość, więc ją wykorzystałam. Na tym urlopie zaczęłam pisać. I mocno się w to wkręciłam. Sprawiało mi to ogromną przyjemność. Nie pamiętam, kiedy śpiewanie tak na mnie działało. To była dla mnie niesamowita przygoda.
- Jak zwykle w przypadku takich książek pojawia się pytanie: na ile jest to opowieść autobiograficzna?
- To całkowita fikcja.
- Ale pani też pochodzi ze Śląska. Jak mocno to miejsce panią zdefiniowało?
- Mocno, bo Gliwice to mój dom rodzinny. Tam się wychowałam. Mieszkałam tam do 18 roku życia. To kraina mojego dzieciństwa, karmiąca dzieciaki opowieściami o bebokach, strzigach i utopcach. Pewnie dlatego inaczej czuję to miejsce niż ktoś, kto tylko przez nie przejeżdża. Ja nie tylko kocham Śląsk, ja go lubię.
- Dla ludzi z zewnątrz, Śląsk to rodzina, tradycja i wiara. Te wartości są dziś dla pani też ważne?
- Jasne. Rodzina – wiadomo. Im bardziej idę w lata, tym mocniej dostrzegam potrzebę tradycji. A jeśli wiarę postrzegamy jako duchowość, a nie religijność – to tak, jest dla mnie bardzo istotna.
- Dzisiaj mieszka pani po przeciwnej stronie Polski niż Śląsk. To spora odmiana. Jak się pani odnajduje nad morzem?
- W dzieciństwie wyjeżdżałam każdego lata nad morze. Spędzałam 4-6 tygodni wakacji w sanatorium w Kołobrzegu, doprowadzając swoje zdrowie do porządku. Potem już z rozpędu jeździłam nad Bałtyk. Żadne morze mu nie podskoczy. Może być lazurowe i ciepłe, ale to nie to samo. Bałtyk potrafi być bardzo różny: ujmujący w swoich kolorach, surowy, łagodny, obrażony, mruczący, ryczący, schowany pod ciężkimi chmurami i uwaga – jak mu się chce, bywa też lazurowy. Rzadko, bo głównie mu się nie chce. Szczególnie piękny jest późną jesienią i zimą.