Katarzyna Kobylarczyk: Wększość „bebes robados”, czyli ukradzionych dzieci, całymi latami żyło i wciąż żyje w niewiedzy
Ile dzieci skradziono, ilu rodziców szuka dziś córek i synów, którzy rzekomo zmarli. Ilu adopcyjnych rodziców, którzy zapłacili za noworodka, żyje w strachu. Czy ktoś odpowie za tę krzywdę? - Nie ma winnych, którzy powinni ponieść karę za handel dziećmi, zapewnić ofiarom choćby uznanie ich krzywd. Cierpią dzieci, jedne rodziny i drugie, trauma przechodzi z pokolenia na pokolenie - mówi krakowianka Katarzyna Kobylarczyk, autorka książki „Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci”.
Jedna z bohaterek twojej książki słyszy: „kosztowałaś nas więcej niż stado świń”. Ile trzeba było zapłacić za dziecko w Hiszpanii?
Tyle co za mieszkanie. Enrique, adwokat, który wyspecjalizował się w prawie adopcyjnym i poszukiwaniu korzeni biologicznych, został na przykład kupiony za milion peset i była to równowartość dobrego mieszkania w dużym mieście. Co ciekawe, kwoty nie były stałe, wahały się od kilkudziesięciu do kilkuset tysięcy. Dostosowywano je do kupujących, do ich stanu majątkowego i możliwości. Kupienie dziecka nie było przywilejem najbogatszych; nie tylko frankistowska wierchuszka miała taką możliwość, na listy oczekujących wpisywały się rodziny o różnym statusie materialnym i społecznym. Noworodki trafiały do robotników, rolników, rodzin, które czasami spłacały je latami, na raty, sprzedając sady pomarańczowe albo jeżdżąc na saksy do Francji.
Dziewczyna, która usłyszała od rodziców, że kosztowała więcej niż stado świń, miała szczęście. Była jednym z nielicznych dzieci, których rodzice przyznali się, że zostały adoptowane.
Tak, większość „bebes robados”, czyli ukradzionych dzieci, całymi latami żyło i wciąż żyje w niewiedzy. Kiedy proceder stał się głośny, a media szokowały kolejnymi wręcz nieprawdopodobnymi historiami, powracały do nich otorbione wspomnienia z dzieciństwa. Przypominały sobie, że w szkole czy na podwórku słyszały słowa: „ty bękarcie”, „jesteś adoptowany” , „wzięli cię z ulicy”. Wszechobecny strach, który zamykał usta wszystkim uczestnikom zamieszanym w sprawę adopcji, był całkowicie zrozumiały; rodzice, którzy płacili za dzieci, doskonale zdawali sobie sprawę, że robią rzeczy nielegalne, dlatego często zaprzeczali, wypierali się, a na wprost stawiane pytania, odpowiadali przecząco. Mama jednej z moich bohaterek powtarzała jej: „pamiętaj, że my za ciebie nie zapłaciliśmy, nie kosztowałaś nic”. I choć pewnie nie była to prawda, próbowała desperacko utrzymać tę fikcję. O ile była w stanie pogodzić się z tym, że jej córka już wie, że została adoptowana, fakt, że była przez nich kupiona, nie miał prawa zostać ujawniony. Milczało wiele osób, bojąc się odrzucenia i potępienia ze strony córek czy synów, ale także odpowiedzialności karnej. Zresztą do dzisiaj się tej odpowiedzialności boją. Dziecko, które chce dziś odszukać swoich biologicznych rodziców, musi oskarżyć tych adopcyjnych, a oni, stając przed sądem, przyznać do winy, wskazać, z którego sierocińca czy kliniki je zabrali, czy zapłacili, a jeśli tak, to komu. Państwo hiszpańskie do tej pory nie wydało wyroku na żadnego z rodziców, urzędników, lekarzy, pośredników odpowiedzialnych za kupienie czy mówiąc wprost kradzież dziecka.
Ines oskarżyła swoją matkę o nielegalną adopcję. I zrobiła to za jej zgodą.
To szczególny przypadek i niesamowita historia, kiedy adopcyjna matka ze swoją przybraną córką wspólnie stają do walki o prawdę. Ines nie kupiła swojej córki, nie zapłaciła za nią ani pesety, dostała dziecko za pośrednictwem zaprzyjaźnionego księdza. Obie, matka i córka, były ze sobą mocno zżyte, a córka Ines powtarzała, że nigdy nie szukała mamy, bo mamę już miała, nie potrzebowała innej. Chciała znaleźć rodzeństwo. Razem poszły do sądu, matka zmarła będąc w stanie oskarżenia, ale po raz pierwszy udało się posadzić na ławie oskarżonych lekarza - doktora Eduardo Velę, który dał Ines „w prezencie” jej adopcyjnej mamie.
Więzi, które dzieci mają z przybranymi rodzicami, nie pozwalają im wystąpić przeciwko nim do sądu?
Tak, dlatego często czekają do ich śmierci, nie chcąc ich urazić czy zdenerwować. Nie wiedzą przecież, z jaką reakcją się spotkają. Mężczyzna, którego imienia ani nazwiska nie podaję, bo tak naprawdę on sam nie wie, jak się nazywa i kim jest, dowiedział się od sąsiada, że został kupiony. Poprosił wówczas rodziców, by poszli z nim do sądu i złożyli zeznania. Wściekli się, nie rozumiejąc, dlaczego im to robi, bo przecież dali mu wszystko: zabawki, edukację, uwagę i rodzinę, a on teraz chce z nich zrobić przestępców. Kiedy dowiedzieli się, że szuka prawdziwych rodziców, zerwali z nim kontakt, odcięli od konta bankowego, a nawet zmienili zamki w drzwiach. Dziś on sam nie wie, skąd pochodzi, jak się naprawdę nazywa. „Jestem nikim”, mówi. To tragiczna historia, wcale nieodosobniona. Wielu rodziców adopcyjnych reaguje agresją, bo przecież „myśmy tyle za ciebie zapłacili, twoja edukacja tyle kosztowała, a ty po latach nagle szukasz lepszej, innej rodziny, gdzie twoja wdzięczność?”. Strach, obawa przed taką reakcją wiele osób zatrzymuje w działaniu, czekają z jakimkolwiek poszukiwaniem na śmierć adopcyjnych rodziców, nie chcąc ich zranić. Z drugiej strony nie mają też pewności, że jeśli uda się znaleźć biologicznych rodziców, zostaną przyjęci przez nich z otwartymi ramionami. Zdają sobie sprawę, że minęło wiele lat, mogą mieć poukładane życie i nie będą chcieli wracać do przeszłości. Kto im obieca, że znajdą wspólny język, że nawiążą relację, że to musi skończyć się bliskimi kontaktami? Zresztą, kiedy rozmawia się z rodzicami szukającymi dzieci, które im skradziono, wciąż mówią o nich jak o niemowlętach. Chcą odnaleźć kilkudniowego, kilkutygodniowego noworodka, a nie 40-letniego mężczyznę, który już ma swoją osobowość, charakter, przyzwyczajenia, który tak naprawdę jest obcym człowiekiem.
Te historie mają wiele poziomów okrucieństwa; jest poziom nielegalnego handlu dziećmi jak towarem, ale jest też poziom, w którym chodzi o tożsamość, korzenie, o to, kim właściwie ten człowiek jest?
Gdzie i do kogo przynależy? Często jest tak, że dziecku udaje się odnaleźć rodzinę biologiczną, ale ta rodzina nie chce kontaktu, nie przyjmuje go. Nie opisałam tej historii w książce na prośbę bohaterki, ale to właśnie jeden z takich przykładów. Dziewczyna nigdy nie dogadywała się z matką, czuła, że ta jej nienawidzi, miała za to dobrą relację z ojcem. Po jego śmierci wyprowadziła się z domu, zerwała kontakty z matką, i zaczęła podejrzewać, że została adoptowana. Wszczęła osobiste śledztwo, włamała się do domu, by ukraść matce szczoteczkę do zębów i pobrać materiał genetyczny. Okazało się, że faktycznie nie była jej biologiczną córką. Wydawać by się mogło, że miała szczęście, udało jej się bowiem odnaleźć rodzicielkę, ale ta, kiedy stanęła u jej drzwi, wyrzuciła ją mówiąc, że nie chce mieć z nią nic wspólnego. Tak mocno nią to wstrząsnęło, że dziś nie potrafi normalnie żyć, nie wie kim jest, pyta: „jakie nazwisko mam nosić, do żadnej z tych kobiet nie przynależę, ani jedna ani druga mnie nie chciała”.
Enrique mówi ci, że zawsze czuł, że nie przynależy, nie pasuje. Że to się po prostu jakąś częścią siebie wie. Dlatego tak bardzo chciałby znaleźć się na swoim miejscu.
W tych dramatach, niezależnie od tego, jakie zajmujesz w nich miejsce, nagromadzone są całe oceany krzywd i cierpienia. I nie ma większego czy mniejszego bólu po którejś ze stron, tego się nie da zważyć. To ludzie, którym wyrządzono potworną krzywdę i nikt nie chce wziąć za to odpowiedzialności, i to mnie najbardziej boli. Bezradność, niemoc w udowodnieniu kradzieży, fakt, że nikt nie został złapany za rękę, nikt nie został skazany prawomocnym wyrokiem sądu, jeszcze bardziej czyni ten dramat bezdusznym. Zafundowano wielkiej części społeczeństwa gigantyczną traumę i wszyscy przechodzą nad tym do porządku dziennego, jakby nic się nie stało. Nie ma winnych, tych, którzy powinni wziąć za handel dziećmi odpowiedzialność, ponieść karę, zapewnić ofiarom choćby uznanie ich krzywd. Cierpią dzieci, jedne rodziny i drugie, trauma przechodzi z pokolenia na pokolenie. Rozmawiałam z kobietą, która szuka swojej siostry. Nie robi tego dlatego, że ma taką osobistą potrzebę, ale dlatego, że jej mama jest już starsza i schorowana, wciąż jednak wierzy, że jej druga córka żyje, wciąż czeka. Ona wzięła jej krzyż i niesie go, pracuje z nie swoją traumą. Pokolenie rodziców przestaje mieć siłę na poszukiwania i przekazuje tę obsesję, strasznie ciężkie brzemię, swoim dzieciom.
Handel dziećmi miał kilka punktów wspólnych; modus operandi był podobny?
W pewnym momencie chciałam nawet napisać, że to prosta historia, powtarzalna, by nie rzec banalna. Niemal zawsze jest szpital, w szpitalu rodzi się dziecko, i to dziecko nagle jest gdzieś zabierane, pogarsza się stan jego zdrowia, po czym rodzice najczęściej słyszą: przykro nam, ale zmarło. Nie mogą zobaczyć jego ciałka, ani urządzić pogrzebu, wszystkim zajmuje się instytucja, a oni mają wrócić do domu. Po drugiej stronie historii jest małżeństwo, które chce kupić, adoptować dziecko, bo nie może go mieć. Tajemnicą poliszynela jest, że nie załatwia się „takich spraw” przez służby adopcyjne, tylko idzie się na parafię, gdzie do zeszytu wpisuje się, jakie dziecko się chce, czy dziewczynkę czy chłopczyka, wpłaca się „dobrowolny” datek i czeka aż ksiądz proboszcz da znak. Wtedy jedzie się pod konkretny adres odebrać syna czy córkę z kliniki. I to są te dwie strony dramatu, które się teraz usiłują odnaleźć. Rodzice, którzy usłyszeli, że ich dziecko nie żyje, szukają, bo usłyszeli, że były dzieci, które z klinik położniczych zabierano i nie wiadomo, w którym miejscu się one dziś znajdują. I szukają też dzieci, które przez lata czuły, że nie pasują do rodziny, a może usłyszały kiedyś od kogoś, że są bękartami. Bardzo trudno jest oszacować skalę tego procederu, nie wiadomo, czy to było kilkanaście czy kilkadziesiąt tysięcy noworodków, które w ten sposób przehandlowano. To, co dostrzegam jeszcze w tym dramacie, to ból zadany matkom, które dziecko rzeczywiście straciły. Liczba zgonów okołoporodowych była w Hiszpanii bardzo wysoka, a afera „bebes robados” dała wielu kobietom nadzieję, że ich dziecko nie zmarło, a zostało ukradzione. Żyją latami z bólem, niewiedzą, karmiąc się nadzieją.
Piszesz, że wiele klinik miało podręczne ciałko, które pokazywano zdesperowanym kobietom.
W niektórych szpitalach w chłodni trzymano podobno dyżurnego noworodka, którego przynoszono, by kobiecie zamknąć usta, by przestała pytać, domagać się pożegnania z dzieckiem. Ale wiele osób nie pytało, nie domagało się, by samemu pochować, nie otworzyło trumienki, którą dostało do rąk. Dziś żyją w poczuciu winy, że tego nie zrobili. To może doprowadzić do szaleństwa. Stąd tak wiele rodzin domaga się ekshumacji masowych grobów, gdzie chowano noworodki. Z wielkim zdumieniem słuchałam opowieści Jose Marii Genera, archeologa z Kadyksu, gdzie odbyła się największa ekshumacja ciał zmarłych dzieci przy lub tuż po porodzie. Faktycznie podczas prac znaleziono trzy puste trumny, i on, jako archeolog nie umiał tego wytłumaczyć. Jego ojciec opowiadał mu dawno temu historię, że miał brata, który zmarł przy porodzie i jemu też nie chciano pokazać ciałka. Miał na szczęście znajomości i kontakty, które pozwoliły mu zmarłe dziecko zobaczyć, dzięki temu żył spokojnie. Wszystkie rodziny, które nie mogły sobie tej możliwości wywalczyć czy załatwić, cały czas żyją w zawieszeniu, nie wiedzą, czy ich dziecko przeżyło, czy nie. Dokumenty są niespójne, sfałszowane, albo w ogóle ich nie ma, wciąż panuje zmowa milczenia.
Czy możliwość badań genetycznych i banki danych ułatwiły poszukiwania?
Na pewno były przełomem i zapewne jeszcze wiele rodzin dzięki nim się odnajdzie. W Hiszpanii od dawna były banki DNA i ich oferty obejmowały poszukiwania krewnych. Szybko okazało się, że wyciągały jedynie pieniądze, bo dostępne w nich technologie wykrywały ojcostwo, ale nie pokazywały pokrewieństwa. W USA funkcjonują banki DNA, które to ustalają; korzystają z nich ludzie szukający swoich korzeni. Jeśli ktoś chce dowiedzieć się, z jakiej etni pochodzi, może wysłać próbkę do analizy. Dzięki bankom tworzone są duże bazy danych pokrewieństwa na całym świecie. Hiszpanie zaczęli z nich korzystać i faktycznie zaczęły pojawiać się korelacje i odległe pokrewieństwa. Można się z nich dowiedzieć, że ma się wspólnego pradziadka z jakąś inną, nieznaną osobą. Do szukającego należy rozpracowanie drzewa genealogicznego. Ines tak znalazła swoich braci.
Pisałaś o 30 tysiącach dzieci, które ukradł system więzienny. Jak jest w przypadku tych właśnie poszukiwań?
Tutaj jest łatwiej z ustaleniem liczby dzieci, choć danych służb więziennych również brakuje. Kradzieże dotyczą pierwszych lat dyktatury, kiedy mnóstwo kobiet trafiło do więzień choćby za to, że ich mężowie mieli przekonania republikańskie. Za kratki trafiały nawet pielęgniarki albo praczki z republikańskiego wojska. Często zamykano kobiety w ciąży, albo z maleńkim dzieckiem; były przypadki gwałtów. Panie rodziły w niewoli, a ich dzieci zabierano. Francisco Franco wprowadził dekret, decydujący, że tylko dzieci do trzeciego roku życia mogły być przy matkach w więzieniu; w dekrecie zezwolono także na zmianę nazwiska dzieci. I to była prawdziwa tragedia, bo kiedy znikały z więzień, trafiały albo do adopcji, albo do sierocińca, a ich tożsamość zacierała się, trudno je było później odnaleźć. Z badań historyków wynika, że ofiarami mogło być około 30 tysięcy dzieci; nad tyloma reżim przejął opiekę formalną. I pewnie jest to liczba niekompletna, ale można na niej bazować. Dziś także te dzieci i te matki szukają siebie nawzajem.
Do 1999 roku system w Hiszpanii nie mógł się zdecydować, czy chronić tożsamość dzieci czy matek. To decyzje, które wpływają na losy całych rodzin. Jak jest dziś?
Dziecko może poznać tożsamość biologicznej matki, jeśli jest wpisana w dokumentach. Ma prawo wystąpić do urzędu i poprosić o jej nazwisko. Tak więc uznaje się prawo dziecka do informacji, ale nie działa to w drugą stronę. Podobnie jest w całej Europie, ale w Hiszpanii, gdzie ten przypadek jest szczególny, rodzice są rozżaleni. Mówią: „moje dziecko nie wie, że zostało adoptowane”, i jeśli nie nastąpiła w jego życiu okoliczność medyczna, albo przypadek, to nigdy nie dowie się prawdy o swojej przeszłości. Rodzice szukają, choć mają ograniczone możliwości. Zrobił się z tego supeł, węzeł nie do rozwiązania; bo jak go rozwiązać, by dziecka nie skrzywdzić? Przecież może ono nie chce wiedzieć, nie chce się w tej tragedii odnaleźć, stać się jej bohaterem.
Piszesz, jak dzieci, którym udało się znaleźć rodzinę, dzwonią do matek i mówią, jestem twoją córką czy synem. Jakie są reakcje?
Różne, bo przecież początkowo musi to być szok. Czasami matki, które słyszą takie słowa w słuchawce telefonu, rozłączają się, oddzwaniają, kiedy ochłoną. Ana Belen, która odnalazła swoją rodzicielkę, przyjechała do jej domu, poznała matkę i rodzeństwo. To jedna z tych historii, które kończą się happy endem, ale przecież tak nie musiało być. Bywa, że ciężko nawiązać relacje po tylu latach, po bólu i cierpieniu, które towarzyszyło losom każdej ze stron. Do pewnego momentu działał w Hiszpanii psycholog, który chciał być mediatorem pośredniczącym pomiędzy rodzinami które szukają i dziećmi, które chcą znaleźć. Działał przez chwilę, ale nie miał żadnego wsparcia i zrezygnował.
Jedna z twoich bohaterek słyszy od sąsiada: „Mogłaś być moja, byłem kolejny na liście”.
To jedno z bardziej wstrząsających zdań, które usłyszałam. To ten moment, kiedy uświadamiasz sobie, że o tym, kto zostanie twoją mamą czy tatą i będzie cię wychowywał, decyduje przypadek. Bo przecież gdyby się rodzina XY się spóźniła, była chora czy w podróży, pojawiłby się sąsiad, a dziecko zaczęłoby życie w innej rodzinie.
Jak szukałaś bohaterów?
Miałam kilka nazwisk, na których mi zależało, między innymi wspomniana Anna Belen. Postanowiłam sobie, że jak ona się zgodzi opowiedzieć mi swoją historię, to zacznę pisać książkę. Nie mogłam się do niej dodzwonić, a kiedy w końcu zaczęłyśmy rozmowę na whatsupie, zadawała mi całą masę pytań. Chciała wiedzieć, gdzie to się ukaże, jaki będzie nakład, ile osób to przeczyta. Myślałam początkowo, że obawia się, iż jej historia zostanie odarta z prywatności, uspokajałam ją więc, że tylko w Polsce, że wcale nie tak duży nakład, wtedy odpisała, że to fatalnie, bo chce, by świat o tym usłyszał. Tak się zaczęło. Później podawano mnie sobie z rąk do rąk; kiedy rozmawiałam z jedną bohaterek, mówiła mi, że koniecznie muszę wysłuchać historii koleżanki, kuzynki, znajomej. Ilekroć jechałam do Hiszpanii z kilku umówionych spotkań robiło się kilkanaście. Wysłuchałam wiele trudnych historii, nie musiałam nikogo namawiać, przekonywać. Oni chcieli mówić. Dobrze wiedzieli, że dla nich to jedyna szansa na znalezienie rodziny; media i banki DNA mogą im w ich poszukiwaniach pomóc, nie zrobią tego ani sądy, ani władza. Dlatego wciąż są zakładnikami mediów, co widać wyraźnie na demonstracjach „bebes robados”. Przychodzą na nie z tabliczkami zawieszonymi na szyi, na których widać datę urodzenia, a obok zdjęcia z dzieciństwa, tak jakby liczyli, że zostaną rozpoznani. Kiedy sobie zaczęłam wyobrażać, jak to jest być w ich skórze, iść ulicami Madrytu czy Walencji z takimi zawieszkami, czułam ich dramat i rozpacz. Chęć uzyskania odpowiedzi, kim jestem jest silniejsza od wstydu i odarcia się z intymności.
Chcą wiedzieć, kim są, gdzie się urodzili, gdzie są przodkowie. Ale także chcą wiedzieć czy ich chciano, czy byli porzuceni czy ukradzeni.
Nie wiedzą, czy było dla nich miejsce w rodzinie. Ines, która szuka swojego rodzeństwa, dowiaduje się, że jej matka oddała ją do adopcji. Uspokaja ją to, pozwala żyć. Równocześnie jej los pokazuje, że nadal jest ofiarą; nawet nie konkretnego lekarza, ale sposobu myślenia społeczeństwa, które pozwoliło się w ten sposób uformować. Jest ofiarą systemu, w którym pozycja kobiety w społeczeństwie była żadna, która wpierw była własnością ojca, potem męża.
Co cię zaskoczyło podczas pisania „Ciałka”?
Myślałam, że będę pisać o zamierzchłych przypadkach, natomiast historie, na które trafiałam miały miejsce w latach 80. nawet 90. To mną wstrząsało, to już nie było łatwe do przełknięcia. Kolejne zaskoczenie to uniwersalność tej historii; pamiętam, jak poszłam w Madrycie na wystawę zdjęć matek, które szukają swoich dzieci. Były sfotografowane w bardzo prosty sposób, siedziały na fotelach i patrzyły w oko obiektywu. Pod zdjęciami czytałam daty narodzin ich dzieci, jedna z nich była niemal tożsama z moją. Kobieta szukała córki, która urodziła się w tym samym roku i miesiącu co ja. Początkowo nie chciałam pisać tej książki, wiedząc, że spotkam się podczas pracy z rzeczami okrutnymi. Że będzie trudno i że będę chciała kobiety w jakiś sposób ochronić. Wiele z nich przez całe lata słyszy, że są histeryczkami, mają nieprzepracowaną traumę po śmierci dziecka, uległy psychozie, wpadły w obłęd. Takie słowa jak kule ranią bardzo mocno i głęboko, zwłaszcza jeśli słyszy się je od najbliższych. Wysłuchałam je i dałam im prawo do tego, co czują bez oceniania. Nie wiem, czy to dużo, czy mało.