Katarzyna Wala: Animacja to przede wszystkim współpraca

Czytaj dalej
Fot. fot. Adam Pietrzykowski
Marek Zaradniak

Katarzyna Wala: Animacja to przede wszystkim współpraca

Marek Zaradniak

Jako animatorka kultury nie istnieję poza kategorią społeczną. Wyrażam siebie tylko poprzez działanie. Współtworzenie. Czasami mam wrażenie, że jestem iskrą, która rozpala ogień, a czasami tylko podtrzymuję żar. I nie jestem w tym sama. To zbiorowe działanie – mówi Katarzyna Wala, tegoroczna laureatka nagrody artystycznej Medale Młodej Sztuki „Głosu Wielkopolskiego” w kategorii „Animacja kultury”. Partnerem Medali Młodej Sztuki jest Lotto.

Jesteś laureatką Medalu Młodej Sztuki „Głosu Wielkopolskiego” w kategorii „Animacja kultury”. Czym jest dla ciebie ta nagroda?

Powodem do refleksji. W głowie kołacze mi się myśl, jakie mam prawo, aby odbierać tę nagrodę personalnie. Przecież za tym co tworzę stoi mnóstwo ludzi – pasjonatów, idealistów, wolontariuszy. Ludzi, którzy mi zaufali, którzy pokazali drogę, współdziałali. A ja jestem sumą tych życiowych spotkań. Pytam siebie, czym jest animacja kultury, kim jestem, na czym polega moja rola. Zastanawiam się, dlaczego ta kategoria znalazła się pomiędzy artystami i twórcami indywidualnymi. Bo przecież ja jako animatorka kultury nie istnieję poza kategorią społeczną. Wyrażam siebie tylko poprzez działanie. Współtworzenie. Czasami mam wrażenie, że jestem iskrą, która rozpala ogień, a czasami tylko podtrzymuję żar. I nie jestem w tym sama. To zbiorowe działanie. I tak sobie myślę, że być może to znak czasów, że animacja kultury odzwierciedla zmiany zachodzące na styku kultury i społeczeństwa. Oznacza wiarę w moc i potencjał kultury, która rodzi się oddolnie, na podwórkach, na ulicach, w małych społecznościach. Z każdego człowieka czyni artystę. Pozwala na eksperymentowanie, na wyjście z narzuconych ról społecznych i zawodowych. W animacji kultury sztuka jest nie tylko przestrzenią poszukiwań indywidualnych, ale również poszukiwań społecznych. To zjawisko, w którym artysta indywidualny odchodzi na drugi plan i staje się tworem kolektywnym.

Jak to się stało, że ty – dziennikarka telewizyjna – stałaś się animatorką kultury?

Jestem przede wszystkim antropolożką kultury. To ta dziedzina nauki i ludzie, których tam spotkałam pokazali mi narzędzia do oglądu świata. Relatywizm kulturowy to piękna idea poszukiwania „prawdy”, empatyzowania ze światem, zjawiskami, społeczeństwem. Ciekawe narzędzie, ale bardzo trudne do zastosowania w zbiorowej świadomości. Idealnie nadaje się do wyczuwania nastrojów i potrzeb społecznych, ale wymaga czasu, cierpliwości. Na efekt trzeba długo czekać. Dlatego na poziomie działania stałam się społeczną hybrydą. Zrodzoną z otaczającej mnie rzeczywistości. Pochodzę z małej miejscowości. W tym małym środowisku lokalnym zobaczyłam, że ludzie mają moc sprawczą. Że ja mam moc sprawczą, że to od mojej chęci do działania i współdecydowania zależy, jak będzie żyło się mi i innym. Moje środowisko rodzinne i sąsiedzkie było różnorodne – od nauczycieli, rolników po artystów. I to wszystko jest we mnie. To mnie zbudowało. Ale zanim stałam się świadomą animatorką przeszłam długą drogę. Studiowałam antropologię kultury, próbowałam sił w filmie etnograficznym. Przeszłam przez kilka poznańskich niezależnych inicjatyw teatralnych. Z podziwem patrzyłam na aktywistki z Manify. Patrzyłam, ale nie byłam sprawcza, a one były. I co? I nic. Uciekłam. Udałam się na emigrację. Pomyślałam, że jak chcę być dziennikarką to muszę znać życie. I pojechałam. A kiedy wróciłam, okazało się, że to wszystko niepotrzebne. Że wróciłam do innego świata, że uczestniczę w wielkim społecznym spektaklu. Nadmiaru, przepychu i powierzchowności. I wspominam o tym wszystkim, żeby pokazać dwie rzeczy. Jestem sumą tych wszystkich spotkań i ludzi, którzy stanęli na mojej drodze. Mówię o tym, aby podkreślić, że ludzie-zbiorowości są podmiotami, że ludzie nas kreują. To ludzie nas wychowują. Jesteśmy sumą naszych przeżyć i zbiorowego doświadczenia pokoleń. To my jako społeczeństwo jesteśmy odpowiedzialni za siebie i innych. To my tworzymy umowy społeczne, to od nas zależy czy je respektujemy. To my piszemy historię o tym, co było kiedyś, kreujemy historycznych bohaterów, wybieramy sobie autorytety, to my jesteśmy odpowiedzialni za to, jak wygląda świat. Jako ludzie i jako zbiorowości. I stąd się wzięła moja odpowiedzialność za moje bycie w świecie. Stąd animacja kultury.

Założyłaś stowarzyszenie Mobilny Dom Kultury Wilczak. Jak ono funkcjonuje i czym jego działalność różni się od działalności „stacjonarnych”, tradycyjnych domów kultury?

MDK Wilczak narodził się z potrzeby, ze wspólnoty przeżyć, opierał się na współdziałaniu sąsiedzkim. Połączyła nas deweloperska rzeczywistość. Na Wilczaku znalazłam się przez przypadek. Zaprowadziło mnie tam moje macierzyństwo. Mówię o tym, bo to właśnie społeczna rola matki wywołała mnie do obywatelskiej tablicy. Wilczak był wówczas nowo-wybudowanym osiedlem, rodzącą się społecznością. Taki lokalny Dziki Zachód. Brak przestrzeni wspólnej i zabudowa osiedla nie sprzyjały współpracy. Społeczność musiała określić zasady współżycia. Osiedle ogrodzono siatką, postawiono ochroniarza i się zaczęło. Ochroniarz okazał się zresztą piromanem. Trzy razy podłożył ogień w garażach podziemnych. Brak miejsc parkingowych spowodował walkę między kierowcami i pieszymi. Napięcie społeczne rosło. I wtedy z sąsiadami zaczęliśmy działać na podwórku. Pierwsze spotkanie, sąsiedzka jajecznica, kino garażowe. I tak zaczęła tworzyć się społeczność. Powstało stowarzyszenie, ale to tylko formalność, bo Mobilny Dom Kultury działa tam, gdzie jest potrzeba. Wszystkie działania i animacje wpisywały się w lokalność tego miejsca. Założenie było takie – każdy mieszkaniec ma odkrywać siebie i swoje talenty. Wyznaję zasadę, że nie robię niczego na siłę. Przez te kilka lat zmieniła się struktura naszego osiedla. MDK Wilczak się przeobraża. Teraz na podwórku rządzą dzieci. A rodzice przenieśli się na Szeląg.

Zajmujesz się też rewitalizacją społeczną parku Szelągowskiego. Na czym ona polega i dlaczego właśnie wybrałaś Szeląg? Czy to twoja „mała ojczyzna”?

Szeląg był „małą ojczyzną” dla mieszkańców urodzonych na Winogradach przed wojną i po wojnie. I jest „małą ojczyzną” dla dzieci, które się tutaj urodziły. To ich opowieści kształtują tą przestrzeń. I pytania o to, co tutaj było wcześniej zmuszają nas dorosłych do odpowiedzi. To my razem z dziećmi budujemy rodzimy folklor. Ale w wyniku rewitalizacji społecznej Szeląg stał się też „małą ojczyzną” z wyboru, dla tych wszystkich, którzy tutaj się osiedlili w przeciągu ostatnich kilkunastu lat. I Szeląg będzie „małą ojczyzną” tak długo, jak długo ta przestrzeń pozostanie przestrzenią wspólną, publiczną. Czy nią pozostanie, tego nie wiem. W ciągu ostatnich trzech lat ta przestrzeń się zmieniała. Powstają kolejne zabudowania. Na skarpie planowana jest budowa kolejnego luksusowego apartamentowca. Także czym jest teraz Szeląg? Chyba już coraz bardziej terenem inwestycyjnym. Oddzielił się od mieszkańców. Ale ciągle ma w sobie tajemnice, nieopowiedziane historie. Zabrałam się za jej spisywanie dwa lata temu. Czuję, że muszę do tego wrócić i opowiedzieć, opisać ją na nowo. Moje dotychczasowe działania na Szelągu to budowania narracji. Odtwarzania klimatu epoki z czasów świetności Szeląga. Wykorzystywałam do tego rekonstrukcję fotograficzną, wypożyczamy kostiumy z teatru. Bywalcy Szeląga wcielają się w postacie sprzed wieku. Staram się, aby ta zabawa w retro była komentarzem do zjawisk społeczno-gospodarczych. Zaczynaliśmy Retro Pikniki w czasach konsumpcji i dobrobytu pod hasłem Belle Epoque, następnie w 100-lecie praw kobiet nawiązaliśmy do Bloomerek – pierwszych kołowniczek sprzed wieku. Rok temu bawiliśmy się w Żywe Obrazy z XIX wiecznym selfie. Przy okazji Szeląga udało się odtworzyć również tradycję Parad Sobótkowych. W tym roku z powodu obostrzeń te imprezy oficjalnie zostały zawieszone, ale być może niektórzy z sentymentu przyjdą nad rzekę i zaplotą wianek z nadwarciańskich ziół.

No właśnie, Bloomerki – jesteś także założycielką tego ruchu w Poznaniu i związanej z nim grupy rekonstrukcji historycznej. Jakie są jego korzenie i jak funkcjonujecie? Co udało się wam zrealizować?

Do tej pory Bloomerki były grupą rekonstrukcji „her-storycznej”. Miały za zadanie przypomnieć o dwóch XIX-wiecznych symbolach emancypacji kobiet. I to się udało. Poznanianki wystąpiły w filmie „Siłaczki” w reżyserii Marty Dzido i Piotra Śliwowskiego w symbolicznych bloomerkach. Póki co, udało nam się odtworzyć spodnie i spódnicę rowerową z epoki. Teraz jako grupa zbieramy siły i odpoczywamy. Nie wiem co nastąpi później. Ale jedno wiem – „her-storia” to wyzwanie. I kolejna opowieść, która czeka na swoje narratorki i narratorów. Bloomerki to projekt w toku. Wkrótce podzielę się kolejnymi pomysłami. Chciałabym nadać temu działaniu inny wymiar.

Jesteś osobą niezwykle zajętą. Jak widzisz swoją przyszłość?

Mam problem z tym, że animacja kultury jest ulotna. Narodziła się we mnie potrzeba nazwania tych zjawisk i opisania ich.

Czytaj więcej: Poznajcie tegorocznych laureatów Medali Młodej Sztuki „Głosu Wielkopolskiego”: Młodzi artyści otrzymali naszą nagrodę!

---------------------------

Zainteresował Cię ten artykuł? Szukasz więcej tego typu treści? Chcesz przeczytać więcej artykułów z najnowszego wydania Głosu Wielkopolskiego Plus?

Wejdź na: Najnowsze materiały w serwisie Głos Wielkopolski Plus

Znajdziesz w nim artykuły z Poznania i Wielkopolski, a także Polski i świata oraz teksty magazynowe.

Przeczytasz również wywiady z ludźmi polityki, kultury i sportu, felietony oraz reportaże.

Pozostało jeszcze 0% treści.

Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.

Zaloguj się, by czytać artykuł w całości
  • Prenumerata cyfrowa

    Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.

    już od
    3,69
    /dzień
Marek Zaradniak

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.