Kayah twierdzi, że brakuje jej kogoś, komu mogłaby ofiarować swą miłość
Ojciec nigdy jej nie pochwalił. Postanowiła więc za wszelką cenę udowodnić mu, że jest coś warta. Odniosła sukces jako piosenkarka, ale w życiu prywatnym nie udało jej się stworzyć trwałego związku.
Od kiedy zmieniła się władza w Polsce, wróciła do łask publicznych mediów. Nie ma właściwie koncertu czy festiwalu, na którym by się teraz nie pojawiła. Odrabia w ten sposób siedmioletnie zaległości. Wszystko zaczęło się bowiem od jej udziału w „czarnym marszu” w 2017 roku. Jacek Kurski, który wtedy władał TVP, nałożył na nią szlaban w podległych sobie programach. Dziś sytuacja się odwróciła – i to ona jest pupilką obecnie rządzących.
- Zwyczajnie robię swoje i bardzo polegam na wewnętrznym głosie, określającym moje własne potrzeby wypowiedzi. Niech się dzieje co chce i co mi jest pisane. Nie naginam się do potrzeb rynku już od lat. I wbrew pozorom właśnie dzięki temu wolna jestem od wielu frustracji. Nie zaprzątam sobie głowy listami przebojów i pozycją na rynku. To mój luksus. Mam wiernych fanów, którzy rozwijają się razem ze mną. To ogromna nagroda za nasz trud – deklaruje w serwisie Meakultura.
Porzucona przez ojca
Naprawdę ma na imię Kasia, ale w domu mówiono na nią Kaja. Była żywym dzieckiem, które jako pierwsze wyrywało się do łobuzowania, ale miała też chwile, kiedy ogarniała ją melancholia. Gdy padał deszcz, znikała z domu i chowała się pod liściem łopianu, by zanurzać się w ogarniającej ją nostalgii. Latem jeździła do babci do Białegostoku, gdzie miała własną „bandę” dzieciaków w swym wieku, z którymi podglądała stacjonujące tam cygańskie tabory.
- Byliśmy trochę jak dzieci z Bullerbyn i wolałabym, żeby mój syn nie wiedział, jakie miewaliśmy pomysły. Świetnie zapamiętałam swój pierwszy dzień w szkole: byłam z siebie dumna, że jestem już taka duża, że poszłam do szkoły. Pamiętam, jak tego dnia patrzyłam na swoje dłonie i nie mogłam uwierzyć, że są moje, takie duże dłonie tej Kasi, która poszła do pierwszej klasy! – śmieje się w „Twoim Stylu”.
W jej domu zawsze rozbrzmiewała muzyka. Ojciec słuchał dużo jazzu, sam też grał na pianinie. Nic więc dziwnego, że już jako czterolatka wymyśliła sobie, że będzie piosenkarką. Rodzice zapisali ją więc do szkoły muzycznej, gdzie uczyła się gry na fortepianie. Nie cierpiała jednak monotonnych ćwiczeń, zdecydowanie preferując spotkania z koleżankami przy trzepaku. Gdy miała jedenaście lat, ojciec zostawił rodzinę i wyjechał do Wiednia.
- Mój ojciec bardzo mnie krytykował. Ma ogromnie cyniczną naturę. Nie jest łatwym człowiekiem, ale i w życiu łatwo nie miał. Nie wiem, czy naprawdę we mnie nie wierzył, czy sam miał ze sobą problemy. Był bardzo utalentowanym człowiekiem, któremu system w tym kraju podciął skrzydła. Za granicą był cenionym naukowcem, elektronikiem, tutaj był popychadłem. Jego frustracje wynikały z bezsilności. Narastała w nim agresja, którą najłatwiej było wyładować na najbliższych – zdradza w „Zwierciadle”.
Supermenka w natarciu
Jako nastolatka miała kompleksy na punkcie swego wyglądu. Nic dziwnego: była wysoka i szczupła, więc złośliwi koledzy nazywali ją „żyrafą”. Niespodziewanie okazało się jednak, że taki wygląd może być zaletą – i sprawił, że zaczęła pracę modelki. Dzięki temu zaczęła zarabiać na życie i zwiedziła pół świata. Marzyła jednak o śpiewaniu. Kiedy nagrała pierwszą płytę, okazało się, że trafiła na oszustów.
- Podpisałam fatalny kontrakt, który mnie kompletnie ubezwłasnowolnił. Dostałam się w łapska nieuczciwych gości. Szczęście miałam do genialnego adwokata, który dokonał rzeczy prawie niemożliwej – anulował kontrakt. Prawnie nic nie mogli mi zrobić, więc zrobili mi w środowisku „czarny PR”. Wtedy nikt nie chciał ze mną pracować – tłumaczy w „Vivie”.
Pomocną rękę wyciągnął do niej Grzegorz Ciechowski. Dzięki jego wstawiennictwu Kasia nagrała płytę „Kamień”, która w pionierski na polskiej scenie muzycznej sposób połączyła pop z soulem i jazzem. Choć album nie odniósł sukcesu, o Kayah (bo taki pseudonim wymyślił jej menedżer) zrobiło się głośno w rodzimym show-biznesie. Popularność przyniosłą jej dopiero płyta „Zebra”, którą wypromował feministyczny przebój „Supermenka”.
- Zaskoczyła mnie popularność „Supermenki”, która zupełnie niespodziewanie gładko wślizgnęła się ludziom w uszy i w serca. Wywołała całą lawinę zupełnie niezaplanowanych zdarzeń w życiu wielu słuchaczy. Kilkakrotnie po różnych koncertach podchodziły do mnie kobiety, które niemal klękały i całowały mnie po rękach, mówiąc, że ta piosenka przewróciła ich życie do góry nogami, uświadamiając, że żyją ze swoimi partnerami w poniżeniu i upokorzeniu – wspomina w „Dzienniku Polskim”.
Sama na pustyni
Jeszcze większy sukces przyniosła Kayah wspólna płyta z Goranem Bregovicem. Kiedy cała Polska śpiewała „Prawy do lewego”, piosenkarka przeżywała najszczęśliwszy czas w swym życiu prywatnym. Wyszła za mąż za holenderskiego producenta telewizyjnego, który zadomowił się w Polsce – Rinke Rooyensa – i urodziła mu syna Rocha. Niestety: ten dobry okres nie trwał długo. W następnej dekadzie małżeństwo się rozpadło i wokalistka musiała sama wychowywać chłopaka.
Trudne emocje z czasem odbiły się na zdrowiu Kayah. Lekarze podejrzewali u niej białaczkę, potem okazało się jednak, że przyczyną złego samopoczucia i złych wyników była psychika. Piosenkarka zaczęła więc szukać pomocy na terapii, jeździła do różnych bioenergoterapeutów, aż trafiła na kogoś, kto zainteresował ją kabałą. Żydowska mistyka zafascynowała Kayah i z czasem stała się ona jej pilną adeptką.
- Jedną z podstaw nauk kabały jest umiejętność dzielenia się z innymi i globalna odpowiedzialność. Dzięki kabale poznałam wspaniałych ludzi, którzy opowiadali mi swoje historie. Zobaczyłam, jak ta nauka zmieniła ich życie, że dzięki niej umieją panować nad swoimi reakcjami, osądami, że po prostu wygodniej żyją – deklaruje w „Zwierciadle”.
Po rozstaniu z mężem, łączono ją z różnymi mężczyznami: wokalistą Sebastianem Karpielem-Bułecką, senegalskim muzykiem Paco Serrem czy ostatnio z biznesmenem Jarosławem Grzywińskim. Niestety: żaden z tych związków nie przetrwał próby czasu i dziś jest samotna.
- Nie radzę sobie. Piszę piosenki i płaczę, pęka serce z tęsknoty... Największą tragedią nie jest nieotrzymanie miłości w rewanżu, tylko w ogóle brak kogoś, komu można by dać swoją. Zrozumiałam to parę lat temu, kiedy przestrzeń wokół mnie przypominała pustynię, bo nikt nie był w stanie obudzić we mnie zainteresowania – mówi w „Gali”.