„Każda wojna rodzi się w sercu człowieka”. My pracujemy nad nowym sercem człowieka
- Często powtarzam naszym wiernym słowa Matki Teresy z Kalkuty: „Każda wojna rodzi się w sercu człowieka”. Potem dodaję od siebie, że każdy pokój również zaczyna się w naszym sercu. My pracujemy nad „nowym sercem” mówi br. Augustyn Chwałek OFM Cap. z krakowskiej prowincji kapucynów, która w lutym otworzyła misję w Sudanie Południowym.
Sudan Południowy to najmłodsze państwo świata. Powstało 9 lipca 2011 roku w wyniku odłączenia się od Sudanu, na mocy porozumienia rządu sudańskiego z Ludową Armią Wyzwolenia Sudanu, które zakończyło II wojnę domową w Sudanie. Jak wygląda kraj po najdłuższej wojnie domowej w Afryce?
Dwa lata po uzyskaniu niepodległości w 2011 roku Sudan Południowy popadł w wojnę domową, która praktycznie trwa do dzisiaj. Ciągle prawie 2 mln ludzi mieszka w obozach dla przesiedlonych wewnątrz kraju - my mieszkamy w jednym z nich. Znaleźli się tam, uciekając przed bratobójczą wojną. Fakt, że obozy istnieją, a ludzie nie wracają do swoich dawnych wiosek, świadczy m.in. o ciągle niestabilnej sytuacji w kraju.
Dlaczego krakowska prowincja kapucynów zdecydowała się otworzyć w Sudanie Południowym misję?
Nasza obecność w Republice Środkowoafrykańskiej i Czadzie powoli się zmniejsza, bo wzrastają lokalne powołania. Chcieliśmy iść do kraju o podobnej „biedzie”. Rozejrzeliśmy się wokoło i zobaczyliśmy Sudan Południowy. Pasował do tego kryterium. Biedy tu nie brakuje. 22 stycznia tego roku wylądowaliśmy w Dżubie, stolicy Sudanu Płd.
Miejscowy biskup wskazał braciom na miejscowość Yoanyang, która jest miejscem założenia przed stu laty pierwszej misji wśród Nuerów, ale od 2021 jest pod wodą… Powódź to kolejna klęska, obok wojny, z którą mierzy się Sudan Południowy, a za nią idą też problemy w gospodarce i rolnictwie, a w konsekwencji głód… Nie ma Ojciec wrażenia, że to za dużo nieszczęść naraz jak na jeden kraj?
Za dużo. Jednak ostatnio tutejsze kobiety powiedziały nam, że powódź jest błogosławieństwem dla nich... Stojąca od dwóch lat woda odcięła obóz, w którym mieszkamy z ok. 120 tysiącami ludzi od sąsiednich regionów i plemion. „Nikt teraz nie napada na nas, a i nasi mężczyźni nie idą w odwecie do nikogo. Cieszymy się pokojem. Skoro sami nie potrafiliśmy, to Bóg nas uspokoił” - powiedziały kobiety.
„Pokój i dobro” - franciszkańskie zawołanie tłumaczy chyba wszystko w tym miejscu?
Gdy w 2021 r. pierwszy raz z br. Robertem Wieczorkiem odwiedziliśmy Sudan Południowy, utkwiła mi w pamięci jedna Eucharystia. Popłynęliśmy na nią w górę Nilu razem z biskupem z Malakal. Zatrzymaliśmy się na czymś w rodzaju półwyspu. Po przedarciu się przez gaj palmowy dotarliśmy do miejsca Eucharystii. Wśród uczestników byli żołnierze różnych plemion, ich generałowie oraz wojskowi i świeccy z ONZ. Okazało się, że jest to miejsce, gdzie z wojujących przeciw sobie plemiennych bojówek próbuje się stworzyć jedną armię, nie Dinka, Sziluk czy Nuer, ale wojsko Południowego Sudanu. Wtedy zdałem sobie sprawę, że jest to szczególny moment w historii tego kraju. Zrozumiałem, że nasz charyzmat, który wyraża się w pozdrowieniu „Pokój i dobro”, może tutaj mieć coś do powiedzenia. Co ciekawe, w Nuer pozdrowienie „mal mi goa” znaczy „Pokój i dobro”.
Rubkona to kilkudziesięciotysięczne miasto, w którym polscy kapucyni prowadzą parafię. Czym zajmują się bracia na co dzień?
Rzeczywiście, w lutym otrzymaliśmy pod opiekę parafię Matki Bożej Różańcowej w Rubkonie. Tę samą, którą pan wspominał - Yoanyang, bo to pierwotna nazwa tego miejsca - znaczy „trawa krokodyla”, bo dużo tu braci krokodyli (śmiech). Samo miejsce z ruinami misji jest ciągle zalane. Nasi parafianie mieszkają obok, w uratowanej dzięki wałom przeciwpowodziowym części Rubkony (45 tysięcy) oraz 7 kilometrów na północ, w obozie dla przesiedlonych wewnątrz kraju. To największy taki obóz w Sudanie Płd. Mieszka w nim 120 tysięcy ludzi, z czego ponad 66 tysięcy deklarujących się jako nasi parafianie. My mieszkamy pośród nich. To nasza pierwsza „działalność” - dzielimy ich życie, żyjemy w skromnych, niełatwych, warunkach... modlimy się, udzielamy sakramentów. No i próbujemy się nauczyć tutejszego języka Nuer, co jest dużym wyzwaniem.
Ojciec dopiero w tym roku rozpoczął swoje doświadczenie misyjne, a przekroczył już 50. rok życia. Jak w ogóle zrodził się pomysł wyjazdu na misje?
O misjach myślałem od dawna. Na rok przed wstąpieniem do naszego Zakonu w 1991 r. zrobiłem duży różaniec z drewna, który przekazałem dla naszych misjonarzy w RCA. Bóg sprawił, że moje młodzieńcze marzenie spełniło się dopiero po 32 latach. Inaczej żeni się człowiek, mając 20 parę lat, a inaczej 50 lat. Podobnie jest z wyjazdem na misje. To jak małżeństwo z „rozsądku”. Nie ma tu gorących emocji. Jest wiara, że Bóg mnie tutaj teraz potrzebuje.
Co w byciu misjonarzem, i to w akurat w Sudanie Południowym, jest najtrudniejsze?
Sudan Płd., a szczególnie miejsce, gdzie jesteśmy (IDP Camp), to nie zielone lasy, wodospady, egzotyczna przyroda, które znamy z filmu „Misja”. Nie ma tu nic po ludzku przyciągającego... Wszystko jest trudne, bo nowe i obce. Przed wyjazdem myślałem, że najtrudniejsza będzie utrata poczucia bezpieczeństwa, które mamy w Polsce. Na dziś jednak to upalny klimat jest największym wyzwaniem.
Ok. 40% mieszkańców Sudanu Południowego to katolicy. Jaka jest wiara tamtejszej ludności?
Chrześcijanie stanowią większość w Sudanie Płd. ok. 60 % ludności (40% katolicy, 20% protestanci), 33 % to wyznawcy religii tradycyjnych, około 7 % to muzułmanie. Z jednej strony to wiara młoda, bo 150 lat to niewiele w historii wspólnoty Kościoła. Wiara wymagająca pogłębienia i przeniknięcia bardziej do codziennego życia ludzi. Z drugiej strony to wiara, która została wypróbowana w ogniu prześladowań, które miały miejsce w czasie sudańskich wojen domowych. Przetrwała wówczas próbę islamizacji. Co ciekawe, wiara tutejszego plemienia Nuer to przede wszystkim owoc ewangelizacji nie tyle misjonarzy przybyłych z zewnątrz, ile samych Nuerów, katechistów i zwykłych świeckich. Niektórzy z nich opuścili swoją ziemię z powodu konfliktu w latach 70. i 80. i udali się do Chartumu albo do Etiopii. Tam spotkali chrześcijan i zaczęli przyjmować wiarę w Chrystusa. Po powrocie do ziemi Nuerów dzielili się wiarą wśród swoich rodzin. Być może to zrodziło w nich dużą, rzadką w Afryce, odpowiedzialność za wspólnotę Kościoła.
W okresie wielkanocnym ochrzcili bracia około 1000 osób. Od niemowlaków po stulatków. W Polsce przez kilkadziesiąt lat nie ochrzcił Ojciec pewnie tylu dzieci?
To prawda, podczas pierwszej mszy z chrztem dzieci i dorosłych ochrzciłem 47 dzieci, a był to dopiero początek udzielania tego sakramentu. Ponieważ na parafii pracowałem tylko 2 lata, tamtego dnia ochrzciłem więcej dzieci niż przez moje 25 lat kapłaństwa. Liczby ochrzczonych są duże, ale jeszcze większe jest wyzwanie pogłębionego przygotowania do chrztu oraz formacji po chrzcie. To wielkie zadanie przed nami.
W lutym tego roku Sudan Południowy odwiedził papież Franciszek. Jakie to miało znaczenie dla lokalnego Kościoła, ale też całej społeczności?
2 lutego oficjalnie otwarliśmy naszą trzyosobową obecność w Sudanie Południowym. Tego samego dnia wróciliśmy z Bentiu do Dżuby, stolicy kraju, aby uczestniczyć w wizycie Ojca Świętego (3-5 lutego). Razem z papieżem Franciszkiem przybyli do Sudanu Płd. arcybiskup anglikański z Londynu oraz moderator Kościoła Prezbiteriańskiego ze Szkocji. Chcieli razem wesprzeć wiernych w żmudnej drodze budowania pokoju. Wielkie nadzieje przeplatały się z nutami zwątpienia w możliwość jakiejkolwiek zmiany. Zbyt dużo było różnych prób zaprowadzenia tutaj trwałego pokoju, które kończyły się powrotem do wojny... Osobiście życzyłem temu krajowi, aby wizyta papieża Franciszka stała się tym, czym dla nas Polaków była wizyta Jana Pawła II w 1979 roku: mocnym powiewem Ducha Świętego, który zapoczątkował nowy etap toczących się przemian.
Papież Franciszek w kwietniu 2019 r. zorganizował w Watykanie specjalne rekolekcje dla sudańskich przywódców. Na ich zakończenie ucałował ich stopy, błagając, by zaczęli budować pokój. Gest bez precedensu. Misjonarzom udaje się budować pokój w Sudanie Południowym?
Pokój jest tutaj odmieniany przez wszystkie przypadki, szczególnie w naszym obozie. Pełno tu noszących koszulki z różnymi hasłami o pokoju i pojednaniu, o wyzbyciu się przemocy, o budowaniu jedności w różnorodności. To ślad licznych szkoleń, konferencji prowadzonych przez organizacje ONZ. Jako bracia kapucyni, franciszkanie, chcemy również pomóc budować pokój i pojednanie w tym umęczonym wojnami kraju. Działamy jednak na innym poziomie niż organizacje pozarządowe. Często powtarzam naszym wiernym słowa Matki Teresy z Kalkuty: „każda wojna rodzi się w sercu człowieka”. Potem dodaję od siebie, że każdy pokój również zaczyna się w naszym sercu. My pracujemy nad „nowym sercem”, które przemienić, uzdrowić, odnowić może tylko Bóg. Niesiemy Boga.
Czego braciom najbardziej potrzeba? Jak my z Polski, z Krakowa, możemy Wam pomóc?
Pierwsza pomoc to modlitwa. Można otrzymywać z naszej misji, drogą internetową, intencje modlitewne oraz co 3 miesiące nasz biuletyn „Rubkona News”, w którym dzielimy się tym, co u nas słychać. Wystarczy napisać na rubkona.rss@kapucyni.pl. Druga pomoc to materialna. Gdy tylko woda ustąpi, chcemy odbudować misję - kościół, dom zakonny, szkołę. Ofiary na ten cel można przekazać przez Sekretariat Misyjny Braci Mniejszych Kapucynów Prowincji Krakowskiej. Szczegółowe informacje na www.misje.kapucyni.pl. Trzecia pomoc to informacja. W tym miejscu dziękuję redakcji „Dziennika Polskiego” za możliwość przekazania wiadomości o naszej misji jego czytelnikom. Pozdrawiam z Sudanu Południowego.