Każdy się boi. Ja również. Jednak chęć pomagania jest silniejsza - mówi Mariusz Pluciński z OSP w Michałowicach pod Krakowem
W ciemnym, pełnym dymu korytarzu jest bardzo gorąco. Słychać krzyki przestraszonych ludzi, płacz dzieci. Strażacy, którzy przychodzą im na ratunek, muszą torować sobie drogę, przesuwać nadpalone meble, poruszać się na kolanach, czołgać. - Każdy się boi. Ja również. Jednak chęć pomagania jest silniejsza - mówi Mariusz Pluciński z Ochotniczej Straży Pożarnej w Michałowicach pod Krakowem.
Mariusz, na co dzień pracownik firmy oferującej materiały budowlane, o akcjach Ochotniczej Straży Pożarnej Michałowice dowiaduje się z SMS-a. Aplikacja informuje go o zdarzeniu specyficznym, głośniejszym dźwiękiem, więc nawet bez czytania treści od razu wie, o co chodzi. Bez wahania rzuca wszystko i biegnie do jednostki.
- Mieliśmy kiedyś alarm w wigilię. Siedzieliśmy przy stole z rodziną, a tu pożar samochodu. Wtedy się nie myśli, nie rozważa. Działam z automatu, żeby tylko komuś pomóc. To mnie napędza w tej pracy. Adrenalina i chęć pomocy.
Kilka lat temu w Michałowicach była powódź. Po długotrwałych opadach wylała rzeka. Fala szła od gminy Iwanowice. Były podtopienia, zalania domów.
- Dostaliśmy powiadomienie, że tego dnia przybędzie do nas fala powodziowa. Zalało Michałowice i miejscowości wokół. Jeździliśmy po całej gminie przez tydzień, a potem dostaliśmy wezwanie do sąsiednich Słomnik. Bo tam też zalało konkretnie. I działaliśmy: workowanie, pompowanie, ratowanie sprzętu, przenoszenie ludzkiego dobytku jak najwyżej, żeby go woda nie zalała. Pracy było mnóstwo - wspomina Mariusz.
Najbardziej jednak pamięta pierwszą akcję, do której pojechał. To był śmiertelny wypadek drogowy.
- Zapadł mi w pamięć. Byliśmy pierwsi na miejscu, wszystko trzeba było tam zrobić. Wtedy jeszcze nie byłem ratownikiem medycznym, obserwowałem kolegów, którzy robili swoją robotę. Po tym zdarzeniu stwierdziłem, że zrobię kurs. I jestem ratownikiem od siedmiu lat.
Sześciu jedzie, sześciu wraca
Dla 25-letniego Mariusza Plucińskiego służba w Ochotniczej Straży Pożarnej to pasja i chęć pomagania, ale też tradycja rodzinna. W straży działa już od 10 lat. Początkowo, do osiągnięcia pełnoletności, był zaangażowany w Młodzieżowej Drużynie Pożarniczej. Po ukończeniu 18. roku życia oraz specjalnych kursów pożarniczych został strażakiem ochotnikiem.
- Nie wyobrażam sobie życia bez tej adrenaliny. Dziadek jest strażakiem, dziś już honorowym. Od małego miałem możliwość iść z nim do jednostki, albo posiedzieć w wozie strażackim. Dziadek był konserwatorem, opiekował się samochodami i sprzętem w remizie, sprawdzał, czy wszystko gra. Od dziecka przy nim byłem. I chciałem zostać strażakiem jak on.
Ochotnicy udzielają wsparcia przy wypadkach samochodowych, odpompowują wodę w czasie powodzi, ratują zwierzaki, usuwają połamane drzewa lub gniazda żądlących owadów. I biorą udział w gaszeniu pożarów. Na miejsce zdarzenia często trafiają wcześniej niż karetka czy oddział Państwowej Straży Pożarnej.
- Najbardziej wymagające akcje to pożary i wypadki drogowe. Przy dużym pożarze trzeba założyć strój strażacki i rękawice, potem maskę i hełm, a na plecy - aparat powietrzny. Mamy na wyposażeniu butle kompozytowe, które ważą około 4 kg. Dawniej dźwigaliśmy zwykłe butle, które miały ciężar 6-7 kg. Przyklękanie lub czołganie się z takim ciężarem kosztuje dużo wysiłku. Ale gdy się wraca z akcji, człowiek nie patrzy na zmęczenie, tylko sprawdza, czy wszyscy są w samochodzie i czy nikomu nic się nie stało. Sześciu jedzie, sześciu działa, sześciu wraca. OSP to mój drugi dom - mówi Mariusz.
To odruch
W miejscowości, w której mieszka, zna prawie każdego. A jego znają wszyscy. Nie liczy akcji, w których brał udział, choć przez lata zebrałoby się ich pewnie kilkaset. I chociaż spotyka się z wyrazami wdzięczności ze strony osób, którym pomógł, pozostaje niezwykłe skromnym człowiekiem.
- Gdy widzę, że ktoś potrzebuje pomocy, zawsze się zatrzymam. Mam taki odruch - mówi.
W gminie Michałowice funkcjonuje siedem jednostek OSP, w tym trzy zrzeszone w KSRG (Krajowy System Ratowniczo-Gaśniczy). W tej konkretnej jednostce, oprócz pana Mariusza, służy jeszcze 36 osób. Mają do dyspozycji trzy samochody ratowniczo-gaśnicze: jeden specjalistyczny - do pożarów i dwa przeznaczone do ratownictwa technicznego, drogowego czy powodziowego. Jednostka OSP Michałowice wyjeżdża do akcji około stu razy w roku.
- Kiedy przyjeżdżamy do remizy na wezwanie, nie wiemy, co się wydarzyło - mówi pan Mariusz.
Okazuje się, że funkcjonujący w Polsce system powiadamiania nie zawsze precyzyjnie informuje o danym zdarzeniu. Bywa tak, że dopiero po dotarciu na miejsce dowódca przez radio dowiaduje się o tym, jaki zdarzył się wypadek, komu potrzebna jest pomoc.
- W jednostce wszyscy się świetnie znamy. I wiemy, kto jest dobry w gaszeniu pożaru, a kto lepiej odnajduje się w ratowaniu poszkodowanych. To już trochę rutyna, bo każdy wie, co ma robić.
Gdy strażacy przyjeżdżają na miejsce zdarzenia, najpierw je zabezpieczają, a dopiero później próbują nieść pomoc osobom poszkodowanym.
- Nam się czasami wydaje, że to długo trwa, a ludzie którzy obserwują nasze działania, mówią: ledwo przyjechali, już zrobili robotę - uśmiecha się pan Mariusz.
- Opowiada pan o tym tak spokojnie.
- Dla mnie to normalna sprawa. Jak człowiek usłyszy alarm, biegnie na pomoc.
Najtrudniejsze chwile
Mówi o nich niechętnie, bo przecież strażacy są odważni i niczego się nie boją. Zazwyczaj te najtrudniejsze sytuacje mają miejsce wtedy, gdy poruszają ukryte gdzieś w środku emocje. Czasami strażak dowiaduje się o nich już po powrocie do jednostki, kiedy dociera do niego, jak wielka tragedia rozegrała się na jego oczach, lub że było od niej o krok.
- Kiedyś dostałem powiadomienie o wypadku. Rowerzysta znalazł się pod autem ciężarowym. Po dotarciu do jednostki okazało się, że po kursie ratownika medycznego jestem tylko ja i kolega. Wiedzieliśmy, że będziemy działać tylko we dwóch. Nie mieliśmy pojęcia, co zastaniemy, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że może być bardzo ciężko. Przyjechaliśmy na miejsce i zobaczyliśmy, że to nie był samochód ciężarowy, tylko dostawczy bus. A potem dostrzegliśmy siedzące na skarpie dwie dziewczyny, które miały jedynie otarcia na kolanach. Serce mi stanęło na moment z radości, bo czego innego się spodziewałem, a co innego zastałem. Ale bywa też odwrotnie - dostaję wiadomość, że jest kolizja, a potem okazuje się, że to wypadek ze skutkiem śmiertelnym. Od razu trzeba działać i zrobić jak najlepszą robotę. Wtedy wyłączam myślenie i staram się nie dopuszczać do głosu emocji, dzięki temu jestem bardziej skupiony, a przez to skuteczny - mówi Mariusz.
Podczas akcji jest adrenalina, ale później przed oczami pojawiają się dramatyczne obrazy, które trzeba z siebie wyrzucić. Najlepiej rozmawiając z kolegami z jednostki, którzy też swoje przeżyli. Jak podkreśla pan Mariusz, nie każdemu udaje się pomóc. Strażacy starają się zrobić wszystko jak najlepiej, ale bywa za późno. I kiedy wracają z takiej akcji, w samochodzie panuje cisza.
- Każdy próbuje to w sobie przetrawić. Dopiero po jakimś czasie analizujemy, co mogliśmy zrobić inaczej, dlaczego tak się stało. Nocą miewam wówczas złe sny. Jednak zdarza się, że wkrótce potem wyjeżdżam do kolejnego zgłoszenia, w którym udaje się komuś pomóc. A wtedy zapominam o tamtym, tylko cieszę się, że akcja była skuteczna. Ostatnio był wypadek samochodowy. Poszkodowany wyszedł z niego cudem. Po jakimś czasie dostaliśmy podziękowania na Facebooku od tej osoby. Nie oczekujemy wdzięczności, ale miło się to czyta - podkreśla strażak.
Zwłaszcza, że praca w ochotniczej straży jest głównie społeczna. Oprócz akcji ratunkowych są także szkolenia, kursy, akcje promocyjne, udział w wydarzeniach sportowych oraz w uroczystościach kościelnych czy gminnych. Słowem - jest co robić.
- Zachęcam młode osoby, by wstępowały w nasze szeregi. Warto przyjść, zobaczyć, jak jest. OSP uczy dyscypliny, szacunku, przyjaźni, ale także pracy w grupie i niesienia pomocy bezwarunkowej, bezpłatnej. Warto tak pomagać - podsumowuje pan Mariusz.