Kira Gałczyńska: - Szybko zdałam sobie sprawę, że ojciec jest wielkim poetą
Gdyby ojcu dane było żyć dłużej, choć przez pierwszy okres gomułkowskiej odwilży - wieloma wierszami jeszcze by nas zaskoczył - uważa Kira Gałczyńska, córka Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego.
- Zielony Konstanty, srebrna Natalia. A Kira?
- Chodzi pani o kolor?
- Coś opisują te przymiotniki.
- To jest wzięte z wiersza, a pod tym względem wiersza na mój temat nie było.
- Jak się niesie przez życie spuściznę po takim ojcu?
- Jeśli się pamięta, że równie dobrze mogłam się nazywać Kowalska albo Nowakówna, czyli że jest to najzupełniej poza moim udziałem - to jest wszystko w porządku. Trzeba mieć właściwy stosunek do siebie, do ludzi, do świata.
- Dystans? Myślę o dystansie do pamięci o ojcu, o tym, jaki był, co zrobił, co napisał, co po nim zostało.
- To jest bardzo głęboko we mnie, natomiast wszystkie inne rzeczy są... Mają jakąś sprawę pośrednią pod tytułem... Nieważne.
- Jak to jest? Lekko się taką spuściznę niesie? Trudno? Odpowiedzialnie?
- Jeśli się ma do tego właściwy stosunek, to łatwo nie jest. Bo, żeby mieć stosunek właściwy, trzeba sobie uświadomić wiele rzeczy. Czas, ludzi wokół, o co tym ludziom chodzi. Przez tych siedem lat, kiedy ojciec był ze mną do swojej śmierci, nauczył mnie szalonej pokory wobec wszystkiego, co się działo wokół mnie. To po pewnym czasie zaczęło przynosić owoce w postaci pokory wobec ludzi. Dostrzegania, że w każdym człowieku coś wartościowego jest ukryte. Może na pierwszy rzut oka tego nie widać, ale gdzieś na pewno istnieje. Ojciec miał taki stosunek do ludzi. Odpłacali w różny sposób, ale on mnie tej pokory nauczył.
- Po wojnie była pani z ojcem tylko siedem lat: od jego powrotu w 1946 roku do śmierci w 1953. Pamięta pani ojca sprzed wojny?
- Nie, nie pamiętam. Miałam 3 lata, kiedy wybuchła wojna i z tego okresu pamiętam naprawdę niewiele. Kiedy wrócił po wojnie, był 1946 rok, mieszkaliśmy wtedy w Krakowie, nie poznałam go. Podobnie, jak on mnie nie poznał.
- Spytał o Kijka?
- Kijek - tak nazywali mnie tylko rodzice.
- Kiedy ojciec zmarł, miała pani raptem 17 lat. Jak żyliście od powrotu z wojny do jego śmierci? Atakowano go przecież i za przeszłość, i za teraźniejszość. Za współpracę z przedwojennym tygodnikiem „Prosto z mostu”, za nie dość socrealistyczną twórczość po powrocie z wojny. Adam Ważyk potępił za to Gałczyńskiego w 1950 roku. Ojciec dostał zakaz publikacji i spotkań z czytelnikami. Rok później zaatakował Miłosza w „Poemacie dla zdrajcy”, zdążył jeszcze napisać panegiryk po śmieci Stalina. A jednocześnie jeździł już na Mazury, do leśniczówki Pranie, gdzie powstała choćby „Kronika Olsztyńska”, poemat „Niobe”. Zdawała sobie pani sprawę, co w tym czasie działo się wokół poety K. I. Gałczyńskiego?
- Zdawałam sobie sprawę, zwłaszcza w tym ostatnim okresie, od 1950 roku, kiedy zwaliło się na niego niewyobrażalnie dużo.
- Gałczyński miał bardzo różne okresy w swoim życiu.
- Taaak, miewał okresy różne. A gdy patrzę z perspektywy lat, oczywiście z obecnej perspektywy, to... uważam, że.... dobrze, że miał takie okresy.
- Dobrze?!
- Ataki powojenne były niespodziewane. On się odgryzał, jak mógł, kpił z nich w żywe oczy - nie wiedzieli tego. Gdy się dzisiaj czyta wiele wierszy, uważanych za sztandarowe dla tamtego okresu - widać, ile w nich jest kpiny. Tego cenzorzy nie widzieli. Gdyby mu dane było żyć dłużej, choćby przez pierwszy okres odwilży gomułkowskiej, która nie była długa, ale jednak dawała oddech. Gdyby udało mu się przeżyć trzy lata więcej, toby nas bardzo wieloma wierszami jeszcze zaskoczył.
- Kiedy pani sobie uświadomiła, że jednak tata wielkim poetą jest? Mimo tego wszystkiego, co działo się wokół niego?
- Myślę, że zdawałam sobie z tego sprawę codziennie, jeszcze w latach krakowskich, czyli w okresie jego największej popularności, najlepszych wierszy, które w tamtym czasie się pojawiły. Takiego wiersza, jak „Zaczarowana dorożka” nie napisał nikt i nikt nie napisze w dającej się przewidzieć przyszłości.
- A potem, na Mazurach, w leśniczówce Pranie?
- W Praniu to już był inny okres. Kiedy z kolejnych redakcji wracały grube koperty, pogardliwym ruchem wrzucał je do szuflady i mówił: Przyjdzie czas, że będziecie mnie drukować. Z tej kiepskiej literatury, której od niego wymagano i którą próbował pisać, z wierszy, po które dzisiaj nikt nie sięga, bo tak szeleszczą papierem - trafił w zupełnie inną rzeczywistość.
Byłam już znacznie starsza i kiedy wieczorami czytał napisane przez siebie wiersze, zdawałam sobie sprawę, że mam do czynienia z wielki autorem. Z wielkim poetą.
- Kto żegnał na pogrzebie wielkiego poetę?
- W imieniu pisarzy pożegnał ojca Jarosław Iwaszkiewicz, student zagrał Bacha na skrzypcach, Sokorski (Włodzimierz Sokorski - wtedy minister kultury i sztuki - dop. red.) przemawiał. To był smutny pogrzeb. Jakby mogły być wesołe pogrzeby...
Pogrzeb był.... przygnębiający, do imentu przygnębiający. Dzień był mglisty, ponury i jak na ironię, jedynym odznaczeniem, które ojciec dostał, odznaczona została trumna. Moja matka ten jakiś order (Krzyż Kawalerski Orderu Odrodzenia Polski - dop. red.) natychmiast z ręki wypuściła w moją rękę. W polskim zwyczaju jest, że kiedy umiera człowiek zasłużony, można się z nim pożegnać. Tego dnia, kiedy radio podało, że umarł Gałczyński - to była niedziela - przychodzili zwyczajni ludzie, z ulicy. Jego czytelnicy przychodzili się pożegnać. Stała długa kolejka, przez cały korytarz, aż na schody wychodziła.
I to było jedyne pożegnanie z czytelnikami bardzo wtedy popularnego i kochanego poety. Moja matka uważała, że ojciec zmarł przez to wszystko, co się wokół niego działo. I tak mam prawo dzisiaj o tym myśleć. Obrzydliwe opowiadanie Lenarta, dedykowane Gałczyńskiemu za poemat „Dzikie wino” zapowiadało nowy etap nagonki. Grafomański tekst Lenarta „Dzikie wino i łzy”, był typowym przykładem napaści w tamtym stylu, w stylu’53 roku.
Ojciec na to odpowiedział. To był ostatni list, który napisał.
Do mnie wrócił po wielu, wielu latach, dzięki Andrzejowi Drawiczowi, kiedy pracował w „Sztandarze Młodych” i tam wyciągnął to z archiwum.
- Po śmierci mamy została pani kustoszem pamięci ojca?
- Nie lubię tego określenia. Raczej uważam się zawsze za ożywiony eksponat, który funkcjonował w Praniu, natomiast to określenie jest takie .... humorystyczne. Myślę, że ojciec by się zanosił śmiechem, gdyby coś podobnego usłyszał w odniesieniu do mnie.
- A nie żyje pani życiem ojca i życiem mamy, kiedy szukała śladów jej przodków?
- Żyję, oczywiście! To są bardzo inspirujące ślady, które mi pozwoliły przetrwać moje bardzo trudne okresy. Poza tym, kiedy człowiek był młody, był głupi. Nie pytałam, kto to jest ten brodaty pan na zdjęciu? A potem nie miałam już kogo zapytać. Jeżeli się podjęłam roli biografki obojga, to trzeba było dokopywać się do różnych dziwnych spraw.
- Gałczyńscy po mieczu podobno pochodzą z okolic Torunia?
- Nawet jeździłam i szukałam. W Aleksandrowie Kujawskim znalazłam ślady w dokumentacji. Być może te pierwsze wiersze pisane dla Jadwisi z Aleksandrowa Kujawskiego podpowiadają, że należy to miejsce odwiedzić, zobaczyć, by móc sobie wyobrazić, jak to wyglądało. To są zawsze bardzo inspirujące tropy.
- Wiedziałyście z mamą w czasie wojny, co się dzieje z ojcem?
- Korespondencja między nim a mamą była dość, powiedziałabym, żywa. Chociaż, co się z tymi listami stało - nie mam pojęcia. Zostało ich w sumie niewiele. Myślę, że zginęły razem z miastem. Po powstaniu wygonili nas z Warszawy do obozu. Kilka listów znalazło się w pojemnej torbie babki. I to wszystko.
- Odkrycie, że ma pani brata, było zaskoczeniem? Kostek Gałczyński z Australii znalazł panią w 1990 roku w leśniczówce Pranie. Nigdy wcześniej nie było mowy o tym, że ma pani brata?
- To było ogromne zaskoczenie i bardzo szczęśliwe wydarzenie. Okazało się, że mam i brata, i bratową i bratanicę. Wtedy już Kira była na świecie.
- Kira?
- Kira Jane, w Australii. Podobnie jak jej siostra Sara, nosi nazwisko Gałczyński. W Australii jest Kira Jane Gałczyński.
- Po wielu dyskusjach, co Gałczyński zrobił, co napisał przed wojną, co po wojnie, jak się zachowywał, pił na umór, czy był alkoholikiem...
-... to choroba! Jak długo można mówić o chorobie? Kiedyś pytano mnie wyłącznie o to, jak pił i dlaczego pił. Nikt nie raczył brać pod uwagę tego, że była to choroba. Dlatego mówię o tym z niechęcią. Dla mnie to nigdy nie były wesołe zdarzenia, które czasami się opowiada przy stole biesiadnym.
To była choroba, podczas której charakter ojca zmieniał się o 180 stopni. Ta zmiana charakterologiczna bardzo głęboko odbijała się na całym domu, który nagle przestawał funkcjonować. Dużo o tym pisałam, dużo mówiłam i można by temat pogłębić, ale to jest zupełnie nieistotne. On nie dlatego zapisał się w pamięci ludzi, że pił, ale dlatego, że pisał bardzo dobre wiersze.
- Który jest pani ulubiony?
- „Spotkanie z matką”. Wydaje mi się, że to jest wiersz o mojej matce, a nie o mojej babce. Że to jest wiersz o pani Popowskiej, matce leśniczego Stanisława z leśniczówki Pranie, bardzo mądrej i cudownej kobiecie, że to jest w ogóle wiersz o świecie, który minął i którego już nie ma. To jest dla mnie takie zaklęcie na czas dobry, żeby trwał i na czas zły, żeby szybko minął.
Kira Gałczyńska | Dziennikarka i pisarka, córka poety Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, edytorka twórczości swoich rodziców. Autorka kilkudziesięciu książek (reportaże, powieść, biografie rodziców - „Srebrna Natalia”, „Zielony Konstanty”). |
Konstanty Ildefons Gałczyński (1905-1953) | Poeta, tłumacz. Literacko zadebiutował w 1923 r. Po wojnie współpracował m.in. z „Przekrojem”, „Tygodnikiem Kulturalnym”. Autor wielu ciągle cytowanych wierszy. Gałczyński nieodmiennie kojarzy się z jedynym w swoim rodzaju „Teatrzykiem Zielona Gęś”, z tekstów poety czerpią twórcy kabaretów. Jego wiersze śpiewa, m.in. Magda Umer, Maryla Rodowicz, Kazik Staszewski, Stan Borys, Katarzyna Groniec. Niedawno ukazał się tom „Zielona Gęś. Najmniejszy Teatr Świata”. Zawiera oryginalne nieocenzurowane przez „Przekrój” teksty poety. |