Gdyby zrobić listę rankingową najbardziej znienawidzonych stworzeń na świecie, z pewnością znalazłby się w pierwszej dziesiątce. A gdyby zawęzić pytanie do czasu wakacji - kto wie, czy nie awansowałby do pierwszej trójki. Komar, czyli prawdziwy koszmar nocy letnich.
Niepozorny, mały, a przy tym waleczny krwiopijca już niejednego skutecznie przepędził z ukochanych Mazur. Nawet ci, którzy stali się szczęśliwymi posiadaczami wymarzonego domku nad wodą, często decydują, że tym razem wynajmą go innym, a sami pojadą tam, gdzie nie usłyszą wieczorem wyjątkowo drażniącego bzyczenia. Bo prawdopodobnie to także jeden z tych dźwięków - zaraz po pisku kredy na tablicy czy skrobania po styropianie - który u niejednego powoduje ciarki, ból zębów, przykurcz oraz nerwowe, często odruchowe drapanie po łydkach. Tak, to niepozorny komar - a w zasadzie chmary komarów, które latem - dosłownie i w przenośni - skutecznie potrafią człowiekowi spędzać sen z powiek.
Wojna z komarami od wielu lat jest wyzwaniem, z którym mierząsię największe laboratoria naukowe na świecie
Komarzyca matka
Na świecie żyje kilka tysięcy odmian komarów, ale w Polsce tylko około 47 gatunków. I choć nie wszystkie czyhają na człowieka - niektóre żywią się tylko krwią ptaków i niektórych zwierząt - tych żądnych ludzkiej krwi jest i tak wystarczająco dużo, by zepsuć niejednego grilla, spacer po lesie albo cały wyczekany urlop w domku nad jeziorem.
Bo komar, choć mikrus i chuchro - mierzy ledwie 16 mm i waży 2,5 mg - a i żywot ma niedługi, bo około dwóch tygodni, potrafi przypuścić na człowieka bardzo dotkliwy atak. Choć dźwięk, który wydają jego trzepoczące od 300 do 600 razy na minutę skrzydła, często go zdradza i naraża na niechybnie śmiertelne pacnięcie, to jednak w większości takich nalotów człowiek z nim przegrywa. A w zasadzie z nią - bo komar, który nas kłuje, to ona, a więc komarzyca.
Pan komar - by oddać sprawiedliwość płci - w tej wojnie udziału nie bierze - Bogu ducha winny biedak żywi się jedynie nektarem kwiatów, a zaraz po zapłodnieniu samicy staje się zupełnie bezużyteczny. Komarzyca za to, która do swego partnera ma stosunek cokolwiek instrumentalny, chce być dobrą matką, więc zrobi wszystko, by złożyć setki jaj, do czego potrzebuje wysokobiałkowej, odżywczej krwi, której będzie szukać jak szalona.
Potrzebuje do tego oczywiście także odpowiednich warunków, czyli przede wszystkim wody - najczęściej stawów, bagien, jezior, miejsc z założenia wilgotnych, zacienionych i nienarażonych na wy-schnięcie, choć niektóre komary mają zdolność wyczuwania zmian w pogodzie, zwłaszcza zbliżającej się wilgoci, i są w stanie złożyć jaja nawet w chwilowo suchym miejscu. Są też i takie gatunki, którym wystarczą stare opony z odrobiną deszczówki, muszla ślimaka z kroplą wody w środku czy nawet zacienione piwnice, w których znajdują się cieknące rury.
Larwy komarów zazwyczaj wykluwają się wiosną i latem, a te, których jaja zostały złożone jesienią, pozostają przez zimę w stanie hibernacji. Larwy po wykluciu można zaobserwować w postaci bardzo ruchliwych „przecinków” pod taflą wody.
Co zabawne - gdyby zrobić taką obserwację pod mikroskopem, można by dostrzec, że stworzonka, by oddychać, posługują się maleńkimi rurkami przypominającymi sprzęt do nurkowania. Jednak po kilku dniach larwy przybierają postać dorosłą i rozpoczynają nowy cykl. Samce, zaraz po zapłodnieniu samicy, zginą, komarzyce zaś wyruszą na poszukiwanie ciepłej krwi.
Póki oddech, póty wojna
I gdyby zdobyć się na uczciwość, trzeba by przyznać, że człowiek w pewnym sensie sam wystawia się komarom na pożarcie. Latem odkrywamy nasze ciała, mamy podwyższoną temperaturę, pocimy się, szybciej oddychamy. A właśnie to wszystko jest lepem, który przyciąga komarzyce.
Najważniejszym z nich jest jednak emitowany podczas ludzkiego oddychania dwutlenek węgla. Aby się o tym przekonać, warto zrobić prosty eksperyment, który może posłużyć w przyszłości także jako pułapka na te owady. Potrzebować do tego będziemy zwykłej plastikowej butelki, którą przecinamy na pół i do dolnej części nalewamy ciepłą wodę, dodajemy dziesięć łyżek cukru oraz łyżkę drożdży. Po zmieszaniu mikstury wkładamy do niej pierwszą część butelki - gwintem do środka, a miejsce połączenia oklejamy taśmą.
Domową fabrykę dwutlenku węgla odstawiamy w miejscu, gdzie spodziewamy się nalotu. Już po kilku minutach do pułapki wpadną pierwsi więźniowie, a po całej nocy będzie się można naprawdę przestraszyć, bo butelka będzie wręcz czarna od komarów, które zostaną zwabione tu nawet z odległości 30-40 metrów. A to tylko pułapka eksperymentalna - my wszak ten związek wydychamy non stop, co nie powinno dziwić, że komary - no cóż - po prostu na nas lecą.
I tu kolejne zaskoczenie - komar wcale nie kłuje nas boleśnie. Co więcej, gdy zdecyduje się, po uprzednim zrobieniu kilkunastu próbnych wkłuć, w końcu zapuścić swą kłujkę w skórę i zacząć wysysać krew, wpuści nam jednocześnie ze swoją śliną zarówno substancję, która rozrzedzi krew, jak i niewielką ilość środka przeciwbólowego - a co za tym idzie, długo możemy się nie zorientować, że mamy na sobie jakiegoś intruza.
Poczujemy to dopiero wówczas, gdy to nasz organizm zorientuje się, że ma w sobie obcą substancję i zastosuje reakcję obronną, czego wynikiem będą swędzące bąble lub czerwone plamy. Do tego czasu może minąć jednak nawet kilka minut, a jeden komar w ciągu zaledwie minuty jest w stanie wyssać nawet dwa razy więcej krwi niż sam waży. Dla porównania, człowiek o wadze 70 kilogramów, by dorównać komarowi, musiałby wypić w ciągu minuty 140 litrowych butelek wody.
Ale zaraz, komary to przecież organizmy zmiennocieplne, co oznacza, że temperatura ich ciała zależy od temperatury otoczenia. Co za tym idzie, zazwyczaj są dużo zimniejsze niż nasza gorąca krew, co z kolei sugeruje, że podczas procesu zasysania komar jest narażony na gigantyczny szok termiczny, którego teoretycznie nie powinien przeżyć.
Komar znalazł jednak i na to osobliwy sposób, bo gdyby znów obserwować go pod mikroskopem podczas żłopania krwi, na jego odbycie dałoby się zauważyć wypuszczaną na ułamek sekundy maleńką kroplę. To mieszanina uryny i krwi, którą komar wystawi na chwilę, by ta natychmiastowo się schłodziła, a jednocześnie schłodzony został organizm owada. Co więcej, po zakończonej robocie komar zaprze się odnóżami, wyciągnie ostrze i przed odlotem niekiedy się jeszcze na nas wypróżni - ot, by mu się nieco lżej leciało. Czy ta wiedza pozwoli go jeszcze oszczędzić?
Dobry zły komar
Coroczne plagi komarów, za które odpowiadają także w Polsce coraz cieplejsze i wilgotniejsze zimy, to jednak nie złośliwość matki natury. Pytanie, skąd tu ich tyle, gdy wypoczywamy nad wodą, wydaje się retoryczne.
Jednak gdy spojrzymy na to z nieco innej, szerszej perspektywy ekosystemu, którego komary są - czy nam się to podoba, czy nie - bardzo istotną częścią, ich po prostu musi być dużo.
Po pierwsze, są elementem wielu łańcuchów pokarmowych. Komar gości w menu m.in. żab, ślimaków czy pajęczaków. To właśnie dzięki komarzemu „mięsku” inne organizmy są w stanie przepoczwarzyć się w kolejne stadia swojego rozwoju.
Po drugie - gdyby nie tysiące złożonych jaj, z których część będzie pożarta, a następnie pożarta będzie część larw, którym uda się wykluć, a na kolejną część już dorosłych osobników - liczoną w setkach tysięcy - będą czyhać z kolei ptactwo, ważki, pająki, komarom zwyczajnie nie udałoby się przedłużać swojego gatunku.
Aż chciałoby się uronić łzę nad tym komarzym losem, który - jak widać - do łatwych nie należy. Ludziom jednak trudno spojrzeć na tych biedaków z takiej perspektywy i od lat robią, co mogą, by z komarami wygrać. Niestety, o czym mówią naukowcy, na komary nie ma stuprocentowo skutecznego środka, a te, które się stosuje zarówno na larwy, jak i dorosłe osobniki, działają chwilowo, najczęściej do pierwszego deszczu.
Najwydajniejszą metodą zwalczania plag jest stosowanie pyretroidów, czyli syntetycznych pochodnych pyretryny, kiedyś zwanej proszkiem perskim (sproszkowane kwiatostany egzotycznych chryzantem). Rośliny te wytwarzały truciznę dla własnych celów, by nasiona nie były atakowane przez szkodniki. Dziś stosuje się chemiczne odpowiedniki pyretryny, która niestety ma zgubny wpływ na ryby i inne bezkręgowce żyjące w wodzie.
Do połowy lat siedemdziesiątych w Polsce używano także niezwykle skutecznego pestycydu DDT (dichlorodifenylotrichloroetan), zwanego u nas azotoxem. Był to silnie działający na owady związek chemiczny, który paraliżował ich układ nerwowy, a w rezultacie zabijał. Był szczególnie mocno wykorzystywany do tępienia komarów w krajach, gdzie owady były nosicielami śmiertelnej malarii. Pierwszy raz użyto go do zwalczania plag owadów już w 1939 r., a dziewięć lat później Paul Müller dostał za jego odkrycie Nagrodę Nobla.
Niestety okazało się także, że choć azotox jest niezwykle skuteczny w walce z insektami, ma także bardzo trujące właściwości, na które narażone były nie tylko zwierzęta, zwłaszcza ptaki, ale także człowiek. Mimo że oficjalnie został zakazany, w wielu krajach Trzeciego Świata nadal wykorzystuje się DDT do walki z chorobo-nośnymi owadami, narażając na olbrzymie straty nie tylko ludzi, ale całe środowisko naturalne.
Dlatego ekolodzy - którym niejeden komar też upuścił sporo krwi - grzmią i apelują, by walka z owadami nie przybierała takiej skali i odbywała się na zasadach względnego fair play. Ich zdaniem, podobnie jak naukowców zajmujących się obserwacją owadów, rozmiar strat powstałych w wyniku takich bezmyślnych akcji prowadzonych na większą skalę jest zabójczy dla przyrody, z czego nie zdajemy sobie sprawy, dopóki nie okaże się, że przy okazji wytruwa się w ten sposób wszystkie pszczoły w pobliskich pasiekach.
Nie zmienia to jednak tego, że wojna z komarami od wielu lat jest wyzwaniem, z którym mierzą się największe laboratoria naukowe na świecie. Nie tylko po to, by żyło nam się dobrze podczas wakacji, ale przede wszystkim dlatego, że komary to nie tylko strażnicy wielu ekosystemów, ale także nosiciele groźnych chorób, na które - zwłaszcza malarię, dengę czy gorączkę zachodniego Nilu - co roku umierają miliony ludzi.
Na szczęście problem tego typu chorób nie dotyczy Polski, bo jak na razie odnotowano tylko sporadyczne przypadki przenoszenia przez komary z rodzaju Culex pipiens boreliozy i zapalenia opon mózgowych. Naukowcy zauważyli także, co budzi niepokój, przesuwanie się granic występowania gorączki zachodniego Nilu, na którą zachorowania pojawiły się w Czechach.
Na szczęście naszym parasolem ochronnym jest umiarkowany klimat, który nie pozwala zainfekowanym komarom osiągać dojrzałości - mowa tu choćby o żyjącym u nas widliszku, który teoretycznie mógłby przenosić malarię. Uspokajają także epidemiolodzy, zapewniając, że polskie komary są sterylne, co oznacza, że choć uciążliwe i powodujące różny stopień reakcji alergicznych, nie zagrażają ludzkiemu życiu. Najbardziej dokuczliwymi komarami są u nas tzw. Aedes - inaczej komar leśny lub doskwierz, oraz Culex - komar brzęczący.
Z motyką na komary
No dobrze, jesteśmy przeciwni metodom chemicznym i pozbywaniu się tych niesympatycznych stworzeń za wszelką cenę. Jak więc walczyć z tym naturalnym najeźdźcą w sposób nieco bardziej humanitarny?
Bardziej cywilizowanymi preparata-mi są zwane repelenty, czyli inaczej odstraszacze, które nikogo nie zabiją, a jedynie osłabią pewne mechanizmy ułatwiające komarom namierzenie celu.
Należą do nich, i są zdaniem ekspertów najskuteczniejsze, preparaty oznaczone skrótem DEET. To co prawda także związek chemiczny, ale względnie bezpieczny dla człowieka, a u komarów powodujący jedynie zakłócenie receptorów, które odpowiedzialne są za wyczuwalność oktano-lu, który wywarza skóra ludzka.
Porównywalną skuteczność ma także bayrepel (ikarydyna), który działa drażniąco na węch owadów, uniemożliwiając im wyczucie zapachu potu i kwasu mlekowego. W wielu preparatach zastosowanie znajdują też olejki eteryczne - cytronela (działa także na wszy i kleszcze), olejek kamforowy, anyżowy, cynamonowy czy bardzo skuteczny goździkowy. Niestety ten typ odstraszaczy działa krótko i musi być stosowany w sporym stężeniu, co może powodować u człowieka reakcje alergiczne.
Nowością w ostatnich latach są antykomarowe bransoletki i plastry, a w domu elektrofumigatory - urządzenia elektryczne wkładane do gniazdka prądu lub na baterie.
Nie zapominajmy też o moskitierach, siatkach antykomarowych, ale także o specjalnie impregnowanej odzieży - popularnością cieszą się ostatnio zwłaszcza skarpety, które chronią najbardziej narażone na atak komarów kostki i łydki.
Gdy jednak nie uda nam się ochronić przed skutecznym atakiem komara, warto mieć na podorędziu preparaty, które zawierają mentol i środki przeciwhistaminowe, które złagodzą swędzenie, a te, które zawierają benzokainę - uśmierzą ból.
Warto przy tym pamiętać, że komary żyły na długo przed ludźmi, i to my w jakimś sensie jesteśmy dla nich intruzami. Ale czy to wystarczy, by spojrzeć na nie łagodniej podczas tegorocznych wakacji?