Krainy mrozu, które wzbudzają zachwyt
O zimie, przenikliwym chłodzie i mroźnych krainach - na czele z Grenlandią - rozmawiamy z Iloną Wiśniewską, reportażystką i fotografką.
Co dla ciebie znaczy zimno?
Spokój. Kilka ostatnich zim spędziłam na Północy. W północnej Norwegii, na Spitsbergenie, w Grenlandii. Tam zimą jest minus trzydzieści, minus trzydzieści pięć. Ale marznie się inaczej niż tutaj, bo jest sucho. W Polsce, jak przychodzi zima, jest buro, mało śniegu, wszędzie plucha i melancholia. A tam zimno jest elementem życia. Po prostu: jest. Północ chyba tego uczy najbardziej, że bierze się wszystko takim, jakie jest.
Północ to też noc polarna i dzień polarny. Jak tu nie zwariować, jeśli przez kilka miesięcy nie ma w ogóle słońca, a potem przez kilka miesięcy to słońce w ogóle nie zachodzi?
Noc polarna to jedno z najpiękniejszych przeżyć. Ogranicza bodźce. Czasem jedynym źródłem światła jest księżyc. Jak masz mało bodźców, zaczynasz rozumieć, ile dzieje się w twojej głowie. Teraz, po dziewięciu latach wróciłam do Polski - nie wiem, na jak długo. Od kilku lat zima to dla mnie wspaniała pora, bo nie ma słońca, zobaczymy jak będzie tutaj. Wolę noc polarną niż dzień polarny; nie mam wtedy w sobie tego niepokoju, który zawsze towarzyszy mi w lecie. Jak nie zachodzi słońce, organizm jest ciągle pobudzony.
I trudno, przez to słońce, zasnąć?
Są na to sposoby. Ja zakładam sobie na oczy czarną skarpetę. Pięta idealnie pasuje na nos. Skarpeta w ciągu nocy i tak się zsunie, ale przynajmniej pozwoli zasnąć.
Nie lepiej kupić sobie opaskę na oczy?
Ona uciska głowę z tyłu. W każdym razie, jeśli komuś nie wystarczy zasłonięcie oczu, zakleja szybę folią aluminiową.
Grenlandię poznałaś, pracując tam w domu dziecka.
Nie mam poczucia, że poznałam Grenlandię. Im dłużej tam byłam, tym bardziej miałam wrażenie, że nie wiem nic o Grenlandii i o Grenlandczykach. Nie podróżowałam też po całej Grenlandii, która jest przecież ogromna, choć zamieszkana jedynie przez 56 tysięcy ludzi. Trafiłam do domu dziecka na malutkiej, skalistej wyspie Uummannaq, na zachodnim wybrzeżu Grenlandii. Zatrudniłam się tam jako wolontariuszka. Nie miałam ambicji, żeby coś zmienić - nie wierzę, że wolontariusze mają taką możliwość; w końcu przyjeżdżają do świata, który jest zorganizowany. Chciałam im się tylko na coś przydać. Robiłam więc to, co potrafię: sprzątałam i gotowałam. Nie mam zbyt wielu talentów, poza tym, że robię w miarę dobre zdjęcia. Jednemu chłopakowi, Gertowi, pożyczyłam swój aparat, bo chciał robić zdjęcia. Ale Gert już nie żyje.
Gert to chłopak z okładki twojej książki?
Tak. Gert nigdy się do mnie nie odzywał i tym właśnie zwrócił moją uwagę. Unosił tylko brwi, jak mnie widział. A ja jeszcze wtedy nie wiedziałam, co to znaczy.
A co znaczy?
Gest na powitanie. Albo „tak”.
A „nie”?
Krótkie zmarszczenie nosa. Między mną a Gertem wywiązała się więź, o którą mnie proszono, żeby się nie wywiązywała - pracownicy domu dziecka ostrzegali wolontariuszy, żeby nie angażować się w relację z żadnym dzieckiem. Dorośli przyjeżdżają, wyjeżdżają, dorosłym się nie ufa. To doświadczenie na pewno więcej zmieniło we mnie niż w tych dzieciach. One były raczej zdystansowane. Ale z Gertem udało się w pewien sposób zaprzyjaźnić. Mimo że nie mieliśmy wspólnego języka, poza mimiką, bo Gert mówił tylko po grenlandzku, a po angielsku rozumiał, ale nie chciał mówić. Podobno trzeba kilku lat, żeby jako tako poznać język grenlandzki. Jest zupełnie inny od tych, które znam. Inaczej w nim się myśli. Inaczej opisuje rzeczywistość.
Czytaj więcej:
- W tej części świata morze zimą zamienia się w drogę, po której mkną psie zaprzęgi
- Przekonaj się, dlaczego na Grenlandii średnio raz w tygodniu ktoś popełnia samobójstwo
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień