Warto przeanalizować kryzys z notatką MSZ, która wyciekła do dziennikarzy, by dowiedzieć się czegoś o polskiej polityce. Notatki wyciekają na całym świecie, nie ma w tym nic dziwnego, na całym świecie dziennikarze, z wyjątkiem może zupełnie skrajnych przypadków, tego rodzaju dokumenty by opublikowali.
Ze strony oficjalnych czynników nastąpiłoby dementi, podobnie jak ze strony Departamentu Stanu. Tu zresztą dementi było wzorowe, gdyż pomimo odcięcia się od pewnych interpretacji dokumentu, występująca urzędniczka nie naraziła się na zarzut kłamstwa - nie zaprzeczała ani temu, że rzeczone spotkanie polskich dyplomatów z amerykańskimi urzędnikami miało miejsce, ani zasadniczym treściom dokumentu.
Rzeczniczka Heather Nauert powiedziała tylko to, co konieczne, by notatka nie była wykorzystywana powiedzmy przez propagandę rosyjską do pogarszania i tak trudnej sytuacji pomiędzy sojusznikami. Przekazane przy okazji informacje (brak planowanych spotkań polsko-amerykańskich na najwyższym szczeblu) tylko wzmocniły tezy z notatki. Można więc powiedzieć, że każdy w tej opowieści wykonał swoją pracę jak w normalnie funkcjonującym systemie.
Obraz nie jest jednak taki doskonały. Najdziwniejsze rzeczy działy się w Polsce - są one kolejnym przykładem, jak słaby mamy w Polsce system demokratyczny.
Najgorsze było, że wobec poszlak, które nie pozostawiały wątpliwości, że notatka istnieje, część polityków poszła w kłamstwo - to jest element niedopuszczalny w tego rodzaju sytuacjach w demokratycznych systemów. Ze strony części liderów opinii - dziennikarzy i komentatorów pojawiły się wezwania do rozprawy z portalem, który opublikował notatkę, dziennikarzami, którzy ją zdobyli i ich informatorami.
Otóż debata na temat notatki jest bacznie obserwowana przez naszych politycznych partnerów i właśnie tego typu pomysły, karania mediów za publikowanie zdobytych informacji są przykładowo w Ameryce najlepszym potwierdzeniem, że w Polsce pojawiał się problem z wolnością słowa. Tak, tak. Już same wezwania mają prawo być tak odczytywane, jeśli padają z usta osób związanych z władzą, lub wręcz posłów rządzącej większości - są bowiem dowodem, że rozpoczął się proces zastraszania dziennikarzy i wymuszania autocenzury.
A najciekawsze jest to, że w gruncie rzeczy wszystko, co notatka przyniosła, od dawna było znane i pojawiło się już w oświadczeniach samego sekretarza Tillersona. Niejawny dokument MSZ potwierdzał tylko, że w przyjacielskich słowach w nieformalnej atmosferze politycy amerykańscy mówią polskim to samo, co w oficjalnych oświadczeniach.