Kroniki zwykłego człowieka. Król jest nagi
Lada moment na uczelniach ruszy sesja egzaminacyjna. Czas znienawidzony zarówno przez studentów, jak i większość wykładowców, bo w ocenianiu nie ma nic przyjemnego. No chyba, że ktoś ma sadystyczne zacięcie. Jednocześnie uczniowie rozpoczynają ferie i przynoszą do domu semestralne „świadectwo”, które albo jest powodem do dumy rodziców, albo ich niepokoju. W końcu od ocen zależy, czy dziecko dobrze zda egzamin, by trafić do lepszej szkoły średniej, by lepiej zdać maturę, by dostać się na lepsze studia.
Łączę te dwie perspektywy – edukacji obowiązkowej i szkolnictwa wyższego – bo istnieje między nimi nierozerwalna więź. Studia wyższe są dziś bowiem celem edukacji na niższych szczeblach. Kiedyś Ken Robinson, nieżyjący już wizjoner edukacji, wyśmiewał stwierdzenie, że „studia zaczynają się w przedszkolu”, bo jak słusznie zauważał, „w przedszkolu zaczyna się... przedszkole”. Warto jednak spojrzeć na to, co dzieje się z edukacją wyższą, bo to ona jest kluczem do reformy oświaty, o której pisałem tu przed dwoma tygodniami. Jeżeli bowiem studia tracą swój dotychczasowy sens, to sens przestaje mieć i wyścig o dobre stopnie w szkole podstawowej czy zwłaszcza średniej.
Od kilkunastu lat pytam swoich studentów, po co przychodzą na uczelnię. Na pierwszym roku zwykle odpowiadają, że chodzi im o zdobycie kompetencji potrzebnych na rynku pracy. Później widząc, że uczelnia ich nie daje, odpowiadają zwykle, że chodzi o dyplom. Jednak z każdym rokiem kolejne roczniki studentów coraz szybciej mówią o poczuciu marnowania czasu. Nawet jeśli studia im się podobają, to nie zmienia to ich oceny.
Skąd to poczucie? Kiedyś edukacja była zarezerwowana dla elit i stanowiła element systemu ich reprodukcji. Wraz z rewolucją przemysłową pojawiła się potrzeba upowszechnienia edukacji – na początku podstawowej, a później także i wyższej. W międzyczasie jednak doświadczyliśmy rewolucji informacyjnej, która umożliwiła rozwój edukacji nieformalnej i pozaformalnej. Szkoła przestała być jedynym miejscem, w którym można się było uczyć. Ba, często przestała być najlepszym miejscem do zdobywania kompetencji.
Ta zmiana mogła zabić uczelnie, dlatego wymyślono dyplomy. Oto teraz akademicy stali się już nie tyle nauczycielami, co raczej kapłanami-strażnikami dzierżącymi klucze do kariery. W każdej ofercie pracy na pierwszym miejscu widniało bowiem symboliczne „wyższe wykształcenie”.
Trudno się dziwić, że odbyło się to kosztem jakości kształcenia, bo zarówno studenci, jak i wykładowcy, zrozumieli, że gra toczy się już o coś zupełnie innego.
Problem pojawił się w momencie, w którym zdecydowana większość rynku zorientowała się, że dyplomy mają bardzo niską wartość i niewiele mówią o kompetencjach potencjalnego pracownika. Nagle „wyższe wykształcenie” zaczęło znikać z ofert. Studenci już to widzą, podobnie jak i kandydaci na studia. Sale wykładowe jeszcze są pełne, bo może rodzice chcą zaspokoić swoje niespełnione aspiracje i wpychają dzieci w uniwersyteckie mury. Tyle, że to już ostatnie tchnienie. W końcu ktoś pierwszy krzyknie "Król jest nagi” i na uczelniach pozostaną pasjonaci, chcący bardziej poszerzać swoje horyzonty niż zdobywać wąskie „kwalifikacje zawodowe”.
Uważam, że kryje się za tym ogromna szansa zarówno dla uczelni, jak i całego systemu edukacji. Stary paradygmat się wyczerpał. Król jest nagi. Pytanie tylko, kiedy odważymy się do tego przyznać.