Kroniki zwykłego człowieka. Polsko-niemieckie wycieczki
Relacje polsko-niemieckie wkroczyły w dziwny etap. Najpierw minister obrony RFN Boris Pistorius biegał po Warszawie, sam składając wieńce pod różnymi pomnikami, bo minister Mariusz Błaszczak nie miał dla niego czasu. W ubiegłych dniach mieliśmy powtórkę z rozrywki. Polskę odwiedziła niemiecka minister spraw wewnętrznych Nancy Faeser i spotkał ją podobny los. Warto dodać, że oboje niemieckich polityków przyjechało nad Wisłę, żeby proponować współpracę. Z jednej strony w zakresie militarnego wsparcia dla Ukrainy, z drugiej strony – pomocy w przyjęciu ukraińskich uchodźców.
Niezależnie od intencji strony niemieckiej, trudno o bardziej wymowny dowód polskiego désintéressement. To jednak nie wszystko. W ostatnim czasie złożyliśmy notę dyplomatyczną w sprawie reparacji, i to w momencie kurtuazyjnej wizyty minister spraw zagranicznych Niemiec Annaleny Baerbock, w dniu ich święta narodowego. W międzyczasie zdążyliśmy jeszcze odrzucić propozycje Berlina w zakresie wsparcia remontów ukraińskiego uzbrojenia w Hucie Stalowa Wola oraz przekazania Polsce zestawu rakiet Patriot.
Rozumiem, że taka postawa może być narzędziem dyplomacji, nasuwa się jednak pytanie, co chcemy przez to osiągnąć. Można założyć, że dziś Niemcy znajdują się w największym wizerunkowym kryzysie od czasów zjednoczenia, i dla samej satysfakcji możemy sobie odbić lata upokorzeń i niemieckiego paternalizmu. Dla wielu to pewnie kusząca perspektywa, nie mam jednak przekonania, że zaspokojenie tej emocji coś realnie nam daje.
Przyjmuję argument, że to publiczne upokarzanie Berlina ma na celu doprowadzenie do sytuacji, w której Niemcy przestaną na nas patrzeć z góry. Nie mam wielkich wątpliwości, że po drugiej stronie Odry jest gotowość do budowy realnego partnerstwa z Polską. Choćby dlatego, że na palcach dwóch rąk można policzyć niemieckich ekspertów i polityków, którzy są naprawdę zainteresowani tym, co dzieje się u ich wschodniego sąsiada. Wbrew powszechnej w Polsce opinii, Niemcy nie mają z nami problemu, bo zwyczajnie niespecjalnie ich obchodzimy. Delikatną zmianę widać dopiero w najmłodszym pokoleniu niemieckich elit, ale pewnie musi minąć kilkanaście lat, aby zaczęli oni kształtować polityczny mainstream.
Zastanawiam się jednak, czy my w ogóle chcemy takiego partnerstwa i czego od niego oczekujemy. Mam swoją odpowiedź. Nasza gospodarcza współzależność od lat dynamicznie
rośnie. To jednak nie wszystko. Dziś polskie społeczeństwo jest gotowe inwestować w zbrojenia. W konsekwencji to polska armia może być stabilizatorem bezpieczeństwa w regionie, co jest również w interesie Niemców, którzy niechętnie patrzą na wydatki obronne. Zważywszy, że te inwestycje mogą odbyć się kosztem naszej infrastruktury czy usług publicznych, możemy oczekiwać od Berlina jakiegoś uczestnictwa w tych kosztach. Ponadto, powinniśmy również oczekiwać silniejszej współpracy technologicznej, co zresztą jest na rękę obu stronom.
Pojawiło się okno możliwości, żeby wreszcie relacje między oboma krajami wyprowadzić poza poziom kiczu pojednania. Problem w tym, że ani serwilistyczna polityka Donalda Tuska, ani wojownicza polityka Jarosława Kaczyńskiego, nie przyniosła specjalnych efektów. Dlatego warto zastanowić się nad nowym otwarciem, którego nie będzie, dopóki sami sobie nie odpowiemy na pytanie, czego od tych Niemców chcemy.