Sporo emocji wzbudza projekt przepisów, nakładających na dyrektorów szkół obowiązek uzyskania opinii kuratorium co do zajęć prowadzonych w szkołach przez zewnętrzne stowarzyszenia lub organizacje.
Sprawa jest elektryzująca. Z jednej strony podnoszą się argumenty, że przepis godzi w autonomię szkół. Z drugiej – rodzą się zasadne pytania, na jaką samowolę powinny móc pozwolić sobie szkoły. Ktoś może powiedzieć, że z tą zasadnością to przesadzam, że zostałem stronnikiem kurator Barbary Nowak, o której znów było w tym kontekście głośno. Nic podobnego. Po prostu uważnie obserwuję to, co dzieje się na świecie. A dzieje się dziwnie.
Oto w Kalifornii matka 11-letniej dziewczynki zaalarmowała media, że jej córka podczas zajęć określanych jako „Klub Równości” była manipulowana w taki sposób, by zachwiać jej tożsamość płciową i w konsekwencji skłonić do jej zakwestionowania. Dziecko przekonywano, że jest biseksualne, a następnie, że jest „osobą transpłciową”. Kobieta wniosła sprawę do sądu, a ideolożki z „Klubu Równości” zawieszono.
I w Polsce słyszymy już, że w szkołach pojawiają się organizacje proaborcyjne czy zwolennicy teorii o istnieniu tzw. płci kulturowej, teorii właściwych do rozpatrywania ewentualnie na studiach (co i tak jest źródłem sporów). To dlatego proponowana przejrzystość w przepisach i dodatkowy nadzór (w tym obligatoryjny wgląd rodziców) mogą sprawić, że w świecie przemodelowania nawet takich pojęć jak „rodzina” czy nawet „płeć” rodzice mieliby pewność, że ktoś dodatkowo czuwa nad ich pociechami.
Nie ma co się czarować. Świat przyspieszył i nie zawsze pędzi w dobrą stronę. Gdy wyżej podpisany chodził do podstawówki, „niespodziewanymi gośćmi” mogli być jedynie dogadani z dyrekcją handlarze, ewentualnie zaprzyjaźniony z nią fotograf, który robił zdjęcia wszystkim klasom. Dziś frontem ideologicznym staje się niemal każda przestrzeń. Może choć szkołę uda się uchronić.