Krowy poszły w las. Łowy: na byka, na karmę, na jabłka [reportaż, zdjęcia]
W Gościeradzu 29 maja uciekło z obory 15 jałówek. Dwie wróciły od razu. - Łapiemy trzy na tydzień. Wychodzi, że zanim odzyskam pozostałe na wolności siedem sztuk, miną kolejne dwa tygodnie - martwi się gospodarz.
Pan Mieczysław do dziś zastanawia się, jak krowy mogły uciec z obory. - To była niedziela, nie było nas w domu - wspomina. - Prawdopodobnie jedna przeszła między rurami kojca, a że to rasa z silnym instynktem stadnym, więc następne poszły z nią. Potem któraś musiała łbem przesunąć rygiel w wejściu. Piętnaście krów poszło w długą. Innego wytłumaczenia nie ma.
Bieliński pokazuje rygiel, który teraz - przezornie - zawiązuje drutem. - Patrz pan, byki w kojcach, jałówki uciekły - mówi. W to, że ktoś wszedł do obory i wypuścił krowy, bo i takie wersje w Gościeradzu krążą, pan Mieczysław nie wierzy. - A po co miałby to robić? Przecież tu mieszkają dobrzy ludzie. Jeden drugiemu takiego kłopotu by nie narobił.
Chata za wsią
Gościeradz, gmina Koronowo. Duża wieś przy drodze krajowej nr 25 Bydgoszcz-Koszalin. Przy szosie dom przy domu. Ale za sklepem, w stronę Brdy, już tylko łany zboża, pola kukurydzy. Aż po horyzont, za gospodarstwem Bielińskich zamknięty ścianą lasu, którym okolone są brzegi rzeki.
W remizie przy szosie alarm włączył się o godz. 19,37. Zbiegło się kilkunastu strażaków. Starem pojechali do Bielińskich. Przybiegli też sąsiedzi. Zaczęły się zakrojone na szeroką skalę poszukiwania jałówek.
- To nie są nasze polskie biało-czarne krasule - mówi Andrzej Szwesta, dowódca OSP Gościeradz. - To krowy rasy limousine. Brązowe, z jaśniejszymi obwódkami wokół oczu i pyska. W internecie znalazłem, że w powszechnej opinii hodowców jałówki limousine często agresywnie reagują na nieznane sytuacje: przeprowadzanie, ważenie, zabiegi weterynaryjne. Taką nieznaną dla nich sytuacją stała się wolność.
Wśród strażaków, sąsiadów są rolnicy, którzy hodują nasze biało-czarne. Wydawało się, że wystarczy podejść, zarzucić linkę i bez problemu zaciągnąć krasulę do obory. - Ale z jałówkami tej rasy to nie taka już prosta sprawa - mówi Andrzej Szwesta.
Są inne niż krasule
Przekonał się o tym Bieliński, pan Sławek i inni koledzy ze straży. Gospodarza złapana już na linkę jałówka pociągnęła po żużlowej drodze. Do dziś ma zdarty do krwi łokieć. Pana Sławka, który też już zarzucił lasso na łeb, pociągnęła do Brdy, przeszła przez rzekę, unurała strażaka w wodzie. Puścił więc linkę i tyle jałówkę w tym dniu widziano. Pan Tomasz pokazuje siną nogę. - Trafiła mnie kopytem - mówi.
- Przeciągnęły kilku naszych - mówi Bieliński. - Uciekają na widok człowieka. Trudno je podejść. To bardzo mądre zwierzaki. Widziano je pod Okolem i pod Tryszczynem. Jedną po drugiej stronie Brdy, druga przeszła przez drogę krajową nr 25. Ruszyła na Bytkowice.
Strażacy oko w oko z jałówkami spotykali się kilka razy. Jedną okrążyli i wydawało się, że zdołają zarzucić jej na łeb linki i doprowadzić do obory. Co zrobiła?
- Poszła na jednego z naszych, jak taran, ledwie zdążył uskoczyć. Źle się to mogło skończyć - opowiadają strażacy.
- Te krowy robią z ludzi barany - mówi Barbara Bielińska, żona pana Mieczysława. - Mają wszystko, czego krowy potrzebują do życia: wodę w Brdzie, a każda krowa musi dziennie wypić 40 litrów, karmę, której pełno przecież na łąkach, i las, w którym mogą chronić się przed ludźmi i słońcem. Trzymają się więc dwukilometrowego pasa wzdłuż Brdy. Między Okolem a Tryszczynem... Jak to jest, że kilka jałówek w niedzielę było pod jedną wsią, kilka pod drugą wsią, pięć kilometrów dalej, jedna po drugiej stronie Brdy, a w poniedziałek wszystkie były już razem, w jednym stadzie... Jak się nawołują?
Dron nie zobaczył
Strażacy szukali jałówek w niedzielę 29 maja, i dzień później, w środę 1 czerwca, i w kolejną niedzielę. Za każdym razem kilkunastu. Potem odpuścili... Bieliński ściągnął kolegę z dronem, ale jałówek nie wypatrzył. Na łąkach ich nie było, a nad lasem dron jest ślepy.
- Dowiedziałem się, że kilka lat temu 200 krów uciekło z gospodarstwa na Podlasiu - opowiada pan Mieczysław. - To była największa ucieczka stada w Polsce. Skontaktowałem się z tymi ludźmi z Podlasia. Poradzili, bym nie ścigał krów, zostawił je jakiś czas w spokoju. Tam pogranicznicy spuścili psy i przestraszyli stado. To było zimą. Miesiąc zajęło sprowadzenie krów do obory. Jak uspokoiły się, były głodne, ciągnikami podjeżdżali do stada z karmą. Strzelali do nich z dmuchawek lotkami ze środkiem usypiającym. A ja łapię trzy sztuki na tydzień. Na wolności jest jeszcze siedem sztuk.
Weterynarz strzelał
Wezwali też Bielińscy fachowców od usypiania bydła. Wypatrzyli, że jedna z krów jest w parowie nad rzeką. Zagrodzili jej drogę. Jak ruszyła, to weterynarz nie zdążył nawet strzelić!
- Jeden z naszych gonił moją krowę na polnej drodze - opowiada Bieliński. - Motorem. Uciekała z prędkością czterdziestu kilometrów na godzinę.
Do krowy, która przeszła drogę krajową 25 między Morzewcem a Tryszczynem weterynarz strzelał pod Bytkowicami. Trzy razy, zanim upadła na ziemię. Wciągnęli ją potem na ciągnik i przywieźli do obory. Bieliński w osobnym boksie, obok byków, trzyma trzy jałówki, które udało się złapać w zeszłym tygodniu. Są nadal dzikie, spłoszone, nie można do nich podejść.
W zeszłym tygodniu całe stado Bielińskich raczyło się trawą na łące pod Okolem, razem z innymi krowami. Sąsiad myślał, że jak zagoni swoje do obory, to te od Bielińskich też za nimi pójdą. Mylił się. Zawróciły i poszły w las.
- Trzeba będzie utworzyć w naszej OSP sekcję łapaczy bydła - śmieje się dowódca strażaków Andrzej Szwesta. Bieliński też jest strażakiem OSP Gościeradz. - Bo jak możemy Mieczysławowi pomóc?
Tak tylko w filmach
Próbowano już naganiać je konno. Bez rezultatu. W swym wozie terenowym Bieliński wozi sterty najróżniejszych linek, prawie dwumetrowe rurki, przez które przeciąga się pętlę, by łatwiej zarzucić ją na łeb jałówki. Najpierw sztuką jest podejść, potem zarzucić pętlę. Ale nikt nie jest w stanie krowy tej rasy na lince utrzymać.
- To tylko w amerykańskich filmach łapią krowy czy konie na lasso. W filmie to proste, łatwe i widowiskowe. W życiu już nie - mówi Bieliński. - Wyłapiemy je pewnie, ale czas nagli. Bo jak przyjdą deszcze, kukurydza wystrzeli w górę i jałówek w kukurydzy już nie znajdziemy.
Nieodłącznym atrybutem Bielińskiego jest lornetka. Wychodzi z nią rano w teren, wzdłuż Brdy, wypatruje krów. Potem próbuje z rodziną i przyjaciółmi kolejną złapać. Znajomy pożyczył wiatrówkę. Porządną, na naboje gazowe. Z trzydziestu metrów strzelił w drewniane drzwi obory. Parabola lotu nie jest prosta, ale z kilkunastu metrów można już trafić do stojącej krowy. Ma też Bieliński lotki z usypiaczem.
Szczęśliwy poniedziałek
Najlepszym strzelcem jest pan Tomasz. Najpierw szukają stada, potem Tomasz skrada się, wyczekuje, aż jałówki podejdą bliżej.
- Zajmuje to sporo czasu, bo krowy są czujne, ale w poniedziałek opłaciło się - mówi pan Mieczysław. - Tomek odczekał swoje, ustrzelił dwie. Żadna nie padła, choć dawkę wskazali weterynarze. Jednak na tyle uspokoiły się, że można je było zapędzić do obory. Z tymi ustrzelonymi przyszła trzecia. O, to te dwie czarne i ta brązowa.
Co dalej? Bieliński dotarł do hodowców żubra w Mirosławcu. Mówią o trzech sposobach łapania jałówek. Na byka. Czyli wystawia się byka i krowy przychodzą. Ale nie przyszły. Można też na karmę. Wyłożyć i czekać. Też wykładał. Ale one karmy mają dość. A na jabłka? Tych w lesie nie znajdą. A to przysmak krów.
- Kolega z Wtelna przywiezie mi jutro jabłka. Spróbujemy -powiedział nam wczoraj Bieliński.