Krzysztof Cugowski: Dopóki Bóg będzie mnie trzymał w dobrym zdrowiu, to będę śpiewał

Czytaj dalej
Fot. Łukasz Kaczanowski
Paweł Gzyl

Krzysztof Cugowski: Dopóki Bóg będzie mnie trzymał w dobrym zdrowiu, to będę śpiewał

Paweł Gzyl

Pod trafnym tytułem „Wiek to tylko liczba” kryje się nowa płyta weterana polskiego rocka. Jej wydanie stało się dla nas pretekstem do rozmowy z przemijaniu, starości i śmierci, ale też o nie poddawaniu się upływowi czasu.

- Wielu weteranów rocka z biegiem lat zaczyna bazować na starym repertuarze. Co sprawiło, że panu chciało się nagrać płytę z nowymi piosenkami?
- Trudno jest przez wiele lat opierać się na tym samym repertuarze. Choćby z powodu znudzenia. Ja jestem ciągle czynnym człowiekiem i muzykiem. Żeby się nie zanudzić na śmierć, robię nowe rzeczy. Pracuję z tak świetnymi muzykami, że grzechem byłoby nie nagrać z nimi albumu. Całe swoje życie nagrywałem płyty regularnie i dopóki zdrowia starcza, trzeba to nadal robić.

- Większość tych nowych piosenek to klasyczny rock, a momentami nawet hard rock. To trochę pana powrót do korzeni?
- Bez wątpienia. Ja zawsze byłem wokalistą rockowym czy rhythm’n’bluesowym z elementami soulu. Zresztą jestem słuchaczem takiej muzyki do dzisiaj. Kilka rzeczy, które zrobiłem z Budką Suflera pod koniec lat 90. i na początku nowego stulecia sprawiło, że dla większości słuchaczy stałem się znany jako wykonawca popowych piosenek, jak „Takie tango” czy „Bal wszystkich świętych”. Tymczasem ja nie należę do fanów tego typu muzyki. Z całym szacunkiem dla repertuaru, którzy przyniósł nam pozytywne efekty finansowe, to spowodował on, że młodsza część słuchaczy kojarzy mnie z takimi piosenkami. Żeby pokazać im, że jestem trochę z innej bajki, nagraliśmy właśnie tę płytę. Tworzyliśmy ją z założeniem, że przede wszystkim nam ma się ona podobać. Koledzy, z którymi gram obecnie, są z polskiego topu jazzowego. Mając taką ekipę, grzechem byłoby nie nagrać nowych piosenek. A że staram się nie grzeszyć, to tak zrobiłem. (śmiech)

- Są też na tym nowym albumie liryczne ballady. Woli pan śpiewać spokojniejsze czy mocniejsze kompozycje?
- I takie, i takie. Z wiekiem człowiek zaczyna łagodnieć – a ja trochę zaprzeczam tej opinii, bo kilka utworów jest tutaj naprawdę ostrych. To po to, żeby ludzie nie pomyśleli, iż tak się już zestarzałem, że nie potrafię mocniej uderzyć. Ale lubię też bezsprzecznie śpiewać ballady – i jest tutaj kilka takich. Ludzi, którzy napisali do nich teksty, znam od wielu lat, w jednym przypadku nawet od urodzenia i oni doskonale wiedzą co mają wymyślić, żeby w moich ustach nie zabrzmiało to fałszywie. I myślę, że to się udaje. Mam nadzieję, że publiczność będzie miała podobne zdanie.

- Pana głos brzmi w tych nowych piosenkach tak samo mocno jak kiedyś. Jak to się robi?
- Czterdzieści lat temu zrobiłem dla swego głosu jedną rzecz: przestałem palić papierosy. To na pewno mi nie zaszkodziło, a wręcz pomogło. (śmiech) Pamiętam jak przestawałem palić, to miałem codziennie rano problemy z odkrztuszaniem tego, co mi się zbierało w gardle i w płucach. Rzucenie palenia było bardzo ważne dla mojego głosu i w ogóle dla mojego zdrowia. Poza tym nic takiego nie robię.

- Pana głos jest trochę jak wino: im starszy, tym lepszy.
- To dlatego, że dochodzenie do świadomości śpiewania trwało w moim przypadku bardzo długo. Kiedy zaczynałem, nie było w Polsce żadnych fachowców, którzy mogliby mi doradzić, jak śpiewać. Dlatego sam poszukiwałem przez wiele lat metodą prób i błędów. W końcu wypracowałem własny sposób śpiewania, który sprawił, że dzisiaj śpiewanie mnie nie męczy, nie chrypię i nie tracę głosu. Mam przyjaciela, który jest śpiewakiem klasycznym i on mi kiedyś wyjaśnił jak to wygląda. Powiedział, że mam indywidualny sposób śpiewania, ale klasyczny. I rzeczywiście tak jest. Dzisiaj zdarza się, że śpiewam dwa koncerty dziennie i nie robi to na mnie wielkiego wrażenia. Dopóki Pan Bóg będzie mnie tu trzymał w dobrym zdrowiu, to będę śpiewał. I daj Boże jak najdłużej! A jak nie – to powiem „do widzenia” i tyle.

- Towarzyszy panu Zespół Mistrzów. Taka nazwa zobowiązuje. Pana muzycy to rzeczywiście mistrzowie swych instrumentów?
- To nie oni wymyśli tę nazwę, tylko ja. Znałem ich oczywiście wcześniej – ale po kilku koncertach utwierdziłem się w przekonaniu, że każdy z nich to mistrz swojego instrumentu. Myśmy mieli ciekawy debiut – w nowojorskim Central Parku na Paradzie Pułaskiego. Tak się poukładało, że zagraliśmy tam po jednej próbie. Bo to są ludzie, z którymi nie próbuje się miesiącami, żeby wszystko było wykute na blachę, co niestety pamiętam doskonale z przeszłości. Oni zobaczyli tylko nuty na papierze i polecieliśmy do Ameryki. To było szalenie ekscytujące i mieliśmy wszyscy, łącznie ze mną, dusze na ramieniu, bo w sumie nie wiedzieliśmy czego możemy się spodziewać. Wszystko się jednak udało i gramy w tym składzie do dzisiaj.

- Trudno było tym jazzowym muzykom przestawić się na rocka?
- Chwilę to trwało, ale nie długo. To była dla nich tylko kwestia odnalezienia się w nowej stylistyce. Strona techniczna nie grała roli, bo każdy z ich jest absolutnie topowym muzykiem w swej kategorii. Wystarczyło nam w sumie pół roku, żeby się zgrać tak, jak należy. Teraz mamy dwa rodzaje koncertów. W halach i plenerach gramy elektrycznie, a w salach akustycznie – żeby ludzie usłyszeli kunszt tych ludzi. Hałasowanie jest w porządku, ale dopiero grając akustycznie, ci muzycy mogą w pełni pokazać to, co potrafią. Postawiliśmy więc sobie takie wyzwanie – bo przecież nikt nie wiedział jak to będzie. To był trochę skok na głęboką wodę: jak słuchacze przyjmą repertuar, który znali tylko częściowo, w zupełnie nowym anturażu. Postawiliśmy jednak słusznie na jakość. I okazało się, że publiczność to docenia. To, że muzycy, których przychodzą posłuchać, starają się zagrać najlepiej jak mogą. A mogą bardzo wiele. Dla publiczności jest to słyszalne. Podczas koncertu mam dwie przerwy, kiedy moi koledzy grają utwory instrumentalne i sam mam wtedy możliwość ich posłuchania. I to jest ogromna przyjemność. Momentami trudno mi uwierzyć, że to mój zespół – bo to jest aż tak dobre. Mój dawny kolega z Budki Suflera – Marek Raduli – powiedział kiedyś: „Krzysztof, tobie się taki zespół po prostu należy”. I ja się zgadzam z tym i cieszę się, że w jesieni życia spotkała mnie taka nagroda za wiele lat bycia na scenie.

- Gracie bardzo dużo koncertów. Daje sobie pan radę z życiem w trasie?
- Robię to ponad 50 lat, więc już na tyle się przyzwyczaiłem, że sobie nie wyobrażam inaczej. Śpiewanie nie jest problemem. Gorzej z dotarciem na koncert. W ostatnich latach polskie drogi poprawiły się w sposób zasadniczy. Są jednak rejony kraju, w których drogi są w opłakanym stanie i dotarcie na koncert bywa wyzwaniem. Miasta połączone autostradami, to co innego. Ale gra się też w wielu małych miastach i miasteczkach.

- A jakim autem pan jeździ?
- Na koncerty jeżdżę Audi A6. To pewnego rodzaju mój samochód służbowy, ponieważ sponsoruje mnie dealer Audi z Lublina. Kłaniam się więc mu teraz. A prywatnie? Co to ma za znaczenie? Samochód to samochód.

- Słucha pan muzyki w aucie?
- Tak. I to bardzo dużo. W domu też. Bardzo lubię internetowe radia, bo mogę sobie skonfigurować taką listę rozgłośni, które grają muzykę, jaką lubię. Nie muszę czekać aż ktoś mi coś zaproponuje. Radio internetowe to fenomen. Słucham go dużo w samochodzie i w domu. Korzystam też z serwisów streamingowych. Mimo, że mam już swoje lata, konieczność zmusza mnie do próbowania nowych nośników. W moim prywatnym samochodzie mam odtwarzacz CD na sześć płyt, który też stale wykorzystuję. We współczesnych samochodach nie ma już czegoś takiego. Za chwilę będziemy mieli koniec płyty CD, pozostanie tylko płyta analogowa dla maniaków i tyle.

- Swoich płyt też pan czasem słucha?
- Słucham swoich piosenek, jak je nagram pod tym kątem, co by można było w nich zrobić inaczej. Ta nowa płyta jest na bardzo wysokim poziomie technicznym. Jest świetnie nagrana. To zasługa Wojtka Olszaka, który był jej producentem od strony brzmieniowej.

- Teksty do tych nowych utworów napisali autorzy po części w pana wieku – Andrzej Mogielnicki czy Andrzej Sikorowski. Łatwiej było się panu przez to w nich odnaleźć?
- Oni mnie znają na tyle dobrze, że nie było nigdy żadnego problemu. Teksty Andrzeja Mogielnickiego śpiewam od ponad 40 lat. Andrzej Sikorowski ze względu na swój wiek, jest też z mojego pnia. Wojtek Byrski jest co prawda znacznie młodszy, ale współpracujemy od czasów mojej płyty z synami, bo on ich obsługiwał przez kilka lat. Janusz Onufrowicz był jedyną osobą, która podjęła się napisania tekstu do konkretnej melodii. To jest bardzo trudne, więc wobec niego chapeau bas. Kiedy dostałem ten tekst, byłem pełen podziwu dla autora, że mu się chciało, oprócz literackiego przekazu, dostosować się do rytmu piosenki. Stąd utwór tytułowy to prawdziwy majstersztyk. Ja nie wierzyłem, że to się uda, ale się udało.

- Majstersztykiem jest też sam tytuł.
- To prawda. Kiedy dostaliśmy wszystkie teksty, popatrzyliśmy na ten jeden i od razu zgodnie stwierdziliśmy: „To jest tytuł płyty”.

- Rzeczywiście uważa pan, że „Wiek to tylko liczba”?
- To fajnie brzmi. Ale jako właściciel tego wieku muszę powiedzieć, że aż tak dobrze nie jest. A bardzo bym chciał, żeby tak było. Jak na swoje 74 lata jestem w miarę zdrowy, ale jednak tu i tam coś mi nieustannie szwankuje. Przyjmijmy więc, że ten tytuł to fikcja literacka – i niech tak zostanie.

- W tytułowej piosence śpiewa pan: „Wesołe życie staruszek ma/kiedy muzyka na sercu mu ciągle gra”. Rzeczywiście muzyka ma dla pana taką ożywczą moc?
- Tak. Co człowiek by nie robił, ale jak się to robi przez 50 lat, to nie wyobraża sobie życia inaczej. Rodzaj zajęcia jest właściwie bez znaczenia. Takim światełkiem w tunelu był dla mnie zawsze Tony Bennet, który umarł w zeszłym roku w wieku 96 lat. Śpiewał zawodowo i jeździł w trasy do 92 roku życia. To dla mnie jeden z fenomenów w muzyce popularnej. Obserwowałem go na różnych etapach jego kariery. W latach 60. był największym konkurentem Sinatry i nawet próbował śpiewać tak, jak on. W momencie, kiedy Sinatra umarł, Bennet zaczął śpiewać tak, jak potrafił naprawdę. Stało się to absolutnie z korzyścią dla niego i dla publiczności. Do końca życia zachował jasny i ciepły głos, śpiewał świetnie do momentu, kiedy lekarze mu tego kategorycznie zabronili. Nagrał wspaniałe płyty z Lady Gagą i Dianą Krall. I on tam pokazuje, że wiek to tylko liczba.

- Nie kusiło pana, żeby po zakończeniu działalności Budki Suflera udać się na emeryturę, choćby jak Grzegorz Markowski z Perfectu?
- Z Grzesiem jest inna sytuacja. On to zrobił z konieczności. Ma bowiem pewien problem zdrowotny, który mu bardzo przeszkadza w koncertach. I absolutnie to nie jest problem z gardłem. Nie sądzę, żeby to był inny powód. Nic na to nie poradzimy. Takie jest życie i wcześniej czy później wszystkich nas to czeka. Ja bym bardzo źle zniósł, gdybym musiał siedzieć w domu i zastanawiać się co mam zrobić, kiedy już nic nie muszę. Muzyka sprawia, że jestem w tym kieracie i muszę codziennie robić różne rzeczy, których gdybym nie musiał, to bym nie robił. (śmiech) Obserwuję tych swoich kolegów-rówieśników, którzy są czynni zawodowo i tych, którzy już nic nie robią. I okazuje się, że powinno się coś robić jak najdłużej można. Bo kiedy nic się nie robi, to człowiek szybciej się zapada w sobie i wyłącza z życia.

- Kiedyś trenował pan boks i kulturystykę. Dzisiaj uprawia pan jakiś sport?
- Broń Boże! Sport oglądam tylko w telewizji – głównie boks zawodowy. (śmiech)

- Jest pan potężnym mężczyzną. Jak się pan broni przed przytyciem?
- To jest odwieczny kłopot. Całe życie walczę z wagą z różnym skutkiem. Teraz ważę mniej więcej tyle, ile powinienem. Ale na przykład w 2012 roku schudłem 20 kilogramów. Nawet więcej niż było trzeba. Żeby to zachować, musiałbym nic nie jeść. Albo bardzo niewiele. I tyle. (śmiech) No, ale jakbym miał nie jeść węglowodanów, słodyczy i tłustego mięsa, to pozostają tylko jakieś ryby i warzywa. To brzmi źle, a co dopiero wprowadzać to w czyn! Ale uważać muszę bardzo.

- Szczególnie pewnie, kiedy pan jest w trasie koncertowej.
- A właśnie nie! Kiedy jestem na koncertach, to jest lepiej, bo nie mam pokus. Nie ma lodówki i różnych smakołyków. W domu jest więc najgorzej, bo wszystko jest pod ręką. (śmiech)

- Zawsze pan przyznawał, że zdarza się panu od czasu do czasu napić czegoś mocniejszego. To się nie zmieniło?
- Myślę, że wypiłem w życiu taką średnią sadzawkę alkoholu. (śmiech) Nigdy się od tego nie odżegnywałem. Natomiast teraz i z tym jest już nie bardzo. Mam takich dwóch kolegów, z którymi regularnie pijaliśmy duże ilości alkoholu. I kilka miesięcy temu znów umówiliśmy się na takie spotkanie. Wypiliśmy stosunkowo jak na nas niewiele, nikt się nie upił i nikt już nie nalewał następnej kolejki. Nie było na to ochoty. Na tym właśnie polega starość. I to dotyczy wielu czynności. Mówi się, że jak Bóg odebrał możliwości, to powinien też odebrać chęci. A tego nie robi niestety. (śmiech)

- Ja w tym roku kończę 60 lat i już powoli zaczyna mnie to dotyczyć.
- Do sześćdziesiątki to mniej więcej wszystko się zgadza. Cała zabawa zaczyna się później. Wtedy zjeżdża się gwałtownie na dół po bardzo stromej zjeżdżalni. Ech, szkoda gadać.

- I co robić: buntować się przeciw temu czy próbować się z tym pogodzić?
- Nie można się buntować wobec natury, bo jesteśmy wobec niej marnym prochem. Człowiek buńczucznie wykrzykuje kim to on niby nie jest, a kiedy przychodzi wiatr, deszcz czy śnieg, to jest bezradny.

- W piosence „Co za nami, co przed nami” śpiewa pan: „Ktoś tam na górze wie/ kiedy finalny akord zabrzmi w tle”. Wierzy pan, że nasz los jest gdzieś zapisany?
- Tak myślę. Z biegiem lat nawet ludzie niewierzący zaczynają odczuwać, że świat bez ingerencji jakiejś siły wyższej nie mógłby istnieć. Tak to jest zaplanowane. Co by ateiści nie opowiadali, to w zderzeniu z rzeczywistością się nie zgadza.

- Takim zderzeniem z rzeczywistością są pogrzeby. Ostatnio pożegnał pan Felicjana Andrzejczaka, a kilka lat wcześniej – Romualda Lipkę. Człowiek przyzwyczaja się z czasem do myśli o śmierci?
- Niestety tak. Nie ma innego wyjścia. Nie da się tego zmienić. Wszyscy przecież odejdziemy. W moim wieku wiadomości o śmierci moich bliższych czy dalszych znajomych są już niemal codziennością. Nie ma miesiąca, żeby ktoś nie odszedł. Mój ojciec, który dożył sędziwego wieku 92 lat, wychodził zawsze na ławeczkę, gdzie zasiadał ze swoimi kolegami. Zazwyczaj odbywało się to między dwunastą a czternastą. I kiedyś wpadłem do domu w tym czasie i ku mojemu zdziwieniu zastałem w nim ojca. „Co się stało tato? Czemu nie poszedłeś na swoje spotkanie?” - pytam. „Nie poszedłem, bo już ostatni kolega umarł” – odpowiedział ojciec.

- W piosence „Przewoźnik” pojawia się dosyć ponury obraz odejścia z tego świata: „Mrok jest gęstszy niż mgła”. Nie wierzy pan w życie po życiu?
- Nikt jeszcze nie udowodnił, że coś takiego jest. A na słowo, to owszem wierzę, ale nie do końca. Oczywiście oby tak było. Ja zazdroszczę ludziom głęboko wierzącym, którzy mają taką pewność. Jestem katolikiem i chodzę do kościoła od czasu do czasu, ale w stosunku do niektórych dogmatów mam wątpliwości.

- To chyba jak każdy.
- Nie – są tacy, którzy mają głęboką wiarę. I jeśli to tylko nie jest poza, to oni mają dalszą perspektywę niż to ostateczne rozwiązanie. Prawda? I oby to oni mieli rację. Ja nie miałbym nic przeciwko temu. (śmiech)

- Na razie pociechą w tym nieustannym przemijaniu są dla nas dzieci i wnuki. Prawda?
- Na pewno. Ja mam trzech synów, którzy świetnie dają sobie radę. Pod tym względem jestem więc spełniony i nie mam pretensji do losu. Generalnie mi los sprzyjał i zgrzeszyłbym, gdybym na niego narzekał. Życie obeszło się ze mną łagodnie i dziękuję za to Bogu.

- Kilka lat temu każdy z pana synów poszedł swoją drogą. Nie próbował pan ich pogodzić?
- Piotrek i Wojtek rozstali się w 2018 roku. Stało się to ku mojemu ubolewaniu – ale cóż: ja nie jestem od tego. To ludzie dorośli i wiedzą co mają robić. Wraz z naszym menedżerem Maćkiem Durczakiem robiliśmy wszystko, aby do tego nie doszło, ale się nie udało. Tak bywa. To nic rzadkiego. W show-biznesie to częste zjawisko: rozchodzą się bracia, siostry, małżeństwa. Zresztą w każdej branży to się zdarza. Tak człowiek ma zbudowaną psychikę i niezależnie od racjonalnych przesłanek, robi czasami coś odwrotnego. I trudno.

- No ale dzięki rozwiązaniu Braci, pana syn Piotr rozpoczął udaną karierę solową.
- Wszystko się zgadza. Ale w momencie, kiedy oni się rozstali, byli u progu naprawdę poważnej kariery w Polsce. Trzeba było tylko dotknąć, żeby to poszło na wielką skalę. Nie chcę już więcej o tym mówić, bo ten temat został przewałkowany u mnie w domu na wszystkie strony.

- Piotr stał się gwiazdą popu i jego prywatnym życiem interesują się dziś plotkarskie media. Wkurza się pan, kiedy dostaje telefon z pytaniem o jego rozwód czy nową partnerkę?
- To wszystko jest wpisane w nasze zajęcie. Ja staram się kluczyć między tymi historiami. Zawsze odsyłam do bezpośrednio zainteresowanego. „Służę telefonem: proszę zadzwonić do syna i on wszystko opowie. Ja mogę tylko coś przekręcić” – mówię.

- Wojtek trzyma się z dala od świata celebrytów. To dobra taktyka?
- Myślę, że tak. Ale to wszystko, co się stało po rozstaniu moich starszych synów, nie wyszło na dobre nikomu. Może Piotrek daje sobie lepiej radę. Mnie i tak jednak jest przykro.

- Pana najmłodszy syn Chris zyskał dużą popularność dzięki występom w „Twoja twarz brzmi znajomo”. Co teraz porabia?
- Kilka dni temu miał premierę w stołecznym Teatrze Gudejko. Zagrał główną rolę w spektaklu „Motyle są wolne”. Ja nie byłem na premierze, bo akurat grałem, ale żona była i wyszła wniebowzięta. Opowiadała, że przed nią siedziała wielka gwiazda polskiej sceny i kiedy na koniec były owacje, to klaskała mojemu synowi na stojąco.

- Czyli bardziej interesuje go aktorstwo?
- Muzyka też. Ma już przygotowaną płytę. Chris jest wykonawcą współczesnego popu. Nie ma to nic wspólnego z rockiem. Ja się na tym może nie znam, ale doceniam to, co robi. Sam komponuje muzykę, pisze teksty, jest też bardzo dobrym gitarzystą. Radzi więc sobie na różnych polach.

- Chris studiował w Anglii. Nie chciał tam zostać na stałe?
- Chciał, ale wszystko skomplikowała mu pandemia. Skończył szkołę średnią, a następnie studia w Anglii i zaczął się montować na tamtejszej scenie. Przyjechał jednak do Polski 10 marca 2020 roku, a chwilę potem ogłoszono lockdown. Został więc w kraju na rok i wszystko mu się pokomplikowało. „Trzeba coś robić tu na miejscu” – powiedziałem mu wtedy. On myślał, że Polska będzie krótkim przystankiem, niestety życie spłatało mu figla. Zresztą nie tylko jemu, również wielu innym młodym ludziom. Ale daje sobie radę, bo jest człowiekiem kompetentnym w różnych dziedzinach. A ja się cieszę, że został w Polsce.

- Mamy już czterech śpiewających Cugowskich. Pana wnuczki są już nastolatkami. Garną się też do muzykowania?
- Piotruś na razie nie. Ale z tego, co wiem – to Weronika tak. Będzie więc pierwszy kobiecy głos w chórze Cugowskich. Weronika coraz poważniej zajmuje się śpiewaniem. A ja nie mam nic przeciwko temu.

Paweł Gzyl

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.